5.Drużyna //James//

21 września 1978

Słyszałem jakiś ruch w dormitorium. Ktoś odsłonił okna, z których zaczęło rozlewać się po pokoju światło. Zmrużyłem oczy, osłaniając się rękoma przed uciążliwymi promieniami słońca. Za chwilę bordowa zasłona, została odciągnięta, a moja kołdra zwleczona ze mnie. Drgnąłem, szukając jej ręką. Po nieudanej próbie odnalezienia mojej miłości numer jeden mruknąłem coś niezrozumiale pod nosem i przewróciłem się na drugi bok. Osoba, która stała nade mną gdzieś poszła. Już myślałem, że dalej będę spał spokojnie, kiedy jakaś dłoń zacisnęła się na mojej kostce, a zaraz po tym zostałem pociągnięty i spadłem z łóżka.

- KURWA SYRIUSZ — wrzasnąłem na niego, pocierając obolałą głowę, w którą przy "budzeniu" uderzyłem się. Ten tylko niekontrolowanie zaczął się śmiać. - Chuja widzę, daj, chociaż okulary...

- No już się tak nie wściekaj, kusiło przecież — powiedział, podając mi okulary, które od razu założyłem. - Poza tym przynajmniej w końcu się obudziłeś — wyszczerzył się do mnie i pomógł mi wstać.

- Podziękuje za takie pobudki...żebyś ty się czasami nie obudził, zwisając do góry nogami z różowymi włosami — na te słowa zrobił minę, jakbym właśnie powiedział, że go zabije.

- OD MOICH CUDOWNYCH WŁOSÓW SIĘ ODWAL — pogładził je czule, wręcz matczynym gestem, na co się zaśmiałem.

- Bardzo cudownych Syri, ale czasami myślę, że kochasz je bardziej ode mnie — mówiąc, to Remus (już przebrany z piżamy) przytulił się do Syriusza, który również jak Lunatyk, był ubrany, a jego charakterystyczna skórzana kurtka lśniła w słońcu. - Poza tym powinniśmy już iść na śniadanie. Zanim Syriusz cokolwiek odpowiedział, wtrąciłem się, mówiąc:

- Wy idźcie ja za chwilę przyjdę-wziąłem jakieś ubrania i poszedłem do łazienki. Usłyszałem jeszcze parę słów z ich rozmowy, zanim wyszli z dormitorium.

Spojrzałem w lustro, już się nie uśmiechając. Miałem dużo spraw na głowie. Dzisiaj miałem zorganizować testy sprawnościowe, które miały na celu wybranie nowych zawodników do drużyny gryfonów. Wypadło trochę osób, ponieważ skończyły one już Hogwart. Do tego obowiązki prefekta, patrolowanie korytarzy, przynajmniej już bezkarnie...no i oczywiście Regulus... Musiałem z nim jeszcze raz porozmawiać. Obserwowałem go przez ostatni tydzień i próbowałem złapać na korytarzu, ale zawsze mi umykał. Był jak duch. Raz pojawiał się w zasięgu mojego wzroku, a kiedy przeniosłem go na coś innego, ten znikał jak dym ulatujący z ogniska we wszechświat. Skoro nie dawał mi szansy na normalne spotkanie się z nim, to będę musiał to jakoś wykombinować.

Przebrałem się w swoje normalne ciuchy i wyszedłem z łazienki. Uśmiechnąłem się na myśl tego dnia. Tym razem mi się uda. Na pewno. Opuściłem dormitorium, mijając różnych uczniów. Nie chciało mi się jakoś szczególnie schodzić po tych schodach, więc zjechałem po ich poręczy na dół. Oczywiście parę młodszych gryfonek się na mnie popatrzyło, po czym zaczęły między sobą szeptać i chichotać. W pewien dziwny sposób schlebiało mi to. Byłem obiektem westchnień niejednej dziewczyny, ale moje uczucia i myśli należały do kogoś innego.

