9. Gryfoni kontra Ślizgoni //James//

6 października 1978

- Drużyna Gryfonów zdobywa puchar Qudditcha, a to wszystko zawdzięczamy naszemu wspaniałemu kapitanowi, Jamesowi Potterowi, który poprowadził nas do zwycięstwa — ogłosiła Marlene do mikrofonu i szybko zbiegła na sam dół do reszty.

Drużyna nosiła mnie na rękach, a w dłoniach trzymałem puchar. Zewsząd dobiegały głośne wiwaty, wszyscy się uśmiechali. Później miała odbyć się impreza w pokoju wspólnym, by uczcić naszą wygraną. W końcu puchar należał do Gryffindoru. Syriusz z Marlene wykrzykiwali swoje entuzjastyczne okrzyki, Lily patrzyła na nich z pobłażaniem, przytulając się do Mary, a Remus przytulał się do swojego chłopaka. Było prawie idealnie. Prawie, ponieważ jedna osoba patrzyła się na mnie nadal trochę kpiąco. Jego nastawienie się do mnie zmieniło. Nie wiedziałem czemu, ale w tamtej chwili się to dla mnie nie liczyło. Puchar. Końcowa sława. Uwiecznienie na kartach historii szkoły.

Momentalnie wszystko się zmieniło. Krajobraz przyjął ponure barwy. Zrobiło się pochmurno i ciemno. Znalazłem się w jakimś pomieszczeniu bez okien. Słyszałem krzyk. Straszny krzyk, który był ogłuszający. W kącie widziałem Regulusa, który leżał pod ścianą. Po jego twarzy spływały kropelki krwi. Jego wargi ruszały się, jakby chciał coś powiedzieć. Nie mogłem na to patrzeć...było to okropne. Ale nikt nad nim nie stał. Nikt się nie znęcał. On po prostu leżał i krwawił. W pewnym momencie jego twarz wykrzywiła się w przerażającym uśmiechu i wstrząsnął nim ostatni spazm.

Znowu wszystko zawirowało i znalazłem się na błoniach. Słońce przygrzewało delikatnie w moją głowę. Zauważyłem, że Reg siedzi nad jeziorem i z kimś rozmawia. Nie wiedziałem z kim. Po chwili pocałował się z tamtą osobą. Poczułem, jak coś we mnie pęka. Jakby to nie było możliwe.

Oddaliłem się od swojego Lune, który odbijał moje refleksy świetlne i ogrzewał się w moim blasku.

Regulus oddalił się od swojego Soleil, które rozświetlało jego martwe życie.

***

Obudziłem się z tego paskudnego snu. Powoli przecierałem powieki, które już zdążyły zaropieć. Filtwick coś tłumaczył przy tablicy, a ja próbowałem się dobudzić. Ten sen...był dziwny. Takie pomieszanie szczęścia z porażką. Niby w tym śnie puchar był nasz...niby wygrany sezon...a jednak...przegrana. Strata. Strata kogoś ukochanego, boli nawet we śnie. Był to rodzaj tego bólu, który dziwnie przeszywa całe nasze  ciało lodowatym zimnem, wywołując dreszcze i niepokój. Nie lubiłem tego uczucia. Zazwyczaj jak mnie nawiedzały takie sny, coraz bardziej zaczynałem obawiać się, że staną się jawą, że pewnego dnia obudzę się i Reggie będzie kimś kogo już nigdy nie poznam, że będzie taki...inny, albo w ogóle go już nie będzie.

Syriusz szturchnął mnie w ramię, na co się ocknąłem. Patrzył na mnie i czekał kiedy się odezwę. 

- Panie Potter proszę powiedzieć jak sprawić by coś stało się niewidzialne, no śmiało - zachęcił mnie Filtwick. Wiedziałem, że jestem w czarnej dupie. 

- Em...wie pan, panie profesorze...można użyć dawnego artefaktu jakim jest peleryna niewidka - powiedziałem już trochę pewniej. Po klasie rozniósł się cichy śmiech, a Filtwick popatrzył na mnie zdzwiony. 

- Chodziło mi o zaklęcie panie Potter - powiedział ostrzej. - Widzę, że pan bardzo dobrze uważał na zajęciach. W zamian za to, napisze mi pan dwie rolki pergaminu o działaniu i skutkach długotrwałego używania zaklęcia niewidzialności. Reszta ma za zadanie ćwiczyć dalej to zaklęcie. Pamiętajcie skupienie, czysty umysł i formuła. No już idźcie, do widzenia. 

