Rozdział Ósmy

— Co znalazłaś? — zapytała Luc, kiedy podniosłam książko podobny wyrób.

—  To... to jakiś zeszyt? Może pamiętnik? — odparłam, oglądając swoje znalezisko z każdej strony.

Całą moją uwagę od razu niemal przykuł srebrny zamek, który uniemożliwiał otworzenie.

—  Trzeba znaleźć klucz.

— Serio chce ci się bawić w poszukiwacza? Na tak dużym strychu? Proszę Scar, pewnie to pamiętnik jakiejś małolaty.

 — Przypominam, że ty też dorosła nie jesteś. — mruknęłam do siostry, na co ta pokazała język w moim kierunku.

Dorosłość pierwsza klasa, naprawdę.

— Dobra, zróbmy tak. Obiecuję, że jutro pomogę ci znaleźć ten klucz. Choćby się waliło i paliło.

 — Jakby miało się walić albo palić, to pierwsze co byś zrobiła to byś ewakuowała swoją kolekcję figurek z członkami zespołu BTS. — parsknęłam rozbawiona, na co moja siostra wzruszyła ramionami z uśmiechem, potwierdzając moje słowa.

Przewróciłam oczami, po czym biorąc znalezisko pod pachę, udałam się w kierunku wyjścia z krainy przeszłości tak starej, że może nawet zapomnianej przez świat.

Gdy już miałam schodzić usłyszałam głośny huk, przez co odwróciłam wzrok, aby spojrzeć czy Luc jest cała. Na szczęście brązowowłosa nie była ranna, jednak szklany wazon tak. Jego kawałki rozsypane po podłodze sprawiły, że spojrzałam na siostrę, unosząc brew.

— To przypadek. Nawet go nie zauważyłam...

Nie słuchając dalszych tłumaczeń nastolatki, podeszłam i zaczęłam sprzątać co większe kawałki wazonu na jedną stronę, pamiętając by jeszcze dzisiaj wrócić tutaj z workiem oraz szufelką. Lucienne oczywiście ruszyła z pomocą, aby sprzątnąć miejsce swojej zbrodni. Kiedy już skończyłam swoją część moją uwagę przykuł błysk niemal przy oknie, przez które wpadało światło.

Na przykucu przysunęłam się w kierunku błyszczącego znaleziska. Był to srebrny wisiorek zakończony okrągłą zawieszką. Po bliższym przyjrzeniu się, udało się dostrzec wyryte szlaki, które układały się w mocno naciągnięty łańcuch w linii poziomej, a pod nim litera "K".

— O kurwa jaki pająk!— krzyk Luc oraz mocne szturchnięcie sprawiło, iż zachwiałam się.

Natychmiast położyłam dłonie przed siebie, aby ochronić twarz przed spotkaniem z drewnem. Poczułam zimny dotyk łańcuszka, a moje oczy zalała mgła.

~ • ~ • ~

Ujrzałam wielki drewniany krzyż i od razu wiedziałam ,że stoję przed kościołem. Pięknie zadbana zieleń oraz kwiaty różnego koloru pokazywały, iż bardzo dbano o ziemię należącą do Pana. Moją uwagę przykuły wielkie otwarte drzwi kościelne, które zapraszały, by zajrzeć do środku domu boskiego.

Niepewnie weszłam do kościoła i pierwsze, co usłyszałam, to płacz. Głośny kobiecy szloch, który brzmiał jakby stało się najgorsze.

 Mój maleńki synek! Nasz Joachim! Czym Panu zawinęliśmy, Gabrielu? Czym, że jedyne dziecko chować nam do mogiły zimnej przyjdzie?!  krzyk i rozpacz kobiety o włosach słońca rozrywa serce.

Zapłakana stała obok pastora chowając twarz w dłoniach, podczas gdy ciemnowłosy patrzył na krzyż będący w samym centrum bożego domu. Zupełnie jakby sam próbował znaleźć odpowiedzi na te pytania, lecz jedyne, co otrzymywał to okropne milczenie.

To kara, Elizabeth.  usłyszałam męski głos, przez co ja oraz małżeństwo spojrzeliśmy w kierunku drzwi wejściowych kościoła.

Blondwłosy syn z rodu Reynolds'a, który zakończył żywot Morgany, stał przy wejściu z towarzyszem ukrytym pod czarną płachtą. Jego zmęczone spojrzenie było pełne powagi, jakby słowa wypowiedziane przez niego były uzasadnione.

Kara Pana, ale...

Nie Pana, lecz wiedźmy z krwi O'Reilly. Morgany słowa spełniać się zaczynają. przerwał Nathaniel, zamykając drzwi kościoła, podczas gdy kaptur jego towarzysza opada, odsłaniając twarz.

Zamarłam. Przede mną stała kobieta o oczach niczym szmaragdy i włosach jak sierść myszek szare. Jej rysy twarzy były wręcz identyczne do moich, a jej chudą szyję pieczętował mocny fioletowy siniak.

— Matko najświętsza, Rebecco z rodu Liverty! Twoje włosy, one...

Jak mówiła Morgana. Tej nocy ma luba osiwiała, a jej szyję pokrył siniec okropny. powiedział Nathaniel, po czym spojrzał na zmartwioną twarz pastora. Proszę pastorze, pomóż nam wyjechać. Ludzie zabiją Rebeccę, jak ujrzą jej włosy. Nic z tłumaczenia, wiesz o tym dobrze. Zginie w płomieniach nim słowo wypowie. Ocal proszę matkę mych dzieci, ocal ją przed śmierci pasmem. Pastorze, błagam zanim słońca promienie zastaniem!

Pastor z smutkiem spojrzał na krzyż jakby walczył z sobą. W końcu ratując Rebeccę możliwe, że zmieniałby wolę Pana. Nie minęła chwila, a mężczyzna podszedł do ołtarza i wyciągnął jakiś papier. W miarę szybkim krokiem podszedł do małżeństwa, po czym wręczył mężczyźnie papier z niewidoczną treścią.

Szukaj Pastora Salomona, na zachodzie. Powiedz, że przysyłam cię, a schronienia ci nie odmówi. Bierzcie dzieci i uciekajcie, póki promienie słońca jeszcze nie zastali.

 Dziękuję, pastorze.  powiedziała łagodnie kobieta, a jej oczy zaszkliły się w mgnieniu sekundy.

Zupełnie jakby była pewna odmowy.

Pastor nic nie powiedział, pochylił się i ucałował czoło szarogłowej, po czym uścisnął dłoń jej mężowi.

—Znikajcie. Szybko i niech Pan was chroni.

Po słowach ciemnowłosego, kobieta założyła kaptur na głowę, po czym wraz z partnerem opuściła kościół, pozostawiając pastora samego z żoną. Gdy drzwi za małżeństwem się zamknęły, mężczyzna spojrzał na swą żonę.

Choć, Ellie. Musimy poszukać rękopisów o górzystym mieście. Trzeba znaleźć sposób, by zakończyć to, co rozpoczęła Morgana. Bez większego krwi rozlewu.  — powiedział mężczyzna z spokojem, a obraz po raz kolejny zaczął mi zanikać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top