Rozdział Dziewiąty

Pierwsze co zrobiłam po otworzeniu oczu było łapczywe łapanie powietrza. Teoretycznie nie miałam podwodnej wizji, ale w tym momencie miałam wrażenie, że tracę możliwość oddychania. To był odruch, przy którym musiałam wykonać, aby upewnić się, że jednak przeżyłam tą wizje.

— Wreszcie się obudziłaś. — głos mojej siostry był pierwszym dźwiękiem jakim usłyszałam.

Powoli podniosłam się do pozycji siedzącej i rozejrzałam się wokół. Byłyśmy w salonie, w dodatku nie same. Byłam na kanapie, a obok na podłodze siedziała Luc, a na dwuosobowej sofie naprzeciwko nas siedziała Melanie wraz z Victorem. Za nimi również stał oparty o kolumnę Alexander.

— Skąd wy...

— Jak straciłaś przytomność, zadzwoniłam po Melanie. Poprosiłam, aby przyszła, bo nie miałam pojęcia, co robić. Wyglądałaś jak trup. — wyjaśniła z przerażeniem w głosie moja młodsza siostra.

Przetarłam zmęczoną twarz dłonią w zamyśleniu. Co się ze mną działo? Czy traciłam zdrowy rozsądek? Nie, to nie było możliwe zwłaszcza po tym, że cała nasza czwórka widziała tę dziwną wizję koło miejsca samo sądu mieszkańców na Morganie.

— Scarlett. Co się stało? — zapytała niepewnie Mel, podczas gdy bracia Stone w ciszy obserwowali naszą trójkę.

— Znów coś widziałam... — przerwałam po chwili, zdając sobie sprawę iż nie ma przy mnie zeszytu ani medalionu, który przeniósł mnie do kościoła. — Gdzie zeszyt... i medalion?

— Mam je. Bardzo trudno było nam ci je zabrać. Mocno je trzymałaś...

— Normalnie jak ta staruszka z Madagaskaru. — mruknął z rozbawieniem młodszy Stone, przerywając odpowiedź Lucienne, za co oberwał mocno od mojej rówieśniczki w potylicę.

— Możesz być raz poważny?

— Oczywiście. Jak Lex przestanie być najświętszą dziewicą. — Victor wyszczerzył zęby w rozbrajającym uśmiechu, na co jego starszy brat jedynie spiorunował go wzrokiem.

— Co widziałaś, myszko? — zapytał Alexander taktycznie zmieniając temat, chociaż czułam, że gdyby nie sytuacja to Vic uciekałby przed bratem po Killtown.

— Kościół Killtown. Dzień po śmierci Morgany. Zginął syn pastora, a żona Nathaniela Reynolds'a osiwiała...

— Jak w książce Dotty. — szepnęła cicho ciemnowłosa, spoglądając na młodszego Stone'a.

Miała rację. Wszystkie wizje, które się pokazały, były wymieniane przez Dotty w książce. Śmierć syna pastora, osiwienie Rebecci, a nawet same słowa wiedźmy były na to czystym dowodem. Ale niestety tylko nasza czwórka była świadoma tego, co działo się w mieście.

— Okej, co ćpacie? Mam dzwonić po psychiatrę?— zdezorientowanie na twarzy mojej siostry było widoczne gołym okiem i jestem pewna, że naprawdę była gotowa zadzwonić po służby, które sprawdziłyby czy nie jesteśmy pod wpływem środków psychoaktywnych.

— Chodzi o to, że...

— O nic nie chodzi. Luc, ty i Evie również mówiłyście swoim dziwnym językiem. My mamy swój i nie jesteśmy pod wpływem prochów. — odpowiedziałam, przerywając Victorowi, po czym wstałam z kanapy.

— Miałam dziewięć lat. A ty zaraz będziesz mieć osiemnaście.

— Powiem to samo, co powiedziałam rodzicom jak dowiedziałam się, że będę starszą siostrą i będę musiała bronić cię przed głupotą tego świata. Chujowy argument, Lucienne. — warknęłam, po czym udałam się w stronę drzwi wyjściowych, a za mną bracia Stone oraz ciemnowłosa.

Nie spojrzałam nawet na siostrę. Miałam inne zmartwienie niż głupia sprzeczka z piętnastolatką. Poza tym nie minęło wiele czasu zanim po wyjściu z domu młodszy brat zadał pytanie.

— Chujowy argument? Ile ty miałaś wtedy lat i jakim cudem...

— Tata bardzo dużo przeklinał. Czy to przy mnie czy to przy innych niezależnie od wieku. Miałam wtedy skończone trzy lata i kierowała mną zazdrość, że nie będę jedyną córeczką tatusia. Co prawda troszkę sepleniłam, ale dało się zrozumieć moje słowa. — powiedziałam zgodnie z prawdą, idąc przed siebie jak najdalej od domu.

— Jakim cudem to pamiętasz? — powiedziała z rozbawieniem Mel, na co uśmiech pojawił się na mojej twarzy.

— Margaret nagrywała w tamtym czasie wszystko, co było możliwe. A ja znalazłam nagranie jakieś dwa lata temu. Ponoć po tym incydencie była bardziej ostrożna.

— Chcę zobaczyć to nagranie. Zdecydowanie to będzie warte wszystkiego. — zaśmiał się Vic, na co Alex pokręcił głową, nie wierząc w słowa młodszego brata.

— A teraz już wracając do teraźniejszość, myszko. Dokąd idziemy?