Rozległ się wszędzie dźwięk dzwonu, ogłaszający koniec lekcji. Niektórzy pośpiesznie wybiegli z sali zaklęć, inni mozolnie się ociągali w tym ja, co było do mnie niepodobne. Syriusz jako pierwszy wyleciał z komnaty i już na mnie i Remusa czekał przed wyjściem. Nadal nie wiedziałem skąd ma tyle energii, skoro widmo wojny wisiało nad nami jak uciążliwa mgła w chłodny, jesienny dzień. Chociaż jakby się zastanowić takie nastawienie było nam teraz najbardziej potrzebne. Wyszedłem z Lunatykiem z klasy i skierowaliśmy się w stronę Syriusza, który jak można było się spodziewać, siedział już z paczką czerwonych Marlboro i wyciągał papierosa by zapalić. 

- A ty znowu z tym? Chociaż...weź daj - powiedział do niego Lupin. Czasami palili. Mi też się o zdarzało, ale nie jakoś często. Nie lubiłem tego, a wiem też, że jako sportowiec nie powinienem. 

- Demoralizuje cię Lunio, co? - spytał prowokacyjnie Łapa, odpalając swojego papierosa i dając ogień z mugolskiej zapaliczki szatynowi obok. 

- Bardzo - odrzekł sarkastycznie i zaciągnął się dymem. 

- Wyjdźcie chociaż z tym na dwór, bo kolejnego popuszczenia wam, Lily mi nie odpuści i faktycznie mi skręci jaja...JA NIE CHCE - zrobiłem proszącą minę, na co cicho się zaśmiali. Syriusz założył swoją rękę na moje ramię, a Remus szedł za nami z książkami na rękach. Wyszliśmy na dziedziniec. 

Na drzewach powoli liście zaczęły zmieniać kolory. Teraz oprócz zielonego, było widać żółty, czerwony, pomarańczowy i brązowy. Praktycznie każde odcienie i tony tych barw. Lubiłem jesień tak jak w zasadzie każdą porę roku. W sercu placu znajdowała się kamienna fontanna, która była w kształcie pofalowanego koła. Piętrzyła się w górę, a z jej końców zlatywała w dół zbiornika krystaliczna woda, w której aktualnie było trochę liści. Usiedliśmy na jednej z ławek, która była pod dużym i rozłożystym drzewem. 

- Nie mogę czasami uwierzyć, że kończymy już szkołę - odezwałem się w pewnym momencie. Tak. Nawet nam zdarzały się chwile ciszy, ale tej komfortowej, uspokajającej. 

- Ta..ale nie oddalimy się od siebie skoro... - tutaj Lupin ściszył głos do szeptu. - Skoro należymy do zakonu. Pokiwaliśmy zgodnie wszyscy głową. Obecna sytuacja nas zmieniła i to dosyć mocno. Dorośliśmy. Już nie mamy czasu na żarty, mapa odeszła lekko w zapomnienie, ale to nie znaczy, że nie jesteśmy sobą. Nadal jesteśmy tacy jak zwykle, z takim wyjątkiem, że już inaczej patrzymy na świat. Na świat, który waha się jak ciężarek na wadze. 

- James jak się dorobisz dzieciaka, chce być z Remusem ojcem chrzestnym - oświadczył Black poważnym tonem, od razu stając na proste nogi. - Innej opcji nie widzę, musisz się zgodzić.

- Bardziej chcesz być ze mną rodzicami chrzestnymi Syri - poprawił go Remus przytulając się do niego. Pety chwilę wcześniej już zgasili. 

- Zobaczymy...może adoptuje, kto wie - wzruszyłem ramionami. Moja głowa była teraz bardziej zajęta dzisiejszym meczem. Miałem chwilę po lekcjach by ochłonąć, coś zjeść i na miotłę. Wygrać mecz. Przynieść kolejne zwycięstwo domowi. Modliłem się w duchu, by mój sen był tylko głupim koszmarem. 

- Czyli dziewczyny na bok, co James? - spytał się mnie Syriusz. - Mam nawet dobrego kandydata na chłopa- NO KURWA WSZYSCY SIĘ TU NADE MNĄ ZNĘCAJĄ - dałem mu z łokcia w brzuch. Remus na ten ruch się zaśmiał cicho i zaczął rozmasowywać obolałe miejsce, w które uderzyłem Łapę. 

