NIGDY NIE PRZEŻYŁEM

. . .

Marcin zostawił mnie pół roku temu. Od tamtej pory nie mogę się z tym pogodzić. Boli mnie nie sama strata, ale w jaki sposób to zrobił. Nie przez wiadomość, jak to modnie jest teraz wśród nastolatków. Nawet wtedy nie czułbym się aż tak poniżony, bo przynajmniej miałbym czarno na białym dowód - tak, zostawiam cię, nie kocham cię, bo (i tutaj dodajmy jego powód, którego nie znam).

Nie było tak. Zostawił mnie dnia, w którym potrzebowałem go bardziej niż zwykle. Trafiłem wtedy do szpitala po wylewie. No cóż, trzydzieści trzy lata i wylew. Chyba mój organizm uznał, że już się nażyłem i tyle mi wystarczy, żebym za bardzo się nie rozochocił. Obudziłem się zdezorientowany i słaby jak nigdy. 

A co najgorsze sam. Nikt nie czekał, aż otworzę oczy i powiem pierwsze słowo. W końcu to co chciałem powiedzieć nigdy nie miało większego znaczenia. Wypowiadałem się tak jak każdy przeciętny człowiek - nic odkrywczego, powielane schematy rozmów życia codziennego.

Faceta, który obiecał mi zawsze stać obok, nie było. Nie zostawił wiadomości, ani wyjaśnienia i obawiałem się, że uciekł przed odpowiedzialnością. Może myślał, że nie będę mógł chodzić, porozumiewać się, że będę ciężarem. Nie przewidział pewnie, że pokonam przeciwności i stanę na nogi. Znałem swoją wartość, a ona kazała mi wziąć się za siebie i stanąć do walki.  

Myślałem, że uporam się ze wszystkim, lecz nie przewidziałem jednego - tęsknoty.

Głupie to i najbardziej ludzkie ze wszystkich uczuć - wspominać kogoś, dla kogo jesteś nieistotny, kto nie stanąłby po twojej stronie, nie tylko gdyby walił się świat, ale nawet gdyby delikatnie osunął się grunt. Okropne uczucie nie być ważnym dla nikogo - to nie samotność, ale totalna pustka.

To nie świat był ślepy, ale ty niewidzialny. Na domiar złego zbudowany ze szkła. 

Mojego drugiego chłopaka poznałem zaraz po tym. Wydawało mi się, że wybrałem go mimo wad (wiem, to dziwne, że nie byłem tego pewien, ale tamten okres w moim życiu to czas, kiedy ciężko było mi określić jak się nazywam). Tak samo jak tolerowałem wady Marcina, które w sumie mieli podobne. Może dlatego łapałem się na myśleniu, że wszystko będzie tak jak kiedyś, a ktoś w końcu mnie zauważy. 

Każdego ranka siadałem na balkonie i czekałem na wschód słońca, a on przynosił herbatę. Nie wiem skąd wiedział, że najbardziej lubię zieloną, bo nigdy mu o tym nie mówiłem. Potem wychodził do pracy, a ja, uziemiony jeszcze na chorobowym wchodziłem do łazienki i wyjmowałem jego szczoteczkę z przegródki kubka, szybko układając ją na swoim miejscu, czyli na zlewie. Zawsze wrzucał ją tam, gdzie nie powinien, chociaż tyle razy go upominałem. Trudno mu cokolwiek wytłumaczyć, zwłaszcza, kiedy nie idzie to po jego myśli. Jest uparty jak wół, ale często mu to wybaczam. Przypominał mi takim zachowaniem stare czasy, te szczęśliwe i beztroskie.

Stałem się przez niego oziębły. Za dużo rzeczy tutaj przypomina mi o dawnej miłości - to samo mieszkanie, łóżko wygniecione za bardzo po jednej stronie, nawet grzebień ma łudząco podobny, z czerwoną rączką. Przez takie szczegóły rozpamiętuję to co było, zamiast myśleć o tym co będzie. Nie ma teraźniejszości, ani przyszłości, jest tylko przeszłość i on.

