15. Gorycz słów//Syriusz//

27 października 1978 

Siedziałem w pokoju wspólnym. Z kominka trzaskał wesoło ogień, co niestety nie było odzwierciedleniem mojego humoru. Przynajmniej dzisiaj. Było późno, a za oknem już zdążyło się ściemnić. Było widać gwiazdy na niebie, co mi przypomniało o zadaniu z astronomii. Dzięki Merlinowi, nie opierało się na faktycznym śledzeniu nieba, tylko na informacjach z podręcznika. Jakby ktoś nie wierzył, właśnie siedziałem nad książką i myślałem, jak zrobić cholerną górę zadań. Tak, ja POTRAFIĘ myśleć. Jakimś cudem. Nienawidziłem, jak nam tak dużo zadawali. Jakby to miało coś zmienić przez te wszystkie lata nauki. Jak ktoś się nie przykładał, to ma problem. Już chyba dziesiąty raz skreślałem jedno zdanie, bo nie mogłem się zdecydować, czy jest dobre. Wkurwiało mnie to. 

Wyciągnąłem się bardziej na kanapie, podpierając głowę, ręką i pisząc na pergaminie. Gdzieś koło mnie walały się notatki od Evans, bo oczywiście swoje gdzieś zgubiłem. Poza tym i tak byłyby mało czytelne. Nie miałem jakiegoś szczególnego talentu do ładnego pisania pomimo tego, że jak byłem mały to matka zapisała mnie na kaligrafię, ba załatwiła prywatnego nauczyciela od tego. Pamiętam, że raz zamiast iść do pokoju muzycznego, gdzie miałem mieć lekcje, schowałem się w szafie, by nie oglądać na oczy tamtego nauczyciela. Nie dość, że było tam strasznie nudno, to bił mnie linijką.. Jak mnie matka znalazła, było już gorzej...Złapała mnie za kołnierz i zaprowadziła siłą do pokoju, krzyczała na mnie, co i tak było lepsze od tego co było później. W tym samym czasie, Reg zbił wazon od ciotki Druelli, akurat niedaleko szafy, w której siedziałem, więc wziąłem winę na siebie. Niestety, nie uniknął widoku, kiedy ja...

Poczułem dłoń na moim ramieniu. Otrząsnąłem się momentalnie i przeklnąłem cicho pod nosem na widok tylko poskreślanych zdań i pustej kartki pergaminu. Obróciłem się w stronę osoby, która stała za mną. Właśnie. STAŁA, bo chwilę potem siedziała koło mnie z podkulonymi nogami. Chłopak miał na sobie luźne spodnie piżamowe i sweter w brązowe paski i jakieś pomarańczowe wzorki. Spod rozwichrzonych, brązowych włosów, spoglądały na mnie te ciepłe, zielone oczy, które mieniły się złotym blaskiem. Na jego serdecznym palcu błyszczał pierścionek z białego złota z wygrawerowanym, małym, francuskim napisem: Ma lune. 

- I z czym to się tak męczysz, co? - spytał się mnie Remus, kładąc głowę na moim ramieniu. 

- A weź, nie umiem tego napisać...głupie to jakieś - jęknąłem męczeńsko i oparłem się o szatyna obok. Poczułem się zmęczony, a jeszcze czekała mnie przeprawa do Regulusa, by się dopytać co rzucili na niego poza imperio i czy w siedzibie mamy eliksir do właśnie tego szczególnego typu nadania znaku. Jeśli nie...to byliśmy w dupie, a czas uciekał. Znak dało się usunąć do czterech miesięcy po przyjęciu mrocznego znaku. A właśnie mijały prawie trzy miesiące od tego. Westchnąłem ciężko. 

- Nie jest głupie, pomóc ci z tym? - zaproponował na co automatycznie oczy mi się zaświeciły, a na usta wpełzł proszący uśmiech. 

- Lunioooo, mam do ciebie małą prośbę...taką malutką - powiedziałem, przymilając się do niego. 

- Nie ma mowy - pokręcił głową, śmiejąc się cicho. - Masz sam to napisać, ja mogę ci pomóc znaleźć informacje i później sprawdzić i nie wyjeżdżaj mi tu z tym wzrokiem szczeniaka, bo nic nie wskórasz - powiedział, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. 