— Do kościoła. Mijaliśmy go idąc na mieście rzucenia klątwy. Z tego co zrozumiałam pastor wierzył, że bez pomocy szarogłowej da się zdjąć klątwę. W bibliotece ponoć były zwoje na temat górzystego miasta.

— To przynajmniej jakiś punkt zaczepny. Co prawda wątpię, by zwoje przetrwały lata, ale może zostały spisane. Ksiądz powinien coś wiedzieć. — podsumował Alexander, kończąc naszą wymianę zdań.

Dalsza część drogi do kościoła minęła nam w ciszy i jestem niemal w stu procentach pewna, że nikt z naszej czwórki nigdy tak szybko nie szedł do kościoła. Może nawet pobiliśmy te starsze niezwykle wierzące staruszki, co w każdą niedzielę chodzą do kościoła oraz wyznają wszystko co prawią święte pisma.

Nie zdziwił mnie wygląd kościoła. To było raczej oczywiste, że z biegiem lat stanie się bardziej rozbudowany, współcześniejszy albo i nawet bardziej bogato zdobiony. Same również drzwi wejścia kościoła były bardziej cięższe, zdobniejsze oraz może i nawet stabilniejsze od tych z mojej wizji.

— Ojcze Jonathanie? Jest pan? — pytanie z ust Melanie kiedy weszliśmy do zakrystii rozeszło się echem, pomimo iż dziewczyna nie wydała z siebie żadnego bardzo głośnego dźwięku.

Usłyszeliśmy echo kroków. Ktoś się zbliżał powolnym krokiem, jakby nie spieszył się na nic. Troszkę poczekaliśmy, zanim przed naszym wzrokiem ukazał się średniego wieku mężczyzna w czarnej szacie, rumianej cerze zdobionej piegami oraz rudych gęstych lokach, dla których pewnie niejedna nastolatka mogłaby stracić głowę.

— Witaj, panno Crane. Jak ojciec? Zdrowie dopisuje? — zapytał spokojnie mężczyzna, spoglądając na Melanie z przyjaznym uśmiechem.

— Bardzo dobrze, dziękuję. Ostatnio lepiej sypia. — delikatny uśmiech Mel dał mi pewność, że dziewczyna zna księdza zdecydowanie dłużej.

— Proszę ojca. Moja przyjaciółka, Scarlett ma parę pytań. Będę wdzięczna za odpowiedzi.

Po wypowiedzeniu ostatnich słów mojej rówieśniczki rudowłosy spojrzał na mnie swymi oczami w kolorze bursztynu i delikatnie uśmiechnął, wyczekując pytań. Chyba darował już sobie początkowe przedstawienia, skoro już nasze imiona zostały sobie przedstawione. Westchnęłam cicho, szukając odpowiednich słów do pytania.

— Czy przypadkiem nie ma w bibliotece kościoła informacji o górzystym mieście?

Na moje pytanie oczy księdza rozszerzyły się, jakby dawno nie słyszał podobnego pytania. Chwilę milczał, jakby myślał, jakie kłamstwo nam podać, aż w końcu przemówił.

— Górzyste miasto tuż przy Killtown? To stara legenda podobnie jak mroczna historyjka miasta, aby straszyć nieposłuszne dzieci tylko po to, by poszły po dobranocce do łóżka. Nie ma o nim wielu informacji, które mogą odpowiedzieć na to, co potrzebujesz.

Wiedziałam, że kłamał. Starał się unikać mego wzroku, lecz to także nie umknęło uwadze moich przyjaciół. Nie damy się tak łatwo zniechęcić, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach.

— Wdowa Dorothea przeczytała nam księgę historii miasta Killtown przed swoją śmiercią oraz porównała mnie do Rebecci Reynolds z domu Liverty.

— Proszę, wybacz mi, Scarlett, niemiłe słowa, ale czy jesteś pewna, by wierzyć w słowa kobiety po traumatycznych wydarzeniach? Czy oparcie o to jest, aby logiczne?

— Po ostatnich dniach, proszę księdza, jestem gotowa uwierzyć w słowa obłąkanej przez wielu kobiety. I chociaż nie jestem zbytnio wierząca, przyszłam tutaj do kościoła szukać odpowiedzi na pytania, których niewielu może mi dać. — powiedziałam, kończąc konwersację miedzy mną, a księdzem.

Odwróciłam wzrok, po czym udałam się w stronę wyjścia, nawet nie żegnając się z mężczyzną. Grał w grę kłamstw, a ja nie zamierzałam błagać go na kolanach, by nam pomógł.

— On kłamał. — powiedział Alex, który wraz z resztą przyjaciół starał się dotrzymać mi tempa.

— To oczywiste. Samo jego spojrzenie go zdradzało, ale trudno, poradzimy sobie sami.

— Nie włamię się do biblioteki kościelnej, aż tak szalona nie jestem.

— Ja jestem, ale nie zamierzam łamać prawa. — odpowiedziałam, po chwili zatrzymując się przez dłoń starszego Stone'a.

— Lex, co jest...

— Ktoś nas obserwuje. Czuję na sobie czyjś wzrok od momentu w, którym wyszliśmy z kościoła. — powiedział, przerywając bratu, przez co przeszedł mnie dreszcz.

Nie odwróciłam się, zbyt bardzo bałam się tego, co mogłam ujrzeć za naszymi plecami. Długo jednak nie staliśmy w miejscu, bo gdy tylko usłyszeliśmy to słowo, nogi natychmiast prowadziły nas do najbliższego schronienia. Mojego domu.

— W nogi. Już.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top