̶R̶E̶A̶L̶I̶S̶T̶K̶A̶ MARZYCIELKA

Gdzieś w lesie, za miastem miała swoje ulubione miejsce, gdzie szła, nie mówiąc nikomu.

Tak też było teraz. Miała przy sobie niewielką torbę i telefon ze słuchawkami. Znów nuciła jakąś bardziej czy mniej znaną piosenkę. Jak się okazało, jej najulubieńszym miejscem był dach starej cegalrni, skąd rozciągał się widok na okoliczne lasy i jej miasto.

Usiadła na starej blasze i ziewnęła. W ręce miała znów tą chińską zapalniczkę, którą aktulanie się bawiła, wpatrując się w niewielki płomyk.

— I co o mnie myślisz, Kikai? Kim jestem?

Ty mnie kompletnie zaskoczyła. Wiedziała, że tu jestem, wiedziała, kim jestem. Naprawdę, jak na szansę całkiem łatwo było mnie zaskoczyć.

Kim jesteś, dziewczyno?

— Nie domyśliłeś się? Powiem ci za chwilę. O ile zdążę. Lubię odludzia.

Ona...

Czy ona naprawdę chciała skoczyć z tego dachu?

— "Gdybym tak dzisiaj umarła..." — przeczytała fragment własnego wiersza.

...każdy by zauważył, że brak uśmiechu na tej pięknej twarzy.

— Spryciarz z ciebie.

Tak już mam.

A co z tobą?

— Mam niską samoocenę. Nie bez powodu.

To przez głupich ludzi, prawda?

— Jednym z nich jestem ja, Kikai.

Tak, jednym z tych, którzy potrafią wiele, ale chcą się zabić jak nikt nie patrzy.

— Nie ma nikogo, komu by na mnie zależało albo kto by mnie doceniał! — jęknęła smutno, podpalając świeczkę, która jednak pod wpływem wiatru zgasła.

A może by ci to tak udowodnić?

— Niby jak?

Wyciągnij telefon.

A potem na ten jeden moment włącz dane komórkowe.

Zaufaj mi.

Zrobiła to, a wtedy od razu usłyszała dźwięk kilkunatu powiadomień. Zignorowała wiadomości od mamy, zajęła się innymi, tymi, których nazbierało się kilkanaście.

Odczytanie wszystkiego zajęło jej dłuższą chwilę, ale miało to swój pozytyw. Na jej twarzy pojawił się znikomy usmieszek, raz nawet zachichotała. Później zajęła się odpowiedzią i dobre kilka minut upłynęło, nim przypomniała sobie o mnie.

— To nic nie znaczy. — warknęła.

Znaczy, to dla ciebie wiele znaczy, te kilka minut, które tamci ludzie codziennie albo prawie codziennie poświęcają dla ciebie. Dla mnie to pewnie by nic nie znaczyło, ale teraz też znaczy, sama wiesz, dlaczego.

Żyj, nie bądź Dazai.

Parsknęła śmiechem, tym razem na dłużej.

— Lubię je czytać, te kilka słów. Chyba je sobie przepiszę.

Odsunęła się od krawędzi i zeszła na dół. Następnie wyjęła pamiętnik i zapisała wiadomości, które dostała.

Cieszyła się z tego.

— Skąd wiedziałeś, że właśnie one mnie pocieszą? Co w nich jest twoim zdaniem?

To czego ci trzeba.

Poza tym to strzelałem, jak ty z łuku.

Uśmiechała się szczerze i znów zapaliła sobie zapachową świeczkę.

— Wolisz użerać się ze mną, czy z Dazaiem?

Nie ma porównania. Przewróciłbym oczami, gdybym jakieś miał.

Gdy ona zajmuje się słodyczami, ja spoglądam na profil dziewczyny, która przed chwilą odciągnęła nieświadomie Kizu od krawędzi dachu.

Wiedziałem, że Kizu nie skoczy, ale w ten sposób także zdjąłem ją z dachu.

Jeszcze raz przebiegłem spojrzeniem po kilku zdaniach układających się w opis tej ratowniczki.

Spojrzałem jeszcze na notatki z pamiętnika naszej małej pisarki.

Pa pa, Kizu.

Myliłem się, nie jesteś ani optymistką, ani pesymistką, ani realistką.

Jesteś marzycielką.

— A musisz już iść, Kikai?

Tak, jest pewna dziewczyna, której wiszę tabliczkę białej czekolady.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top