- ALE REMUS - wykrzyknąłem. - Mi się tak już nie chceeee, a muszę jeszcze iść do Reggiegooooo, no zlituj się nad twoim najukochańszym, najlepszym, najcudowniejszym, najprzystojniejszym chłopakiem, prooooosze - zszedłem z kanapy i klęknąłem przed nim, składając ręce jak do modlitwy i prosiłem go, by się zgodził. Ten tylko westchnął. - Zgadzasz się, tak? Zgadzasz? 

- Nie chcę cię martwić Łapo, ale wyglądasz jakbyś miał Luniakowi obciągnąć - spojrzeliśmy się oboje na osobę, która powiedziała to zdanie. Remus spłonął rumieńcem, a ja tylko się zaśmiałem. 

- James, wiesz, głodnemu chleb na myśli, a ty jeszcze nie zaruchałeś - zaśmiałem się głośniej. 

- Błagam was, musicie o tym gadać - złożył zażalenie Lunatyk, na co okularnik wybuchnął cichym śmiechem. 

- Nie musimy, spokojnie, jak na wojnie - powiedział James. - Ja to chyba was zostawię samych - poruszył znacząco brwiami, na co wywróciłem oczami. - Przy okazji lecę na zwiady, bo dawno nie robiliśmy żadnych żartów - i zaraz po tym, zarzucił na siebie pelerynę niewidkę i zniknął za obrazem Grubej Damy. 

- To co, obciągnąć, za zad- AŁA DOBRA ROZUMIEM, TO BYŁ ŻART - nawet nie skończyłem zdania, kiedy znowu dostałem poduszką w twarz i po włosach. - Remi, tak się nie bawimy - zrobiłem smutną minę. 

- Przeżyjesz - prychnął. - No już się nie obrażaj jak ta księżniczka z saskiej porcelany- mówiąc to, podciągnął mnie z podłogi i pocałował delikatnie. - I zobaczę, co da się zrobić z tym zadaniem - obiecał na co się uśmiechnąłem. Długo to nie trwało, bo przypomniało mi się co mnie czekało. Regulus. Rozmowa. Niby było między nami okej, ale nadal wyczuwałem tą niewidzialną barierę, która bladła z dnia na dzień co raz bardziej. Byle tego nie spieprzyć. Uśmiechnąłem się znowu do zielonookiego. 

- Kocham cię - wyznałem i pocałowałem go w policzek. 

- Wiem i idź, jak masz doj- dotrzeć, do Rega - polecił mi, na co pocałowałem go jeszcze raz i wyszedłem śladem Jamesa z pokoju wspólnego. 

***

Byłem już niedaleko lochów. Po czym to poznałem? Po tym przejmującym do szpiku kości chłodzie i wilgoci, która tutaj się unosiła czasami, jak dużo padało. Szedłem krętymi korytarzami i jak na razie udało mi się obyć bez spotkania osób trzecich, które mogłyby mi wlepić szlaban, typu profesorowie czy Crouch, który patrolował tą część zamku. Nie lubiłem go za bardzo, bo uważałem i uważam, że ma zły wpływ na Rega. Bardziej zawsze byłem skłonny polubić Rosiera, ale to tylko wtedy, gdyby się tak nie puszył i nie przechwalał na lewo i prawo, ale może w taki sposób sobie radził z problemami? Chuj go wie. 

Zanim się obejrzałem byłem już pod pokojem wspólnym Ślizgonów. Rozejrzałem się w obydwie strony, czy nikt nie idzie i wypowiedziałem hasło, które ukazało i otworzyło mi drzwi. Miałem szczęście, że jeszcze go nie zmienili, bo średnio co dwa miesiące albo miesiąc trzeba było zmieniać, by nikt nie załapał jakie jest aktualnie. Na moje szczęście ich pokój wspólny był pusty. No prawie. Na kanapie, obitej w czarną skórę siedział ciemnowłosy chłopak o wątłej budowie ciała. Wpatrywał się w białe płomienie ognia, które figlarnie poruszały się w kominku, tak jak w danej chwili zadyrygował nimi delikatny powiew wiatru. Podszedłem do niego cicho, nie chcąc go wystraszyć. Usiadłem obok Regulusa, co pewnie zauważył. On zawsze widział więcej. 