- Sory..ale ja mam już kogoś na oku, jak mówiłem kiedyś...więc wiesz, raczej nie zrezygnuje z niego - uśmiechnąłem się na wspomnienie o Regu. - Ja muszę lecieć jeszcze coś zjeść..i na mecz. Rozjebiemy Ślizgonów, a wy przyjdźcie, bo Marlene będzie też komentować - pobiegłem w stronę Wielkiej Sali machając im ręką na pożegnanie i w głębi ducha śmiejąc się ze Slytherinu. Wygramy...o ile nie stracę głowy dla pewnego chłopaka. 

***

- KAFEL PRZEJĄŁ MACMILLIAN Z DRUŻYNY ŚLIZGONÓW, LECI, LECI...BOŻE JAK MU CZASAMI JEBIE PO TRENINGU..I NIE TRAFIA, HA WIEDZIAŁAM - wykrzykiwała Marlene z miejsca komentatora. McGonagall musiała aż zejść z wieży, bo nie dała rady tego słuchać. 

Czułem październikowy wiatr chłoszczący zaciekle moją twarz. Obserwowałem chwilę grę, po czym zauważyłem co się dzieje. Mój plan był realizowany. Unosiłem się niedaleko pętli Ślizgonów, poniżej dziewczyn. Alice podała do Emmeliny, a ona udała, że zwraca kafla Alice, a potem podała go do mnie, spuszczając go w dół. Leciało w moją stronę dwóch ścigających, zrobiłem w powietrzu korkociąg i ich wyminąłem z gracją. 

Adrenalina skakała mi niesamowicie. To uczucie, kiedy lecisz na miotle i nic nie ma prawa cię obchodzić oprócz jasnego celu, jakim jest trafienie do pętli przeciwnika, było cudowne. Sekundy dzieliły mnie od zdobycia kolejnego punktu. W końcu ominąłem jeden z tłuczków, który został odbity od Flinta i...

- GRYFFINDOR ZDOBYWA KOLEJNE DZIESIĘĆ PUNKTÓW. WYPRZEDZAMY SLYTHERIN O PIĘĆDZIESIĄT PUNKTÓW, TAK DALEJ JAMES - wykrzyknęła blondwłosa do mikrofonu, w momencie, w którym idealnie trafiłem kaflem w środkową pętlę. 

Gra toczyła się dalej. Wystarczy tylko, że nasz szukający złapie znicza. Wygraną mamy w kieszeni. Wtedy zauważyłem jego. Czarne, rozwiane włosy lekko opadały mu na czoło. Mknął ku czemuś w dole. Zauważyłem, że to samo robi nasz szukający. Nie mogłem uwierzyć. Podałem kafla do Emmeliny, Frank odbił tłuczek w kierunku ścigającego ślizgonów, który po chwili zwisł do góry nogami na miotle. 

Obserwowałem dalszą część meczu, próbowałem wygrać, ale te hipnotyzujące skupienie. Nie mogłem od niego oderwać oczu. Był taki...piękny, wręcz mityczny. I miał w chuj seksowny tyłek. 

- BLACK I REYS IDĄ ŁEB W ŁEB, KTÓRY Z NICH DOSIĘGNIE ZNICZA I ZAPEWNI ZWYCIĘSTWO DRUŻYNIE? O MÓJ BOŻE...CZY ONI...NIE, PROSZĘ PAŃSTWA, PIERWSZY RAZ WIDZĘ, BY OBAJ SZUKJĄCY ROBILI...CZY..NIE..TAK..TAK! CORNELIUS REYS ZŁAPAŁ ZNICZA, GRYFFINDOR WYGRYWA MECZ Z PRZEWAGĄ AŻ 200 PUNKTÓW, REYS ZAJEBISTY ZWÓD WROŃSKIEGO - wydarła sie na koniec Marlene i zbiegła z wieży do reszty na dole. 

Gryffindor wygrywa. Gryffindor wygrywa. Te dwa słowa cały czas rozbrzmiewały w mojej głowie. Wszyscy zlecieli na dół i zeszli z mioteł. W następnej sekundzie nosili już na rękach, naszego szukającego, któremu udało się wykonać prawie perfekcyjnie ten manewr. Ja za to owszem zleciałem na boisko i zszedłem z miotły, ale za nim mnie porwali w kierunku szatni, podszedłem do czarnowłosego, który nadal siedział na ziemi. Jego drużyna też już poszła. Ode mnie zostali jeszcze moi przyjaciele, którzy za pewne ciekawsko się przyglądali mnie i Regulusowi w tamtym momencie. 

- Pomóc księżniczce wstać? - zapytałem wyciągając w jego stronę dłoń. 