Nowy facet był doktorantem i prowadził sporo wykładów. Kiedy wracał, wstawałem od biurka i chciałem go przytulić, choć jakaś część mnie krzyczała, żebym tego nie robił. Odrzucałem sprzeciw, bo tak ładnie i bezpiecznie pachniał. Czy można pachnieć "bezpiecznie"?

Zamykałem oczy i wtulałem się w jego sztruksową kurtkę. Nawet w takiej pozycji wiedziałem, że się uśmiecha. Byliśmy podobnego wzrostu, czułem kłucie jego brody na policzku. Wrażenie było tak błogie, jakbym cofnął się w czasie. Często rozdzielałem te wrażenia i segregowałem je na stare i nowe czasy.

Przychodził wieczór, kładłem się po lewej stronie łóżka, od okna. To zimniejsza i bardziej wygnieciona strona materaca. Wtulałem się w poduszkę, jakbym chciał tak podziękować za wytchnienie, które da mi wraz ze snem. Będąc już w połowie drogi do krainy snu, czułem jak mnie obejmuje i zaciska mocno ramiona. Nie miałem już na tyle świadomości, żeby uciekać, lub walczyć. W końcu on też potrzebował trochę ciepła i uczucia. Nie był przecież maszyną. Tak myślałem.

Z dnia na dzień było gorzej. Wspomnienia dyktowały mi co mam robić i jak żyć. Coraz wyraźniej odczuwałem skutki zamiany, bo mężczyzna, z którym dzieliłem teraz życie nie był człowiekiem, którego kochałem. Byli podobni i co z tego? Moja matka miała siostrę bliźniaczkę, czy to znaczy, że ciotka mogła zamienić matkę? Nie. 

Zaczynało się od niepokoju. Ciągle zmieniałem położenie rzeczy, które uparcie kładł na miejscu dawnych przedmiotów należących do Marcina. Czasem wydawało mi się, że słyszę jak rozmawia przez telefon w pokoju obok, ale jego tam nie było. Tylko głos, prawie jakby ktoś go imitował. 

Potem pojawił się lęk. Siadałem na łóżku i przez pół dnia potrafiłem gibać się na boki, myśląc jak wyrzucić z głowy lęk. Nie dało się go pozbyć, po prostu był, tak jak pewnego dnia pojawia się deszcz i nie możesz odtańczyć tańca na powstrzymanie siły natury. Z tym, że deszcz był leczący, błogosławiony dla suchej ziemi. Mój lęk nie miał nic wspólnego z pomocą, a jedynie destrukcją. 

W ciągu kolejnych tygodni obojętność przeplatała się z podejrzliwością i wściekłością.

Nic - kiedy byłem sam, gniew - gdy pojawiał się on.

Właściwie zjawił się w niedalekiej odległości czasowej od zniknięcia Marcina. Może to na nim powinienem skupić swoje podejrzenia. Może to odejście nie miało nic wspólnego z wolną wolą, a było zaplanowaną, wymuszoną akcją. 

A co jeśli coś mu się stało. 

Od tamtego dnia nie miałem z nim kontaktu. Z mojego telefonu zniknął jego numer telefonu, choć nie pamiętam, bym go usuwał. Media społecznościowe zostały skasowane, choć szukałem. Ale ile na świecie ludzi ma na imię i nazwisko Marcin Kowal - sporo. Jeden, czy dwóch nawet mi go przypominało. 

W jaki sposób wymazać kogoś ze świata? Bo z mojego małego świata Marcin zniknął, chociaż nigdy tego nie chciałem. Kochałem go jak nikogo wcześniej. Wszystko byłbym w stanie mu wybaczyć.