- Hej - powiedziałem, nie wiedząc jak zacząć. Szczerze..? Czułem się niekomfortowo, a przecież to był mój brat. Obrócił głowę w moją stronę patrząc przenikliwie tymi swoimi butelkowozielonymi oczami, podobnymi do rzucanego zaklęcia śmierci. 

- Cześć.. - powiedział cicho. Zdałem sobie sprawę, że tak na prawdę od lat nie rozmawialiśmy tak po prostu. Od razu zaczynaliśmy od konkretów, albo mówiliśmy o sytuacjach pod wpływem emocji. Poczułem się przez to gorzej. 

- Jak się czujesz? - spytałem ostrożnie. 

- Dobrze - jego odpowiedź była, krótka, zwięzła i na temat. Chciało mi się płakać z tej sztuczności. 

- Słuchaj...musisz mi opowiedzieć jeszcze raz, jak to było z tym znakiem... - przerwałem tu i spojrzałem na jego twarzy, która wydała się jeszcze bledsza niż wcześniej. - Jest to konieczne, bym mógł sprawdzić z Jamesem, jakiej wersji eliksiru użyć. Najmniejszy szczegół się nam przyda.. 

Westchnął i usiadł po turecku blisko mnie. Popatrzył na mnie z iskierkami w oczach. Widziałem w nim nadal tego małego chłopca, któremu opowiadałem bajki na dobranoc, kiedy matka znowu kłóciła się z ojcem. Kiedy to ja brałem na siebie winę za jego błędy. Kiedy to ja starałem się, by nie widział jak cierpię. A potem to zjebałem... 

- Był to chyba wtorek? Może środa. Zszedłem wieczorem na kolacje, tak jak zwykle, przygotowany na to, że znowu będą mi ubliżać przy jedzeniu i złorzeczyć na ciebie. Jednak tego nie było, a przy stole zastałem matkę ubraną w elegancką sukienkę, wiesz...ta co była zawsze na bankiety i ojca w tym idealnie skrojonym garniturze. Poprosili mnie bym usiadł przy stole, co było dziwne, bo chyba pamiętasz, że nigdy nie proszą? W takim razie już wtedy wiedziałem, że jest coś nie tak. Uśmiechali się jakoś dziwnie, a matka nerwowo spoglądała na zegarek. Nie zdążyłem nawet zjeść czegokolwiek, kiedy się odezwała, że chciałaby, bym się opowiedział po poprawnej stronie. Zacząłem się kłócić z nią pierwszy raz. Pomyślałem..że...że ty byś tak postąpił... - zrobił krótką pauzę po czym kontynuował. - Potem zobaczyłem tylko jak kieruje we mnie różdżkę i mówi pod nosem, że to dla mojego dobra...jak się obudziłem, to byłem u siebie w pokoju...ze...znakiem. Na pewno rzuciła imperio...i- 

- I obliviate, tak to byś miał chociaż przebłyski, bo trenowałeś oklumencję od małego.. - dokończyłem za niego, na co pokiwał tylko głową. - Dobra...to wszystko? 

- Tak, coś jeszcze? - spytał się mnie z nutą irytacji w głosie. Stąpałem po cienkim lodzie. 

- Jak w domu...? Mało mówisz...poza tym ubliżają ci przy jedz- nie mogłem nawet dokończyć, kiedy wybuchł. 

- Posłuchaj, pytasz się jak w domu, po tym jak się mną nie interesowałeś w ogóle? Ja wiem, że chcesz odbudować relację, ale kurwa tego nie widzę. Ile razy nie próbuje z tobą pogadać, to nie masz czasu. To w jaki sposób chcesz to kurwa naprawić? Chcesz wiedzieć jak jest w domu?! To proszę kurwa bardzo - w jego oczach zaczęły wzbierać łzy. - Zabraniają mi jedzenia, a wiesz dlaczego? Bo kurwa jeszcze nie jestem idealny, jeszcze jestem za gruby. Wypominają mi, że się nie mieszczę w ubrania, chociaż ja po prostu z nich wyrosłem. Wiesz co zrobiła matka? - głos zaczął mu się niebezpiecznie łamać. - Postawiła pierdoloną w-wagę przed jadalnią. Dla mnie. 