Puściłem się biegiem do Wielkiej Sali, by zdążyć cokolwiek zjeść i może akurat wpaść na młodszego Blacka. Moje rozwichrzone włosy miotały się na wszystkie strony, a parę kosmyków co chwila spadało mi na oczy. Wpadłem przez drzwi i od razu rozejrzałem się po pomieszczeniu. Przy stole ślizgonów nigdzie nie dostrzegłem czarnej czupryny. Rega tu nie było... Podszedłem do Remusa i Syriusza, którzy już w najlepsze jedli. Syriusz wsuwał jakieś parówki, a Luniek swoje słynne tosty. Niedaleko nich siedziały dziewczyny. Evans krzątała się wokół młodszych dzieciaków. Wzięła sprawowanie obowiązków prefekta za strasznie poważną sprawę. Marlene przytulała się do swojej dziewczyny, a Mary wodziła wzrokiem za Lily...? Nie, przywidziało mi się coś.

Usiadłem koło chłopaków i nałożyłem sobie parę kiełbasek na talerz i do tego nalałem do szklanki herbatę i wziąłem na talerz kilka kromek chleba z masłem i sałatą. Zanim się obejrzałem, przyleciała poranna poczta. Do Remusa przyszedł nowy egzemplarz Proroka Codziennego. Odwiązał go od nóżki sowy i zaczął czytać. Jadłem sobie spokojnie, kiedy przede mną nieumiejętnie wylądowała sowa. Miała przywiązany list. Zdziwiłem się, ponieważ zazwyczaj rodzice wysyłali mi listy gdzieś tak pod koniec pierwszego semestru, kiedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia z zapytaniem, czy wracam na do domu i ile osób ze sobą zabieram.

Kiedy miałem już wyciągać rękę w kierunku sowy, usłyszałem za sobą jakieś szmery i chwilę potem koło mnie stało już z pięciu gryfonów. Wyglądali na oko trzecio-, czwarto-roczniaków, a jeden z nich wyglądał na szesnastolatka. Syriusz na widok takiego kółka adoracji parsknął cicho śmiechem, na co dostał ode mnie kopniaka w kostkę, by się przymknął. Odwróciłem się w ich stronę i uśmiechnąłem w ten swój sposób.

- Em, potrzebujecie czegoś? - spytałem się. Kilku z nich popchnęło bardziej do przodu jakiegoś blondwłosego chłopaka, który był najwidoczniej najodważniejszy z nich.

- Kiedy będą nabory do drużyny? Bo wiesz chcielibyśmy wiedzieć..i no...przyjść spróbować — powiedział z krótkimi przerwami pomiędzy wypowiadanymi słowami.

- A że o to wam chodzi? Odbędą się dzisiaj po południu koło godziny 17:00 na boisku. Wszystko pisze na tablicy z ogłoszeniami — poinformowałem ich, uśmiechając się szerzej. Oni tylko popatrzyli na siebie roziskrzonym wzrokiem i pobiegli w stronę drzwi niesamowicie zadowoleni z siebie.

- No nieźle, nieźle. Widzę, że za chwilę będziesz miał gromadę dzieci do ogarnięcia. Niczym nasza kochana Minnie — wyszczerzył się do mnie Syriusz, kiedy odwiązywałem list. Wywróciłem na to oczami tylko.

Rozerwałem ostrożnie kopertę, a moim oczom ukazało się delikatne, pochyłe pismo, niepodobne do żadnego, które kiedykolwiek widziałem. W tym samym momencie zbladłem. Przeskoczyłem wzrokiem na koniec pergaminu.

R.A.B.

Reg do mnie napisał... Mimowolnie zarumieniłem się lekko i odwróciłem w stronę stołu Slytherinu. Zauważyłem go. Siedział koło Rosiera i Croucha. Talerz miał pusty...ale pewnie już zjadł albo dopiero miał zamiar coś zjeść. Powoli sala pustoszała. Dopiero teraz zauważyłem, jaka pogoda panowała za murami zamku. Było słonecznie i chłodnawo. Nie było wiatru ani niebo nie było pochmurne. Idealna pogoda do treningów. Zwinąłem kartkę i schowałem ją do kieszeni w spodniach. Remus nadal zaczytywał się w gazecie, a jego mina stężała. Zapytałem się z Łapą, co się stało, ale ten na to pokręcił głową i powiedział, że powie nam później. Petera nadal z nami nie było. Zawsze znikał wcześnie rano i nikt go nie widział. Coraz bardziej się o niego martwiliśmy. Wszyliśmy z sali, a ja jeszcze raz odwróciłem się w stronę Regulusa.