- Po pierwsze nie. Po drugie nie nazywaj mnie tak. Po trzecie następny mecz i was rozpierodlimy, zobaczysz Pot- James - poprawił się w ostatniej chwili. 

- Jak sobie życzysz Reggie - wbrew jemu podciągnąłem go do góry za nogę, na co pisnął. 

- ZOSTAW MNIE - zrobiłem jak kazał. Puściłem go na chwilę i postawiłem na równe nogi. Wyglądał uroczo z zarumienionymi delikatnie policzkami. 

- Poza tym zapraszam na imprezę w pokoju wspólnym. Mam nadzieję, że przyjdziesz.. - powiedziałem z lekkim strachem w głosie. Nadal się martwiłem czy dobrze robię, czy nie za szybko, czy nie odrzuci, a może się zgodzi? 

- Kiedy? O której? - spytał się mnie z już łagodniejszą miną. Nawet chyba uśmiechał się lekko, ale nie  byłem pewny, bo była to tylko chwila. Jak mignięcie skrzydła motyla.

- Dzisiaj, dwudziesta druga u mnie w pokoju wspólnym - uśmiechnąłem się do niego i w nerwowym geście przeczesałem włosy. W chuj chciałem by przyszedł. 

- Okej... - zamknął oczy, a jego brwi się zmarszczyły, jakby nad czymś intensywnie myślał. - Przyjdę, ale nie znam hasła - powiedział ważąc dokładnie każde wypowiedziane przez siebie słowo. 

- Przyjdę po ciebie - nachyliłem się i szepnąłem mu do ucha. - Nie spóźnię się gwiazdeczko - puściłem mu oczko i zostawiłem go z mętlikiem w głowie. 

Uśmiechałem się cały czas. Syriusz wraz z Marlene próbowali coś ode mnie wyciągnąć. W kółko padały pytania: Podoba ci się Reg? ALE ŻE MÓJ BRAT? Co mu mówiłeś? W chuj się czerwienił...JAMES ZMIENIASZ GO. I inne tego typu rzeczy. Nie przeszkadzało mi to jakoś specjalnie. Remus popatrzył się na mnie wzrokiem pod tytułem "ja już wiem". No tak...on pierwszy się dowiedział, a łączenie kropek dla Luniaka nie jest trudne. Lily coś tam znowu gadała o obowiązkach prefekta. 

Rozdzieliliśmy się przy szatniach koło trybun. Chłopki poszli do Hosmeade tajnym przejściem, by skołować więcej miodu pitnego, kremowego piwa i ognistej whisky. Dziewczyny poszły do pokoju wspólnego przygotować go na zbliżającą się imprezę. Była to druga wygrana w tym sezonie. Ja natomiast skierowałem się do szatni się przebrać. Wyciągnąłem ręcznik z torby i poszedłem pod prysznic. 

Ciepła woda zaczęła otulać szczelnie moje ciało. Po tej błogiej chwili puściłem z kranu chłodniejszą wodę, by zmyć z siebie wszystkie myśli. Zgodził się ze mną pójść. Remus był w końcu z Syriuszem. Dostałem nawet powyżej oczekiwań za ostatni esej. Cieszyły mnie tak proste rzeczy. Nawet to, że słońce świeciło mocniej, pojawiał się wiatr, czy liście kołysząc się w powietrzu układały się w różnobarwną mozaikę na kostce brukowej. Byłem szczęśliwy pomimo tego, że zaczynały się dziać bardzo złe rzeczy. Zaginięcia, dołączenia do szeregów Voldemorta. Tak. Nie bałem się tego imienia. Strach przed imieniem zwiększa strach przed kim, kto je nosi. Tak przynajmniej uważałem. Czasy te były niespokojne i ponure, ale to nie oznaczało, że nie było tych szczęśliwszych chwil. Tych radosnych, pełnych blasku samego w sobie, który posiadamy. 

Wyszedłem spod strumienia, zakręciłem kurek i zacząłem się wycierać. Podszedłem w podskokach do torby, ubrałem się i wyszedłem z szatni. 

*** 

Miąłem w dłoni, kolejną kartkę, którą znalazłem na ławce w szatni. Było na niej napisane jedno zdanie, którego nie rozumiałem. 

Seras-tu mon rayon de Soleil? 

Jedno słowo. Tylko jedno słowo znałem. Soleil. Słońce. 

*** 

Przepraszam, że nie było wczoraj, ale byłam po wycieczce do wwa i musiałam odpocząć 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top