Rozdział Piąty

Stałam między ludźmi nie wiedząc, co się dzieje, ani gdzie jestem? Rozejrzałam się wokół, aby zorientować się w sytuacji, pomimo iż co chwilę ktoś coś krzyczał. Byliśmy na polanie, a wokół nas znajdowały się potężne drzewa, które zasłaniały horyzont sobą. Pośrodku polany znajdowała się belka. Gruba w kolorze ciemnego drewna, a solidny stos patyków czy też kłod dawał mocno znać do czego służył. Stos. Wielki cholerny stos, jak z opowieści o paleniach czarownic. Jednak był bez krzyczącej, zapłakanej, niewinnej kobiety.

Rozejrzałam się po ludziach, którzy zerkali z niecierpliwieniem w stronę stosu. Zupełnie jak dziecko, które czeka na zabawkę. To nie świadczyło dobrze...

— Proszę, nie! Nie jestem wiedźmą! Magią się nie pałam, pastorze przysięgam na dziatki moje! — kobiecy krzyk sprawił iż z niepewnością spojrzałam w stronę dźwięku wraz z zadowolonym tłumem.

Widziałam ją. Szarpała się zapłakana i gdyby nie związane ręce oraz metalowy łańcuch na szyi zapewne nie wahałaby się z rozpoczęciem ucieczki. Jej oczy były wilgotne od łez i nawet jej czarne jak heban włosy nie mogły ich zasłonić. Obok niej powolnym krokiem podążał mężczyzna. Trzymał łańcuch, który wiązał zrozpaczoną kobietę i niczym robot prowadził ją w kierunku stosu, z pewnością siebie bijącą na kilometry.

— Milcz, kochanko diabła! Świadkowie inaczej prawią! Na Pana przysięgi złożyl,i iż zgrzeszyłaś.— warknął mężczyzna, zmuszając kobietę do wejścia na miejsce sądu.

— Pastorze, niech chociaż pan uwierzy... — zapłakała kobieta, którą wiązano do belki wpatrując się ze łzami w oczach w mężczyznę o długich ciemnych włosach, który z spuszczoną głową trzymał w dłoniach drewniany krzyż.

Nic nie mówił, nawet nie zaszczycił jej wzrokiem. Wpatrywał się w przedmiot , podczas gdy tłum wykrzykiwał obelgi w stronę związanej. Poczułam, jak kręci mi się w głowie, nie mogłam się ruszyć. Błagałam, by uwolniono mnie z tego koszmaru, chociaż nie mogłam nawet wydobyć z siebie głosu.

Kiedy mężczyzna z łańcuchem już otwierał usta, ujrzałam ciemność, po czym poczułam lekkość...

Czyżby zbawienie?

~ • ~ • ~

Otworzyłam oczy, starając się umiarkować oddech. To było na swój sposób okropne, nie chciałam jeszcze raz tego widzieć. Przynajmniej nie sama. Spojrzałam ze zmęczeniem na zegarek w telefonie, modląc się w duchu, aby chociaż to nie była pobudka w godzinach nocnych. Prawdopodobnie nie byłabym w stanie ponownie zasnąć z świadomością powrotu do spalenia płaczącej czarnowłosej.

Odetchnęłam z ulgą, widząc godzinę ósmą na telefonie. Przynajmniej tyle dobrego.

Podniosłam się do pozycji siedzącej walcząc z myślami. Gdzie się znajdowaliśmy? Czy istniało powiązanie między tym koszmarem, a Killtown? Nie, to niemożliwe, wręcz szalone. A może?...

Wibracja w telefonie sprawiła, iż odblokowałam go natychmiastowo. Widząc treść oraz nadawcę, poczułam ulgę, zupełnie tak jakby nadawca wiadomości wiedział co się dzieje. Alexander.

Alexander: Witaj, jak noc?