***

- ADAMS, CO TY WYPRAWIASZ?! ZŁAŹ TERAZ Z TEJ MIOTŁY — wykrzyknąłem w stronę piąto-rocznego gryfona, który ewidentnie nie radził sobie w lataniu. A co dopiero z obroną... Był gorszy niż inni, którzy się zgłosili jak do tej pory...

- No ale- zaczął, gdy udało mu się jakimś cudem wylądować bezpiecznie na ziemi, ale mu automatycznie przerwałem.

- Nie ma żadnego "ale". Przykro mi, ale szukam kogoś...bardziej doświadczonego.

Ten tylko puścił mi nienawistne spojrzenie i zszedł z boiska, ciskając pod trybuny miotłę i rękawice. Miałem na szczęście już wybranego szukającego na ten rok. Był nim Cornelius Reys. Sprytny, zwinny chłopak o kędzierzawych, kasztanowych włosach. Był chyba z czwartego roku, co zapewniało mu miejsce w drużynie na parę ładnych lat. Pałkarzami nadal były te same osoby, mianowicie Frank Longbottom i Victor Fisher. Ścigającymi ze starego składu była Alice Fortescue i Emmelina Vance. Brakowało nam tylko obrońcy. Ludzi było coraz mniej, a ja się zastanawiałem czy ktokolwiek będzie w stanie w ogóle załapać się do drużyny. Większość przybyłych siedziała na trybunach, oglądając trening. Wywołałem następną, jak i ostatnią osobę, którą był jakiś szóstoroczny. Chyba ten sam co podszedł do mnie z zapytaniem o nabór. Pomachał do mnie i do Corneliusa, po czym podszedł. W ręku miał już miotłę.

- Szukamy już tylko obrońców — oznajmiłem spokojnym tonem głosu.

- Mogę spróbować... najwyżej nie wyjdzie, no nie? - spytał się i uśmiechnął delikatnie.

Wytłumaczyłem mu, co ma zrobić po kolei. Wziął miotłę, dosiadł jej i wzleciał w górę. Skierował swój lot w kierunku pętli i stanął idealnie pośrodku ich trzech. Dałem znak Alice i Emmelinie, że mogą zacząć strzelać mu w pętle. Latał szybko, dokładnie. Wypatrywał nawet najmniejszy ruch. Widać było, że sprawiało mu to radość. Był w swoim żywiole. Obronił każdy strzał z siedmiu. Nawet przy jednym zrobił obrót, który wykonał z gracją i ostrożnością. Krzyknąłem do nich, by przestali i zlecieli na dół. Dziewczynom podziękowałem i udały się od razu do szatni. Chłopaki tak samo. Na boisku oprócz tłumu gapiów, którzy wydawali się zachwyceni, jak i zniesmaczeni zostałem ja, Cornelius i ten blondwłosy chłopak.

- Spisałeś się na medal. Obroniłeś wszystkie strzały...więc — specjalnie zrobiłem pauzę- witamy w drużynie. Oboje wykazaliście się dzisiaj. Możecie iść...a jeszcze jedno, jak masz na imię? Muszę cię wpisać na listę — spytałem się tego szóstorocznego.

- Stanley Reys. Preferuje zwykłe Stan — odpowiedział, uśmiechając się szerzej. Wpisałem go na listę i puściłem ich do szatni. Oni natomiast pobiegli szybko, zostawiając miotły na boisku, śmiejąc się głośno.

Zbierałem miotły, które zostały tutaj pozostawione i odniosłem je do schowka. Zaczęło się ściemniać, a na trybunach już nikogo nie było. Poszedłem do szatni, a drogę do niej oświetlałem sobie różdżką. Wszedłem do pomieszczenia. Było cicho jakby tak nierealnie. Jakby to był sen. Lekkie, ciepłe światło wypełniało pokój. Ściągnąłem z siebie najpierw górną część stroju, ukazując swoją klatkę piersiową. Kiedy miałem już ściągać z siebie spodnie usłyszałem za sobą ciche chrząknięcie.

Stał tam we własnej osobie. Czarne włosy opadały mu lekko na oczy. Koszulę miał delikatnie włożoną w eleganckie spodnie, a butelkowozielony pomieszany ze srebrem krawat był delikatnie zawiązany. Jego oczy błyszczały w słabym świetle lampy, a blask nadawał jego skórze cieplejszy odcień. Usta koloru wiśniowego układały się w lekko kpiący uśmieszek, którego tak bardzo mi brakowało. Całym swym ciałem lśnił pomimo panującego mroku na zewnątrz. Był dla mnie małym, chłodnym światłem.