Moje podejrzenia zmieniały się w obsesję. Dzień mijał za dniem i tak samo jak postarzałem się o dzień tak samo moje myśli się rozrastały i tworzyłem już tak dziwaczne teorie, że sam nazywałem się idiotą i kazałem spoważnieć. Siadałem przy biurku i zamiast klepać kody na zapas do pracy po chorobowym szukałem informacji na kontach jego starych znajomych, przeglądałem nagłówki gazet (bo może ominęła mnie jakaś afera kryminalna).

Niestety nie mogłem porozmawiać z jego rodziną, bo nigdy mi nikogo nie przedstawił. Wychował się w domu dziecka, miał tylko daleką ciotkę, która nie chciała go znać. Wszystko było dla mnie przeszkodą.

Najgorsze, że i mój nowy chłopak zaczął coś podejrzewać - zauważać moje dziwne zachowanie i to jak starałem się od niego odsuwać. W planach miałem już zerwanie, ale na razie za bardzo na nim polegałem. Tylko dzięki niemu nie przymierałem z głodu, bo nie mogłem na razie pracować. No i mimo wszystko jakaś kropla sentymentu wciąż we mnie była.

W końcu zaopiekował się mną po tym pierdolonym wylewie - gdyby nie to nadal żyłbym jak wcześniej, z człowiekiem, którego kocham, bez żadnych obaw, teorii i manii, bez tych wszystkich niewiadomych.

Zauważyłem to kiedy któryś raz z kolei odmówiłem mu seksu. Rosła w nim frustracja, ale się pilnował. Nic na siłę. A ja miałem wrażenie, że minie jeszcze trochę czasu i ta zasada stanie się nieważna.

Tamtego dnia wyszliśmy do klubu z dwójką moich znajomych ze starej korporacji. Oficjalnie jeszcze tam pracowałem, nieoficjalnie byłem przygotowany na list pożegnalny w każdym momencie. Kto chciałby trzymać trzydziesto trzy latka po wylewie na jakimkolwiek stanowisku? Chociaż właściwie nie miałem żadnych powikłań, wszyscy traktowali mnie jak niepełnosprawnego. Szef bał się mnie wyrzucić, choć "musiał", znajomi wręcz wyrywali mi kieliszki spomiędzy palców, bo przecież "nie powinienem teraz pić", w matce odezwał się instynkt rodzicielski i przyjeżdżała raz na dwa tygodnie sprawdzić, czy mam lodówkę pełną chociaż w połowie.

Cała ta szopka mało mnie obchodziła. Miałem na głowie inne, ważniejsze zmartwienie. Znalazłem w swoim starym portfelu zdjęcie Marcina. Robił je do paszportu z tydzień przed moim wylewem. Nie mogłem się nadziwić, że mam aż tak nieprawdopodobnie obrany kanon urody faceta, bo on i mój nowy chłopak byli dokładnie w tym samym typie -  prawie, że identyczny kolor włosów, podobne spojrzenie, nawet trochę zadarty nos. 

Od tamtej pory zacząłem mu się uważniej przyglądać, paradoksalnie powiększając dystans między nami.

Nasze nieporozumienia musiały znaleźć finał akurat podczas spotkania ze znajomymi właśnie tamtej nocy. 

Jak powinienem zareagować, kiedy dobierał się do mnie w kiblu? Tym bardziej, że nie miałem ochoty na żadne fizyczne kontakty, a on nie umiał tego zrozumieć. Miałem pocałować go w czółko i podziękować za to, że wybrał tak ustronne i czyste miejsce? Mam nadzieję, że czuć ironię.

Niby tylko złożył kilka pocałunków na mojej szyi i pomacał mnie po tyłku, ale tyle wystarczyło, żeby wywołać we mnie obrzydzenie. Nigdy nie kochałem się z nikim oprócz Marcina i nie mogłem tego zmienić od tak. Minęło za mało czasu, a byłem właściwie pewny, że nigdy nie minie wystarczająco wiele czasu, żebym umiał oddać się komuś innemu. On sięgał jak po swoje, jakby znał wszystkie moje potrzeby i wiedział jak się mną zająć. Nic nie wiedział.