To proste pytanie, jednak czułam, że miało drugie dno. Niepewnie rozpoczęłam połączenie ze starszym bratem, mając nadzieję, że nie przerwę mu niczego ważnego.

— Witam ponownie, mała myszko. — spokojny głos dwudziestolatka, sprawił, iż odetchnęłam z ulgą.

Chyba po tym śnie po prostu tego potrzebowałam.

— Mam nadzieję że nic ci nie przerwałam?— zapytałam niepewnie, ignorując jego ostatnie dwa słowa powitalne.

— Nie, spokojnie. Co się stało?

— To chyba nie jest rozmowa przez telefon... czy...

— Spotkajmy się "Sweet Blood". — przerwał Alexander i zanim zdążyłam dopytać się jakichkolwiek szczegółów, starszy brat zakończył połączenie.

Westchnęłam cicho, po czym podniosłam się z łóżka. Założyłam szybko sweter w kolorze mięty oraz czarne leginsy, do których jak zawsze pasowały trampki z czerwonymi sznurówkami. Szybko poprawiłam włosy, po czym łapiąc torebkę z drobiazgami ruszyłam do baru na spotkanie z starszym Stone'em.

Tym razem droga do baru bardzo się dłużyła. Dosłownie czułam jakbym przeszła wiele kilometrów zanim w końcu zobaczyłam upragniony szyld charakterystyczny dla "Sweet Blood". Weszłam do środka i od razu spojrzałam w stronę stolika, gdzie siedzieliśmy ostatnio.

Przeczucie mnie nie myliło.

Siedział tam i mieszał łyżeczką w swojej filiżance. Ubrany w czarną skórzaną kurtkę i czerwony T-shirt z czarną wilczą łapą.

Podeszłam powoli do stolika, nawet nie racząc pomyśleć czy przypadkiem nie zamówić sobie herbaty. Chyba w tamtym momencie po prostu potrzebowałam, aby mnie wysłuchano i nawet nie myślałam o tym, że Stone weźmie mnie za wariatkę.

— Alex... — zaczęłam, zwracając jego uwagę od filiżanki, po czym przysiadłam naprzeciw mojego rozmówcy.

— Co się stało? Wyglądasz jakby noc dała ci we znaki. — zmartwił się, analizując moją twarz swoimi błękitnymi tęczówkami.

— Niestety nie była ona spokojna.— westchnęłam, przecierając twarz dłońmi. — Cholerny koszmar. Chyba miałam być świadkiem palenia jakieś dziewczyny na polanie...nie wiem, to nie ma sensu.

— Na polanie? Jesteś pewna? — zapytał kruczowłosy, marszcząc brwi, na co ja jedynie kiwnęłam głową.

— Tak. Widziałam jak ją prowadzoną związaną z łańcuchem na szyi. To był dziwny sen.

Alexander nic nie odpowiedział, chwycił jedynie telefon, wystukał coś w jego klawiaturze, po czym jak gdyby nigdy nic schował do kieszeni kurtki.

— Chodź. Pokażę ci coś. — mruknął spokojnie mężczyzna, podnosząc się z fotela.

— A twoja ka...

— Chodź, myszko. Nie marudź. — uciszył mnie chłopak podając mi dłoń.

Niepewnie chwyciłam jego dłoń i bez kompletnie żadnego sprzeciwu wraz z czarnowłosym opuściłam bar.

— Gdzie idziemy? — pytanie wysunęło mi się z ust, widząc, iż idziemy w kierunku lasu.

— Spokojnie, chcę ci tylko coś pokazać. Obiecuję, że...

— Nie zgwałci cię, nie zamorduje ani nie porwie. — głos Victora sprawił iż uniosłam brew.

Moment później koło nas pojawił się młodszy brat wraz z jego towarzyszką. Alexander, zaś nie wyglądał na zaskoczonego ich spotkaniem, wręcz przeciwnie jego twarz wykazywała, iż wiedział, że zaraz się spotkamy.