Zatkało mnie. Nie mogłem w to uwierzyć...a jednak. Nasza matka była zdolna do wszystkiego. Nienawidziłem jej z całego serca. To dlatego nie widywałem go na posiłkach w tym roku...po prostu nie umie jeść. Zauważyłem dopiero wtedy, jak złamany był. Myślałem, że byle powiew wiatru, a się rozpłynie w powietrzu. Nie zważając na to, że nie lubi dotyku, przytuliłem go do siebie, tak jak wtedy, kiedy bał się burzy. Tyle, że tym razem ta burza działa się w jego umyśle i nie miał jak się przed nią schować. Już miałem się z nim kłócić, ale złość mi opadła momentalnie. Nie chciałem tego spieprzyć. Nie teraz kiedy potrzebował mnie najbardziej. 

- Jesteś idealny...uwierz mi...ale musisz jeść, tak to nie będziesz miał siły...mówiłeś o tym komuś? - głaskałem go po głowie delikatnie i nuciłem pod nosem starą piosenkę, którą nam śpiewała Andromeda, jak byliśmy mali. 

- N-nie mówiłem...staram się jeść, ale ja się boje...boje się, że wtedy nawet nie zobaczę w domu talerza, bo przytyje - nadal głaskałem go ostrożnie, zastanawiając się, jak mu pomóc. Kiedy chciałem się w końcu odezwać, przerwał mi: 

- Ale nie potrzebuję twojego współczucia, dam sobie radę...jakoś - stwierdził, odsuwając się ode mnie. 

- Ja ci nie współczuję, tylko chce ci pomóc. Jesteś przecież moim młodszym bratem...ja...jestem za ciebie odpowiedzialny - popatrzył na mnie z bólem w oczach i przez to jedno spojrzenie, uświadomiłem sobie, jak źle postąpiłem zostawiając go samego z tymi potworami. Nie wybaczę sobie tego nigdy. 

- Odpowiedzialny? A gdzie byłeś wcześniej? Gdzie kurwa byłeś wcześniej. ODPOWIEDZ MI DO CHOLERY JASNEJ - czułem jak w moich oczach również wzbierają łzy. 

- Reggie... 

- CO REGGIE? CO REGGIE? GDZIE KURWA BYŁEŚ, PYTAM SIĘ - jeszcze nigdy nie widziałem, by tak płakał. Wszystkie te emocje, które siedziały w nim, teraz wypłynęły, niczym fala sztormu, zatapiającego statki i pochłaniającego je w otchłań brudnoniebieskiej wody. Wstał gwałtownie z kanapy i patrzył na mnie, oczekując odpowiedzi. Wstałem i znowu go przytuliłem. Czułem jak usiłował mnie odepchnąć. Bił dłońmi o moją klatkę piersiową, wyrzucając z siebie to wszystko, co trzymał tyle lat. Jeśli myślałem, że wcześniej sobie wytłumaczyliśmy wszystko, to się grubo myliłem. W końcu, przestał i wycieńczony spojrzał na mnie i wyszeptał: 

- Gdzie byłeś...? 

- Przepraszam...już będzie dobrze, już będę na ciebie zwracać uwagę, znajdę zawsze dla ciebie czas... Usunę ci ten znak, zamieszkasz ze mną, jak skończę Hogwart...nie pozwolę, by cię krzywdzili... - głos mi uwiązł w gardle, a po policzkach spłynęły kolejne łzy. - Już nie. 

Na to czarnowłosy odsunął się, co mnie zdziwiło. Spojrzał na mnie i skrzywił się lekko, jakby usłyszał kiepskie kłamstwo, które powiedziało siedmioletnie dziecko. Poczułem jakbym tracił grunt pod nogami. Widziałem jak się powtrzymał od tego, by się we mnie nie wtulić. Pytanie malowało się wręcz na mojej twarzy, a słowa, które moment później usłyszałem, były dla mnie okropnym ciosem. Chociaż nie powinny mnie dziwić. 