Pamiętam tylko jak go odpycham i warczę, żeby w końcu zniknął. Dał mi żyć wspomnieniami Marcina i nie próbował wchodzić w jego buty. Nie potrzebowałem go, nie kochałem, nie był Marcinem.

Wyszedłem z klubu nie informując znajomych. Byli tak pijani, że pewnie nawet nie zauważą, że mnie nie ma do rana. Można mieć przyjaciół od serca i "od parady". Ja miałem tych drugich. Tolerowali mnie przez sentyment i poczucie wstydu - przecież nie pozbędą się "kaleki" z paczki, bo to równe adoptowaniu psa i oddaniu go lub porzuceniu, kiedy już urośnie, albo coś mu się stanie. Pieska to szkoda, mnie już mniej, bo jaki ze mnie pożytek.

Nie wiem ile czasu szedłem. Wciąż przed siebie, bez przerwy na odpoczynek. Czekałem tylko aż zimny wiatr wywieje mi z głowy wściekłość, upokorzenie i kolejne próby wytłumaczenia sobie w jakiś logiczny sposób, gdzie jest Marcin, kiedy go potrzebuję.

Zatrzymałem się dopiero przed zamkniętym sklepem z maskotkami. Przechodziliśmy często tędy jeszcze w czasie studiów. Razem przechodziliśmy gehennę na infie na AGH. Ale lubiliśmy wstukiwanie kodów prawie tak bardzo jak polubiliśmy siebie. Można powiedzieć, że rzędy cyferek w jakiś sposób nas połączyły, bo właściwie zwróciliśmy na siebie uwagę na drugim terminie poprawki z analizy danych. Obaj tacy sami "geniusze" z analizy. Pierwsze i drugie miejsce od końca w rankingu roku. Niechlubne, ale ktoś musiał podjąć się dyndania na końcu łańcuszka.

Zawsze po zewnętrznej stronie witryny stał wielki, naprawdę ogromny, bo rozmiaru dorosłego faceta misiek, a ja za każdym razem zwracałem na niego uwagę. Potem, kiedy znaliśmy się już lepiej namawiałem go, żeby wszedł do  sklepu i zapytał czy ten misiek jest na sprzedaż.

Mówił, że kupi mi go w dniu, którego nie będę się spodziewał, nawet jeśli okaże się, że to tylko dekoracja i nie da się go kupić. Czekałem, ale on zrobił mi inną niespodziankę. Zamiast radości - łzy, nie szczęścia.

Miśka się nie doczekałem i nie stał już na witrynie. Może ktoś inny go kupił, albo po prostu im się znudził. Właściwie nawet nie wiem kiedy zniknął, bo byłem tu pierwszy raz od pobytu w szpitalu, a przed jeszcze stał. 

Usiadłem na schodkach sklepu i podarłem twarz. Byłem zmęczony ciągłymi myślami. Moja głowa była przepełniona, jakby zaraz miało braknąć tam miejsca. Za dużo tego wszystkiego, gubiłem się.

Kiedy zadzwonił telefon nie spojrzałem nawet na numer. Po prostu przysunąłem słuchawkę do ucha.

- Halo?

- Dawid? Słyszysz mnie? - odrobinę przerywało, ale to był on.

Mógłbym przysiąc, że moje serce stanęło. Dosłownie zatrzymało się w miejscu na kilka sekund i poczułem się dokładnie tak jak chwilę przed zawałem. Nabrałem w płuca tyle powietrza, że aż zabolało mnie w piersi, a to na nowo pobudziło moje serce.

Chłopaki nie płaczą. Co mogłem poradzić, że łzy same popłynęły mi po policzkach? Nawet nie wiedziałem, że można w tak krótkim momencie przeżyć tyle emocji naraz.

