Rozdział Szósty
— To niemożliwe... niemożliwe mam rację?— Victor z niedowierzaniem rozglądał się mając nadzieję że jednak robię sobie żarty.
Niestety prawda była inna. Znajdowaliśmy się w moim koszmarze, a przed nami toczyła się akcja niczym z horroru. Przywiązana do belki ciemnowłosa kobieta krzyczała do mężczyzny ze łzami w oczach, a my staliśmy pośród tłumu krzyczących ludzi z pochodniami, obserwując w ciszy widowisko.
Jakby to był jakiś pierdolony spektakl...
— Pastorze... — w tym momencie mężczyzna spojrzał w zapłakane oczy ze współczuciem.
— W co mam wierzyć, Morgano, jeśli świadkowie na Pana przyrzekli, że widzieli jak z diabłem się pokładałaś? W co wierzyć mi pozostaje? Oh, Morgano, twa dusza zbłądziła. — powiedział pastor łagodnie, po czym odszedł jak najdalej, aby nie patrzeć kres kobiety.
Odprowadziłam wzrokiem mężczyznę , a gdy ten tylko zniknął wśród drzew, natychmiastowo wróciłam wzrokiem do przywiązanej Morgany.
— Błagam! Błagam na Pana...
— Nie wymawiaj ladacznico słów do Pana naszego!
— Kłamstw słyszeć nie chcemy z ust, dziwki diabelskiej!
— Wracaj do piekieł, dziwko!
Tłum przekrzykiwał się obelgami w kierunku związanej, kompletnie niewzruszeni łzami kobiety. Nagle hołota zaczęła robić przejście, a ja dostrzegłam przechodzącą w górze pochodnię. Naprzeciwko Morgany stał mężczyzna o blond lokach do ramion. Trzymał w dłoni pochodnie, a ja miałam dosłownie wrażenie, iż już wiem kto znajduję się plecami do mnie.
— Nathanielu! Synu Reynolds'a! Prosimy cię, wykonaj osąd na dziwce diabła! — krzyknął mężczyzna, ściskając w dłoni łańcuch, który jeszcze kilka chwil temu miała na szyi O'Reilly.
Nathaniel jedynie kiwnął głową, na co tłum zaczął klaskać z radością. Blondyn zaczął zmierzać w kierunku zapłakanej Morgany i gdy już miał zapalić stos rozległ się głośny, przerażający krzyk.
Spojrzałam na twarz Morgany i zamarłam, widząc jak łzy spływające po jej policzkach przybrały ciemny kolor czerwieni. Twarz czarnowłosej przybrała trupi kolor, zaś białka oczu nabrała kolor krwi . Wyglądały zupełnie tak, jakby w tym miejscu nie było gałek ocznych.
— Niechaj co noc strach Wam towarzyszy! Niech krew przepływa przez miasta ulice...
— Klątwa, o której opowiadała wdowa.— szepnęła z lękiem Melanie.
Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się Morganę z niedowierzaniem. To nie sen, to nawet nie koszmar!
— ... Niechaj serce zakończy swe bicie w najstraszniejszej porze! Niechaj synowie wyją jak wilczyska do pana księżyca, niechaj córki wasze krwią płacą za dar życia!..
O'Reilly spojrzał na swojego kata. Blond włosy bez strachu trzymał mocno zaciśniętą pochodnię, zupełnie jakby adrenalina kompletnie odebrała mu możliwość nawet zachwiania się.
— Tyś synu z rodu Reynolds'a kończysz mój żywot, los miasta krwią i mrokiem podpisujesz. Próbować możesz pakt ten zerwać, lecz by miasta łańcuchy obalić, miasto górzyste blaskiem rozpalić...
Morgana zatrzymała się, a jej uśmiech poszerzył się nienaturalnie, jakby wpadła na najbardziej szalony i niebezpieczny pomysł w utrudnieniu tego zadania.
— Szara dziewka tego dokona, lecz niechaj uważa, bo może skonać!
W momencie zakończenia tych słów, blondwłosy nie czekał na kolejne zdania. Natychmiast podpalił stos, a chwilę później widziałam, jak wiedźma staje w płomieniach. Krzyki bólu dobiegały do moich uszu, a oczy widziały okropną scenę palenia człowieka niczym z filmów. Poczułam gulę w gardle, widząc jak płomienny żywioł zamienia ciało Morgany w nicość. Zamknęłam oczy, nie chcąc dłużej patrzeć na widok przed sobą.
Błagam, skończcie...
~ • ~ • ~
Otworzyłam ponownie oczy, kiedy już nie usłyszałam krzyków, a jedynie dźwięk ptaków. Ponownie znajdowaliśmy się na polanie, gdzie przybyliśmy wprost z baru. Byliśmy tam we czwórkę, sami, a jedyne co zostało po wydarzeniach to belka, na której była związana wiedźma.
— Wreszcie koniec. — powiedziała Mel cicho, a w jej głosie była wyczuwalna rozpacz i zmęczenie widowiskiem, jakie widzieliśmy.
— Chodźmy stąd, szybko.
— Wreszcie się zgadzamy, Scar.— mruknął Vic, łapiąc Melanie za rękę, po czym dodał w stronę starszego brata.
— Spierdalajmy stąd.
Alexander jedynie kiwnął głową, po czym złapał mnie za rękę. Ruszyliśmy w kierunku miasta, nawet nie odwracając się za siebie ani razu. Nawet nie wiem, kiedy szybki chłód zmienił się w ucieczkę. To były chwile, ale wydawały się wiecznością.