- Po- przerwał i ponownie zaczął. — James — skinął głową i dalej mnie obserwował.

- Regulus — uśmiechnąłem się szeroko. Nie spodziewałem się go tu. Był jak spełnienie moich marzeń. Zwłaszcza po tych usilnych próbach porozmawiania z nim.

- Dobrze wybrałeś przeciwników. Będzie trudno was pokonać, ale dla mojej drużyny, to tylko drobne wyzwanie — przybliżył się i stanął niedaleko mojej torby z rzeczami na przebranie i innymi bzdetami.

- Twojej drużyny? - uniosłem brwi do góry, zdziwiony. - A od kiedy to ślizgoni mają takiego seksownego kapitana?

- Od tego roku i się tak nie podniecaj — widziałem, że się lekko zarumienił. Ślicznie wyglądał z zaróżowionymi policzkami.

- Widzę, że samą przyjemnością będzie granie z wami w tym roku. Już miałem dość widoku Flinta na boisku — powiedziałem, siadając na ławce i ubierając na siebie koszulkę. - Co w ogóle tutaj robisz?

- Zauważyłem twoje nieudolne próby porozmawiania ze mną, więc postanowiłem ci ułatwić sprawę — popatrzył na mnie z tym tak dobrze mi znanym błyskiem w oku.

Usiadł koło mnie i patrzyliśmy na siebie w ciszy. Nie przeszkadzała nam ona. Była ona tym rodzajem , co daje więcej niż słowa. Czuliśmy się wtedy bezpiecznie. Oddaleni setki kilometrów od każdego problemu. Od nadciągającego mroku, który wypełzał niczym jadowity wąż z najciemniejszych zakamarków czarodziejskiego świata. Nic się dla nas nie liczyło oprócz oczu tego drugiego. Położyłem swoją dłoń, przykrywając delikatnie tę jego. Nie wzbronił się przed dotykiem. Odwrócił swoją rękę tak, że teraz moja dotykała jej wewnętrznej części. Pogładziłem ją delikatnie kciukiem w uspokajającym geście. Zbliżyliśmy się do siebie jeszcze bardziej. Uderzyło we mnie uczucie gorąca, które paliło mnie żywym ogniem. Chciałem go dotknąć, pocałować, ochronić... Był taki kruchy, a zarazem silny. Przybliżył do mnie swoją twarz tak, jakby chciał mi zajrzeć do umysłu. Zetknąłem się z nim nosem. Widziałem w jego tęczówkach odrobinki szarości i srebra, które magicznie tańczyły w jego spojrzeniu. Były jak małe, niewinne ogniki leśne, które ochładzały w pewnych momentach jego wzrok, lecz teraz rozgrzewały go, nadając butelkowej zieleni łagodniejszy odcień. Zbliżyłem swoje usta i próbowałem przytknąć je do tych jego wiśniowych, miękkich warg. Odepchnął mnie delikatnie i zaśmiał się cicho.

- Nie tak prędko Potter — nadal uśmiechał się kusząco. - Będziesz musiał zapracować na dotknięcie moich ust. Jak na razie musi ci starczyć dłoń.

Nie docierało za bardzo do mnie to, co mówił, ale po chwili się ocknąłem i pokiwałem głową. Wyswobodził z mojego uścisku, swoją rękę, zostawiając w mojej dłoni małą karteczkę. Kiedy na nią spojrzałem i chciałem się zapytać, o co z nią chodzi, ten już znikał za drzwiami szatni. Nie wiedziałem, czy był prawdziwy, czy tylko marą senną, ale było cudownie. Przebrałem się do końca, wcisnąłem swoje rzeczy do torby i wyszedłem na dwór. Moją twarz owiał chłodny wiatr. Wyciągnąłem z kieszeni skrawek pergaminu i rozwinąłem go. Było na nim napisane tylko jedno zdanie, które było...poetyckie. Przyglądając się jej, przeczytałem szeptem:

The moon is beautiful, isn't it? *

Schowałem ją do kieszeni i skierowałem swoje kroki w stronę Hogwartu.

***

*The moon is beautiful, isn't it? - poetyckie określenie, na wypowiedzenie słów "Kocham cię"

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top