- Ja...muszę to przemyśleć. Nadal cię...lubię, ale muszę się jakoś ogarnąć...przepraszam...ale idź już, proszę - powiedział cicho. 

- Ale- spojrzał na mnie ponaglająco, na co się przymknąłem. 

- Idź. - powiedział chłodno, a przynajmniej starał się tak powiedzieć. Już nie umiał, już na pewno nie teraz, kiedy tak się otworzył. Ja zwiesiłem tylko głowę i wyszeptałem do niego, że zawsze będzie moim bratem i poszedłem. Nie chciałem go prowokować...po prostu musi przemyśleć wszystko, a ja muszę udowodnić mu, że mi zależy. Choćby nie wiem co zabiorę go stamtąd i usunę ten pieprzony znak. Słowo huncwota. 

*** 

Idąc do Wieży Gryffindoru usłyszałem cichy płacz. Co to był za zjebany wieczór, gdzie każdy ryczy? Poszedłem w kierunku łkania i zastałem Marlene, która szła sama. Miała rozmazany tusz to rzęs i eyeliner na twarzy. Włosy rozczochrane jakby dopiero wyciągnęła z nich dłonie. Kiedy mnie zauważyła od razu się do mnie przytuliła. Zaskoczony objąłem ją delikatnie. Jeszcze nie widziałem jej w takim stanie. Coraz częściej dziwiły nas, nasze dziewczyny. Źle się działo... 

- Co się stało? Marls, powiedz, przecież nie wyśmieje - zapewniłem ją. Wytarła nos w rękaw swojej bordowej bluzki i się odezwała: 

- Pokłóciłam się z Dorcas...znowu o tego głupiego Quidditcha. Mówiłam jej, że przez treningi, jej praktycznie nie widuje, a ona stwierdziła, że to nie prawda. Zarzuciłam jej, że nie ma dla mnie czasu...i potem ona wybuchła i powiedziała, że skoro mi się tak bardzo nie podoba, to mogę z nią zerwać. Potem powiedziała, że chce przerwy w związku...i...i ja nie wiem co teraz...zerwała ze mną..? 

Zrobiło mi się przykro. Nie wiedziałem, że się kłóciły...nie było nawet tego widać za bardzo. Ukryłem swoje emocje i zastąpiłem je uśmiechem, przez co poczułem się jeszcze gorzej, bo to samo robiłem w domu. Kiedy Andromeda się mną opiekowała i Regiem na bankietach. Momentalnie mi się wszystko przypomniało...

7 lat wcześniej, Grimmuald Place 12, 22 grudnia 1971

Obserwowałem z góry jak dostojne pary, dorosłych czarodziei tańczą w rytm walca, który był grany na żywo. Uciekłem z bankietu Bożonarodzeniowego, tylko dlatego, że czułem się przytłoczony. Reggie zbił szklankę, co wziąłem na siebie. Matka zaprowadziła mnie do osobnego pokoju, zamknęła go i wyciszyła. Tam w spokoju mogła rzucać na mnie crucio, bez obaw, że ktoś usłyszy. Bałem się strasznie. Czułem ból w całym ciele. Nienawidziłem tego, ale wiedziałem, że zasłużyłem. Przynajmniej tak myślałem. 

Siedziałem zapłakany na górze. Reg za to, był na dole i siedział przy stole sprawiając wrażenie zadowolonego. Usłyszałem jak ktoś wchodzi po schodach, na co od razu się spiąłem. Bałem się, że to może znowu być matka, albo gorzej - ojciec. Ale po chwili do mojego nosa dotarła przyjemna woń waniliowych perfum, których używała tylko jedna osoba. Andromeda. Moja ulubiona kuzynka. Ona też była inna..ale to dobrze. Nie byłem z tym sam. Wytarłem szybko łzy, by nie zauważyła i przybrałem maskę, tak jak uczyła mnie mama. 

Cień kuzynki przemieścił się i usiadła koło mnie, nie odzywając się przez chwilę. 