~ • ~ • ~
Po wczorajszych wydarzeniach wszyscy rozeszliśmy się do domów. Nikt z nas nie dzwonił do siebie ani nie pisał i gdyby nie fakt, że wiele ludzi nas mijało, podczas gdy my uciekaliśmy do swoich domów, policja mogłaby mówić, że zginęliśmy bez śladu. Jednak nie mogliśmy siedzieć w zamknięciu i udawać, że to nie miało miejsca. W końcu to, co widzieliśmy nie było normalne ani tym bardziej pod wpływem środków odurzających.
Umówiliśmy się w barze w godzinach porannych, gdzie pomimo wszystko zwykle nie ma wielkiego ruchu, a nawet jeśli by się zdarzyło, to muzyka charakterystyczna barowi łatwo zagłuszy niejedną rozmowę.
Jako pierwsza dotarłam do baru i od razu przysiadłam do naszego stolika. Nie zamawiałam nic, jakoś strach odebrał mi apetyt do czegokolwiek i nawet kuszące zapachy nie dały rady z supłem w brzuchu, który blokował mój żołądek.
— Mam nadzieję, że długo nie czekałaś.— głos Melanie odwrócił moją uwagę od wszelkich myśli, przez co spojrzałam w jej kierunku i uśmiechnęłam się nerwowo, widząc ją oraz braci Stone.
Dziewczyna wraz z młodszym bratem usiedli naprzeciwko mnie, więc Alexandrowi nie pozostało nic innego niż dzielenie skórzanego fotela ze mną.
— To... jak noc? — niepewność w głosie dziewczyny dała mi pewność, iż rozpoczęcie tematu wcale nie należy do najłatwiejszych.
— Cóż, niewiele spałam... — odparłam, natychmiast gryząc się w wargę.
— Obstawiam, że po tym nikt z nas nie zmrużył oka — mruknął Victor, a ja dostrzegłam wory pod jego oczami potwierdzające jego słowa.
— Cóż, patrząc na okoliczności...
— Oh, proszę cię Scarlett, to był istny koszmar. Widzieliśmy coś, co nie ma nawet podłoża naukowego.— jęknął Victor, przerywając moje tłumaczenia, na co Melanie westchnęła.
— Te słowa, ten uśmiech... cała Morgana sprawiła, iż ledwo myślę. — mruknęła dziewczyna, a w jej ciemnych tęczówkach widziałam to samo zmęczenie co u reszty.
— Te słowa mówiła Szurnięta Dotty, kiedy czytała nam tę cholerną księgę. Wszystko się zgadza, co do pierdolonego słowa. — syknął Victor, po chwili spoglądając na brata wrogo na co zrozumiałam, iż dostał od brata pod stołem.
— Nie mów że nie słyszałeś tego, Lex. Wszystko się zgadzało co do pieprzonej literki.
— Przecież nie zaprzeczyłem.
— Akurat niewiele mówisz, braciszku.
— Przestańcie. — westchnęłam, kończąc na chwilę obecną dialog między braćmi. — Za nami ciężka noc i jeszcze te wydarzenia. To jest chore, ale on ma rację. Dotty słowo w słowo przeczytała fragment klątwy z księgi. A skoro treść się zgodziła to może...
— Dotty wie więcej na temat klątwy Morgany. — dokończyła za mnie Mel, na co kiwnęłam twierdząco głową.
Niemal biegiem opuściliśmy "Sweet Blood", omal nie przewracając nawet kelnerki z tacą z brudnymi naczyniami. Ruszyliśmy pędem w kierunku domu Szurniętej Dotty i jestem pewna, że ludzie, którzy nas widzieli wczoraj musieli mieć spory ubaw, widząc biegające dzieciaki. Szkoda jednak, że nie znali prawdziwych powodów naszego zachowania, jednak wolę nie mówić tego obcym, by nie wylądować w szpitalu psychiatrycznym.
— Pani Dorotheo! To ja, Melanie, może pani otworzyć?! — krzyczała Melanie, mocno pukając do drzwi mieszkania kobiety.
Niestety bez żadnej reakcji.
— Prze pani! To ja, Rebecca, pamięta pani? Czytała mi pani książkę. — powiedziałam przez drzwi licząc, że na imię jakim mnie nazwała kobieta zechce współpracować.
— Przestań walić. — nakazał Alexander, a cała nasza trójka spojrzała na najstarszego Stone'a.
— Czemu? O co chodzi?
Alexander nie odpowiedział na moje pytanie tylko położył dłoń na klamce, po czym... otworzył drzwi?
Zdezorientowana spojrzałam na starszego brata, który powoli i ostrożnie wszedł do mieszkania Dotty. Podążyłam jego śladem.
Wszędzie były porozwalane zdjęcia oraz kartki. W mieszkaniu panował bajzel zupełnie taki jakby po mieszkaniu przeszło tornado albo nawet i jakieś stado małp. Na szklanym stoliku leżała otwarta książka, z której niedawno Dotty czytała nam o klątwie Killtown.
Zatrzymałam się w pół kroku, tłumiąc krzyk dłonią. Alexander zdezorientowany spojrzał na mnie, na co ja dłonią nakierowałam jego wzrok pod okna.
Dorothea leżała pod wejściem balkonu, ubrana w swoje zniszczone ubrania. Dłonie miała zaciśnięte w pięści, a jej oczy były lekko przymrużone. Starszy Stone podszedł ostrożnie do kobiety, kucnął po czym pochylił się delikatnie pokazując mi palcem, abym była cicho.
Nie minęła nawet chwila, ponieważ chłopak podniósł się na równe nogi.
— Victor! Dzwoń na policję! Ona nie żyje!
~ • ~ • ~
Na obecny moment mogę powiedzieć iż maraton został zakończony.
Może zmienię czas dawania rozdziałów na wtorki i piątki.
Do zobaczenia
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top