— Mało śmieszne, Vic. — pokręciła głową Mel z rozbawieniem, delikatnie szturchając młodszego Stone'a, na co ten posłał jej uśmiech.

Przez całą drogę milczałam, pozwalając się prowadzić starszemu bratu. Szliśmy przez las we czworo, lecz tak naprawdę tylko ja byłam prowadzona w niewiedzy dokąd stawiam kroki.

— To miejsce ci się śniło? — zapytał niespodziewanie Alex, a moim oczom ukazało się miejsce mego koszmaru.

Mała polana pośród drzew, bardzo przypominała sen dzisiejszej nocy. Jednak dreszcze mnie przeszły, widząc belkę z ciemnego drewna, która już pod wpływem czasu nie wyglądała tak, jak ze związaną kobietą. Również kłody oraz patyki, które były na miejscu stosu, zostały zastąpione pojedynczymi niedopałkami oraz szczątkami po spaleniu. Sama zaś podpalona trawa świadczyła o tym, iż wiele razy to miejsce stawało w płomieniach, gdyż nawet zieleń nie chciała odrosnąć.

— Tak... tutaj, co to za miejsce? — zapytałam cicho starszego Stone'a, wpatrując się w szczątki stosu.

— Według historii tutaj mieszkańcy palili tych, co spółkowali z diabłem. — powiedziała Mel, podczas gdy ja analizowałam wszystko wokół mnie.

Ciekawość pojawiła się w miejscu, gdzie odczuwałam wcześniej strach. Powoli weszłam wgłąb polany, podchodząc do paleniska jak do przestraszonej zwierzyny. Bracia oraz Melanie powoli szli za mną jak ochrona gotowa bronić swojego pracodawcę.

Kucnęłam naprzeciwko miejsca, gdzie stała kobieta z mojego koszmaru. To było takie nierealne mieć świadomość, iż znajduję się w miejscu, które widziałam we śnie . Nigdy nie byłam na tej polanie ani nikt mi o niej nie mówił. Przynajmniej nic takiego nie pamiętałam.

— Czyli tutaj były procesy z drugiego Salem... — wyszeptałam cicho, czując za sobą swoich towarzyszy.

— Może lepiej stąd chodźmy? Trochę to niepokoją...

— Zamknij się, Vic. — mruknęła Mel, kucając obok mnie, a ja zauważyłam wśród popiołu coś białego.

Złapałam za połamany patyk i delikatnie przyciągnęłam kawałek w swoim kierunku, zwracając uwagę kompanów na swoje znalezisko.

— Czy to...

— To kość. Przynajmniej co z niej zostało... nie wygląda by była zwierzęca.— mruknęła z zmartwieniem Mel.

Odwróciłam na moment wzrok w miejsce, gdzie w moim koszmarze stał kat zapłakanej. Poczułam, jak się chwieję widząc lśniący łańcuch niczym z snu. Cholera jasna...

Położyłam dłoń na trawie, aby podtrzymać się przed upadkiem, pomimo iż Alexander niczym na zawołanie podszedł do mnie z zamiarem pomocy. Poczułam delikatny ból, a chwilę później zdałam sobie sprawy, iż dotknęłam swojego obrzydliwego znaleziska. Zamknęłam oczy, zdawało mi się, że na chwilę. Bo to było na chwilę, racja?

~ • ~ • ~

— Pastorze, proszę! — zrozpaczony kobiecy krzyk sprawił, iż otworzyłam oczy, czując strach.

No kurwa, nie...

— Gdzie my jesteśmy? — głos Melanie sprawił, iż spojrzałam w jej kierunku.

Czułam ulgę widząc ją oraz braci Stone wpatrujących się w scenę przed nami z zdezorientowaniem. Po raz kolejny spojrzałam na kobietę oraz mężczyzn.

Jednak wróciłam...

—To mój koszmar...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top