- Czemu mama musi taka być...? Nie kocha mnie..?  Dlaczego..? - spytałem się brunetki. 

- Oczywiście, że cię kocha...ale...mama czasami jest zła, rozumiesz? - wtedy jej nie rozumiałem, ale dla mojego dziesięcioletniego mózgu, to mi starczyło. 

- Bolało... - wyżaliłem jej się i przytuliłem. 

- Wiem...Syriusz..wiem.. - westchnęła cicho, odsuwając mnie od siebie delikatnie i poprawiając mi krawat. - Jesteś dzielnym chłopcem, pamiętaj o tym. Ja zawsze będę starała się ciebie chronić.. - skrzywiła się, kiedy zobaczyła, że założyłem już obojętną maskę, więc dodała. - I nigdy nie ukrywaj swoich emocji. Nigdy. 

Pokiwałem głową na tak i znów popatrzyłem na salę pod nami. Tym razem tańczyli taniec, którego jeszcze nie znałem. 

- Chodź, pójdziemy na dół, zgarniemy Rega i pójdziemy do bufetu, gdzieś widziałam fontannę z czekoladą, co ty na to? 

Uśmiechnąłem się słabo i poszedłem na dół za Andromedą.

- Syriusz? Halo? Co ci? - pytała się mnie blondynka, wyrywając mnie z transu. Już aż tak nie płakała i widziałem zmartwienie malujące się na jej twarzy. 

- Nic mi nie jest, zamyśliłem się...słuchaj. Nie zerwała z tobą, na pewno. Musicie porozmawiać, kiedy już opadną emocje, tak będzie najlepiej, wiem co mówię... - przypomniałem sobie wtedy tą jedną kłótnię z Remusem na piątym roku, gdzie myślałem, że go stracę na zawsze. 

- A jak to nic nie da? - spytała się mnie zdenerwowana. 

- To dasz jej czas. Może faktycznie przyda wam się przerwa? 

- Może...a ty gdzie byłeś? - spiąłem się delikatnie na to pytanie. 

- A wiesz...zwiady z Jamsem, rozdzieliliśmy się, by sprawdzić gdzie zrobić kolejny żart - skłamałem na szybko. Nienawidziłem tego, bo znowu czułem się jak ten mały, bezsilny chłopiec. Może nadal nim byłem..? Nie wiem. 

- O kurcze, proponuje na Filnta coś przyszykować, bo mnie wkurwia - powiedziała, śmiejąc się Marlene. 

- Coś się wymyśli, masz to gwarantowane - uśmiechnąłem się szerzej. - To co idziemy? Prześpisz się z tym wszystkim, pogodzicie się i będzie już dobrze. 

- Taa...idziem- A WŁAŚNIE - wykrzyknęła szeptem. - Słuchaj, bo ja tak zauważyłam, że Mary podoba się Lily, ale ona biedna nie wie, że Lily też lubi dziewczyny, więc to urocze, jak one robią względem siebie takie podchody - wypaliła podekscytowana. 

- No kto by tego nie zauważył Sherlocku - zaśmiałem się, na co dostałem z łokcia z żebro. Syknąłem z bólu, na co Marlene się uśmiechnęła kpiąco. Czasami była denerwująca, ale i tak ją lubiłem jak przyjaciółkę. 

- Uważaj, bo powiem twojemu Remusowi, że tutaj dajesz się pokonywać dziewczynie - zaśmiała się głośniej, co rozeszło się echem po korytarzach. Nawet nie zdążyłem nic odpowiedzieć, kiedy do naszych uszu doszedł daleki odgłos kroków. Popatrzyliśmy na siebie i puściliśmy się biegiem ( który i tak był cichy, zważając, że rzuciliśmy odpowiednie zaklęcie) w kierunku Wieży Gryffindoru. 

*** 

No to ten, super, pięknie, ładnie. Trochę im zjebałam relacje, ale i tak mnie kochacie 

A tutaj zapraszam, na jakieś opinie czy coś---------------

I UWAGA możliwe, że rozdziały będą już regularnie z opóźnieniem dniowym!!!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top