Rozdział Szósty

 Słowo daje nigdy na żadnym wf-ie nie wybiegałam się tyle razy co w momencie naszej przeprowadzki do Killtown. Może czas już nawet zainstalować sobie rejestr kroków, aby wiedzieć czy nie zapisać się przypadkiem na maraton po tym wszystkim?

Krzyk Luc nie zdążył nawet ucichnąć, kiedy rzuciłam zeszyt Daniela na ziemię i wybiegłam w celu zlokalizowania źródła dźwięku. Moi towarzysze również ruszyli za moim śladem i nie minęła nawet chwila kiedy „tysiące słoni" zbiegało po poniszczonych schodach do salonu w nadziei na znalezienie piętnastolatki.

— Lucy! Lu, słyszysz mnie?! — krzyknęłam rozglądając się wokół w nadziei na odpowiedź.

Cisza. Dosłownie pierdolona cisza. Już nie było nawet słychać krzyku dziewczyny, ani naszych kroków. Po prostu była cisza, która nigdy nie zwiastowała niczego dobrego.

— Kurwa — soczyste przekleństwo wypsnęło się z moich ust, kiedy po dłuższej chwili niezręcznej ciszy. - Przecież ją słyszeliśmy.

— Pogrywa sobie z nami — szepnął cicho niebieskooki niespodziewanie krzywiąc się. Co było nawet dziwne, zwłaszcza że ja nic nie czułam. — Czuję kre...

— Nie kończ. Proszę — powiedziałam ledwie słyszalnie zgryzając moment później wargę. — Nie chcę wiedzieć.

Alexander nic nie odpowiedział. Nie dokończył wypowiedzi, tylko w ciszy znosił zapach, który wyczuł.

Niespodziewanie rozległ się huk prowadzący z strony przejścia łączącego przedpokój z salonem. Wszyscy spojrzeliśmy w kierunku ciemnego przejścia nie mając nawet chwili przebłysku inteligencji mówiący by, któreś z nas skierowało światło latarki w tym kierunku.

Wpatrywaliśmy się w ciemność kompletnie nie rozumiejąc tego co się dzieję. Kiedy zamiast ciszy, po uderzeniu usłyszeliśmy kroki czułam jak paraliżuje mnie całe ciało. Cały czas wpatrywaliśmy się w ciemny przedpokój nasłuchując kroków. Kiedy chwilę zmieniały się w godziny, a one zaś w wieczność dostrzegłam zło wychodzące naprzeciw nam. Dosłownie.

Niczym zjawa w progu przejścia wyłoniła się postać. Ubrana w poszarpany strój, postać miała długie włosy zakrywające twarz. Niemal jak Samara Morgan, jednak inna. Wydawała się wyższa, mniej zgarbiona, a pomimo luźnego materiału jestem pewna iż była szczupła.

— Victor, skieruj latarkę na przejście — polecił Alexander, który podobnie jak ja intensywnie wpatrywał się postać stojącą pośród ciemności. — Teraz.

Młodszy Stone nie mógł uwierzyć w to co kazał mu zrobić brat. Ja zresztą też nie byłam w stanie uwierzyć w co opuściło usta dwudziestolatka. Przez krótką chwilę w nadziei że to żart wyczekiwaliśmy, aż Alexander zakaże bratu tej czynności, jednak on milczał. Wpatrując się w przejście milczał.

Z niepewnością i lekkim strachem chłopak nakierował światło latarki w stronę przejścia, a ja położyłam dłoń na ustach by stłumić krzyk.

To była kobieta. Ubrana w jedynie podartą męską koszulkę, na której znajdowała się krew. Duża ilość krwi oraz brudu dominowała niezwykle. Trupiobladą skórę zabarwiała krew spływająca po rękach, nogach, szyi. Długie blond włosy, zlepione i zabarwione przez krew opadały na ramiona oraz klatkę piersiową. Jedno oko otwarcie wlepiało w nas pusty wzrok, pomimo iż drugie dyndało jak na sznureczku po trupim policzku. Usta nie wyglądały lepiej, rozcięte z jednej strony niemal do granicy „zdrowego" oka doprowadzały do odruchu wymiotnego.

Kobieta podniosła lewą dłoń w naszym kierunku, a jej usta wygięły się w nienaturalnym uśmiechu. Zrobiła krok w naszą stronę, a to wystarczyło bym mocno złapała starszego Stone'a za dłoń.

Niespodziewanie krzyk, nieludzki, potworny, niemalże demoniczny wydobył się z postaci, która ruszyła biegiem w naszym kierunku.

Moment. Jeden cholerny moment, a wszyscy ruszyliśmy biegiem rozdzielając się. Nie spojrzałam za siebie tylko biegłam jak najszybciej. Wbiegłam po schodach na piętro nie oglądając się za siebie. Wbiegłam do łazienki i natychmiast zamknęłam drzwi na wyniszczoną przez ząb czasu zasuwę. Z trudem wygrzebałam z kieszeni spodni telefon , chociaż trudniejsze było odblokowanie i wystukanie numeru. Mimo to udało mi się.

Wysłuchiwanie dźwięku sygnału stało się wiecznością. Błagałam w duchu by odebrał, by nie spał mocnym snem. Potrzebowaliśmy go.

— Scarlett co się dzieję? — głos rudowłosego niczym wybawienie rozeszło po moich uszach, a ja słowo daje nigdy nie cieszyłam się tak na telefon do księdza.

— Proszę ojca — nie zdążyłam wiele powiedzieć, po usłyszałam dziwne dźwięki w słuchawce. Cholerne zakłócenia. — Potrzebujemy pomocy, słyszy ksiądz? Ojcze Jonathanie!

Cisza. Pustka. Zero odpowiedzi. Spojrzałam na telefon załamana tym co widzę. Pieprzony brak sygnału niczym w tanim horrorze!

Niespodziewany dobicie do drzwi omal nie pożegnało mojej komórki z tym światem. Poczułam jak serce przyspiesza jak szalone. Chwyciłam połamaną belkę od prysznica gotowa do walki, po czym ostrożnie i po cichu otworzyłam drzwi łazienki. Z niemal hukiem drzwi otworzyły się, a ja przygotowałam się do ataku. Nie uderzyłam jednak, kiedy moim oczom ukazały się błękitne oczy oraz tatuaż z wilkiem.

— Alex — rzuciłam się w ramiona chłopaka zanim ten zdążył zamknąć do końca drzwi łazienki. — Nic Ci nie jest? Gdzie reszta?

— Victor zabrał Melanie. Chodź szybko, zanim to cholerstwo wróci. —powiedział chwytając mnie za dłoń, po czym ostrożnie otwierając drzwi.

Powoli i po cichu wyszliśmy na korytarz. Nie włączyliśmy latarek by ominąć każdą możliwość ponownego spotkania się z tym czymś. Pomimo jednak iż nie byłam zbytnio pewna tego jak iść czułam że mój przewodnik nie ma tego problemu. Zgrabnie prowadził mnie wzdłuż korytarzy aż do momentu, gdy ponownie przeszliśmy przez próg sypialni państwa Grancy.

Tam gdzie na szczęście była już reszta naszych przyjaciół.

~ • ~ • ~

Dzisiaj niespodzianka, bo w towarzystwie rozdziału piątego przybywa kolejny.

Do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top