- T-to ty? - musiałem poprawić pierwsza literę, bo głos uwiązł mi w gardle.

- Ja.

- Marcin... - skrzywiłem się i zgiąłem w pół, bo szloch mnie osłabił - Boże, gdzie ty jesteś?

- A gdzie jesteś ty? - zapytał, a mnie zalała fala wspomnień. Wydawało mi się jakbym słyszał ten głos  codziennie, a jednocześnie pierwszy raz od miesięcy. Co za chore, przytłaczające uczucie. I niewyobrażalna tęsknota jednocześnie.

- Czekałem na ciebie od tamtego dnia. Codziennie, każdego kurwa pierdolonego dnia - mówiłem, choć gardło mi się zaciskało. Przełykałem własne łzy i ból - czekałem tamtego dnia. Obudziłem się w szpitalu, przypięty do dziesięciu kurwa rurek, wężyków i chuj wie co jeszcze i moja pierwsza myśl była o tobie. Nie o tym dlaczego tu jestem... co się stało, tylko o tym gdzie jest Marcin. Ale nie było cię... Myślałem, że to był żart, ale... ciebie nie było. Kurwa, nie było cię Marcin. Nie tylko wtedy, do dzisiaj cię nie ma...

- Dawid, powiedz mi gdzie jesteś. Przyjdę po ciebie, ok?

- Nie było cię tyle czasu... - głowę rozsadzało mi od środka. Bolało tak strasznie - chciałem tylko wyjaśnień. Co ja takiego zrobiłem, że mnie zostawiłeś. Mogłeś mi to tylko wytłumaczyć... Może jakoś bym to wyprostował.

- Wytłumaczę ci, tylko powiedz gdzie mam przyjść.

- Zostaniesz już? Nie znikniesz więcej? Tak cholernie za tobą tęsknię... Ja wiem, że nie mówiliśmy sobie takich rzeczy, że to jest kurwa niemęskie, ale co może być męskiego w takich dwóch pedałach jak my? - gadałem bez składu. Mało co nie oszalałem ze szczęścia słysząc jego cichy śmiech.

Wydawało mi się, albo też płakał.

Ten głos. I Marcin po drugiej stronie.

- Marcin, ja... Ja nie jestem teraz sam. Ktoś się mną zajął po tym wszystkim. Nie odzywałeś się, zniknąłeś i nie wiedziałem co robić - mój głos obumarł do chrapliwego szeptu - ale on nie ma dla nie żadnego znaczenia, nic do niego nie czuję - tłumaczyłem się, jakby bez tego Marcin miał mnie na nowo odrzucić.

Było mi wstyd, że ktoś inny zajął jego miejsce, choć nie znałem przyczyn Marcina. Byłem gotów przepraszać go za to do końca życia.

- Marcin? Słyszysz? - zapytałem w lekkiej panice, kiedy głos w telefonie zamilkł - Jesteś tam? Przysięgam ci, że ten człowiek nic nie znaczy. Nawet nie wiem jak to się stało, że znalazł się w moim życiu. Proszę, uwierz mi...

- Co jeśli nie będzie chciał odejść? - zapytał Marcin.

- Odejdzie. Wyjaśnię mu to.

- A jeżeli naprawdę nie będzie chciał odejść? - powtórzył napierając na słowo "naprawdę".

- Zrobię wszystko. Pozbędę się go siłą, jeśli będzie trzeba.

- Siłą?

- Zabiłbym go, gdybyś miał dzięki temu wrócić  - powiedziałem zamroczony jego głosem i tą pośrednią obecnością. Czułem jak robi mi się słabo. Przesadziłem, ale tak bardzo pragnąłem znów go zobaczyć, że powiedziałbym wszystko.

Ponownie w słuchawce zapadła cisza - szumiąca i długa. 

- Gdzie jesteś? - zapytał.

- Tam gdzie mieszkał pluszowy pan Stefan. Pamiętasz? - uśmiechnąłem się do siebie.

- Czekaj tam na mnie - rozłączył się zanim zdążyłem coś dodać.

Chyba nigdy w swoim trzydziesto trzy letnim życiu nie byłem tak podekscytowany. Matura, prawko, prawie śmierć przez zawał - to przy tym pikuś. Siedziałem zziębnięty na schodach i kuliłem się w sobie wciskając głowę między kolana. Z tego wszystkiego zrobiło mi się słabo, choć nic dzisiaj nie piłem. 

Minuty mijały powoli, a moja ekscytacja wcale nie spadała. Wyobrażałem sobie co powiem, kiedy go zobaczę, jak to będzie znów go przytulić po tylu miesiącach, poczuć jego zapach, ponownie stanąć w tym miejscu pod sklepem z miśkami.

Z tego wszystkiego nie usłyszałem nawet kroków zbliżających się do mnie.

- Dawid.

Podniosłem głowę i straciłem wszelką nadzieję na wolność i powrót do starej normalności. Ogarnąło mnie lodowate przerażenie.

Szedłem obok niego i kierowaliśmy się w stronę mieszkania, choć starałem się przedłużać najbardziej jak mogłem, żeby zostać jeszcze pod sklepem. Myślałem, że się pojawi, że mnie uwolni z tego szaleństwa, ale nic takiego się stało. Byliśmy tylko my i przepaść między nami.

- Nie wychodź więcej sam. Nie jesteś jeszcze zupełnie zregenerowany po operacji. Poza tym w nocy jest niebezpiecznie.

- Niebezpiecznie? - szepnąłem.

- Dużo dziwnych ludzi chodzi po ulicach w nocy. Mogą cię okraść, pobić... albo zabić - mówiąc to wypatrywał na chodniku niewidzialnych przeszkód twardym wzrokiem.

Nie wiedziałem co o tym myśleć, jak to wytłumaczyć. Gdzie był Marcin i dlaczego znów mnie oszukał i zostawił...

Skąd mój nowy chłopak wiedział gdzie jestem? Dlaczego przyszedł od razu po mojej rozmowie z Marcinem?

I najważniejsze, czemu tak jak ja myślał o morderstwie?

. . .

Zespół Capgrasa - rzadko występujące zaburzenie psychiczne. Polega na przekonaniu pacjenta, że jego rodzina, najbliżsi, znajomi, czy ukochani zostali podmienieni na identyczne kopie (sobowtórów). Zaburzenie występuje jako następstwo urazów głowy, po udarze, pęknięciu tętniaka, krwiakach mózgu, w schizofrenii i otępieniu. Chory rozpoznaje twarz bliskiej osoby, ale nie potrafi jej skojarzyć z emocjonalnym aspektem zaufania i intymności. Jest podejrzliwy, powściągliwy, czasem nawet agresywny w stosunku do "sobowtórów".

Sposób w jaki ja opisałam zespół różni się trochę od prawdziwego. To że Dawid prawidłowo rozpoznał głos Marcina przez telefon, a już nie rozpoznał go po pojawieniu się, może być jak najbardziej prawdziwe w tym zaburzeniu. Dawid jednak nie uważał, że Marcin został podmieniony przez identycznie wyglądającego klona. U niego nie rozpoznawanie twarzy weszło również na poziom poznawczy. Uważał, że "nowy chłopak" jest prawie że łudząco podobny do Marcina. Nie podejrzewał  jednak, że został podmieniony przez identyczną kopię, ale że zaginął, zniknął, lub został ukartownany spisek, a podejrzenia i obsesje zaczęły się rozrastać. Można powiedzieć, że tutaj zespół Capgrasa był raczej dziwnego rodzaju amnezją i pogłębiają się obsesją. 

Jamais vu - z francuskiego "Nigdy nie przeżyłem" przeciwieństwo "Deja vu"

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top