ROZDZIAŁ 17

#ISTEwatt


— Rolie? — Wstałam z sofy. — Rolie, co się stało?

Reszta od razu się zainteresowała. Podeszliśmy do dziewczyny. W rozmowie telefonicznej musiała usłyszeć coś potwornego.

— Muszę jechać — powiedziała płaczliwym głosem. — Dzwonili ze szpitala. Ojciec zaraził się czymś i stracił przytomność, nie mogą go dobudzić. Muszę przy nim być.

— Jadę z tobą — powiedziałam, jakby z automatu. I chyba niepotrzebnie. Nie przywyknęłam póki co dość do jazdy, ale zarazem chciałam przy niej być. Bardzo dobrze zdawałam sobie sprawę, że ona potrzebowała mojego wsparcia i pomocy. Nie mogła jechać sama.

— Ja też pojadę, Rolie — orzekł Colton.

— Wystarczy, że ja pojadę — powiedziałam i wyszłyśmy z domu.

Udało mi się przed Rolie usiąść na miejscu kierowcy. Stwierdziłam, że lepiej, jeżeli ja poprowadzę. Ona była zbyt roztrzęsiona i spanikowana, a mi przydałoby się przypomnienie podstaw jazdy samochodem. Starałam się jechać jak najszybciej. Zdawałam sobie sprawę, że jeśli przyłapie nas policjant z prędkościomierzem, to skończy się na mandacie, lecz teraz to nie był mój priorytet. Rolie musiała się jak najszybciej znaleźć w szpitalu.

Blondynka chwilę po wyjściu z auta pobiegła do budynku i zatrzymała się przy recepcji. Na szczęście udało mi ją dogonić.

— Owen Marcus — powiedziała, a głos jej się łamał. — Gdzie jest?

Recepcjonistka uniosła wzrok znad komputera.

— Jest pani rodziną pana Owena?

— Tak, jestem jego córką. Owen Caroline.

— Musi pani chwilę poczekać — oznajmiła spokojnym głosem, wracając do pracy w komputerze.

— Proszę mi powiedzieć — powiedziała stanowczo. — Gdzie znajdę Marcusa Owena? Gdzie leży?

— Próbują go obudzić. — Recepcjonistka również przeszła na stanowczy ton.

Rolie zacisnęła zęby, i zaraz po uderzeniu z całej siły otwartą dłonią w blat pochyliła się bliżej kobiety. Jak najbardziej ją rozumiałam. Była roztrzęsiona, martwiła się, a teraz coś stanęło jej na przeszkodzie.

— Proszę usiąść i poczekać w poczekalni, pani będzie na bieżąco informowana o postępie...

— Ja muszę go zobaczyć! — wrzasnęła nagle, a wszyscy w pobliżu odwrócili głowy w jej stronę. Musiałam coś zrobić, a nie stać bezczynnie. Stała właśnie na granicy pomiędzy totalnym załamaniem i histerią.

Podeszłam do niej i chwyciłam ją za nadgarstek, następnie odciągnęłam siłą i puściłam ją, kiedy usiadła na krześle.

— Rolie... Wszystko będzie dobrze.

— Nawet nie wiem, do cholery, co się stało.

Słuchanie teraz jej głosu było potworne. Serce mi się krajało, byłam bliska płaczu. Jedna z nas musiała być opanowana, i padło na mnie. Postanowiłam przyjechać tutaj z nią i ją wspierać, więc miałam za zadanie tego postanowienia się trzymać.

Spojrzałam jej w oczy.

— Za chwilę się wszystkiego dowiemy. Musisz przede wszystkim ochłonąć. Wszystko będzie dobrze, obiecuję.

Kiwała głową, informując mnie, że zrozumiała, jednocześnie starając się w to uwierzyć.

Ile pustych obietnic muszę jeszcze złożyć, żeby ją pocieszyć?

— Może zadzwonisz do Shannon? Myślę, że powinna wiedzieć — zaproponowałam.

— Nie chcę widzieć tutaj tej zdziry.

Spostrzegłam, jak palce u jej dłoni bardzo drżą. Złapałam ją za obie i zacisnęłam w swoich dłoniach. Drżenie ustało, tak samo jak jej przyspieszony oddech. Odetchnęłam z ulgą.

— Będzie dobrze.

Kilka minut później po schodach zbiegł pewien mężczyzna, jak można było się domyślić po jegu fartuchu, lekarz. Zaczął nerwowo krążyć po korytarzu, dopóki nie znalazł obok recepcji jakiejś innej lekarki.

— Przywrócono mu pracę serca — podsłuchałyśmy.

Rolie natychmiast wstała i niepewnie, z rozchylonymi ustami, podeszła do dwójki lekarzy.

— Są jakieś wieści na temat Marcusa Owena? — spytała cichutko, głos jej drżał.

— Caroline Owen?

Kiwnęła głową.

— Mogłaby odwiedzić ojca? Błagam.

— To jest jakieś zakażenie, nikt nie powinien mieć tam wstępu — powiedział. — Przykro mi, ale nie mogę pani wpuścić.

Dziewczyna zaszlochała cicho, jakby to miało jej pomóc przekonać mężczyznę.

— Nie ma jakiegoś innego sposobu? Ja chcę z nim chociaż porozmawiać... A jeśli trzeba, to się pożegnać.

Po chwili zastanowienia czterdziestolatek odparł:
— W porządku, ale możecie rozmawiać tylko przez szybę. Nie możecie się do siebie zbliżyć.

Lekarz podał jej wreszcie numer pomieszczenia i piętro, na którym się znajduje, gdzie można było znaleźć pana Owena. Od razu udałyśmy się tam, moja przyjaciółka biegła, o mało nie potykając się o własne nogi, a ja powoli wchodziłam po schodach. Wcześniej proponowałam jej windę, lecz ona nie chciała czekać na jej przyjazd z wyższych pięter. Od razu rzuciła się na schody. Przy ostatnich stopniach jeszcze bardziej przyspieszyła, więc również postanowiłam zmienić tempo, żeby ją dogonić.

Wleciała jak na wznak do salki, lecz nie podeszła do łóżka. Stanęła przy cienkiej szybie. Ja zostałam przy drzwiach.

— Tato... — szepnęła. — Wszystko w porządku? Nawet nie wiesz jak się martwiłam...

— Umrę — powiedział zachrypniętym głosem. Nie wyczułam w nim żadnego przerażenia. Jego ton był spokojny. Kiedy odwróciłam głowę w ich stronę, zauważyłam, że nawet się lekko uśmiechał. — Dają mi zaledwie kilka godzin. Nie wiedzą, co to jest, nie wiedzą, jak to wyleczyć.

Lewą rękę miał w bandażu. Nie wiedziałam co się pod nim kryje.

Oczy dziewczyny ponownie napełniły się łzami. Nie mogłam na to patrzeć. Nie mogłam patrzeć, jak cierpi.

— J...jak to? — wyjąkała. — Ja nie mogę cię stracić. Tato, ja...

— Ćśś... — szepnął. — Zadzwoń do Shannon. Powiedz jej, żeby się tobą zajęła. Przepisuję jej wszystko. A ciało powierzę badaniom naukowym. Ta zaraza jest czymś nowym i powinni to zbadać.

Wytrzeszczyłam oczy. Od razu pomyślałam o czarnej mazi w starej elektrowni. O cierpiącej Dorothy i czerniejącym ciele.

No przecież.

Nie bez powodu ojciec zabronił Rolie dotykać obandażowanej ręki. Na wyjeździe zaraził się tym wirusem, tą zarazą. Musiał być w Indianie. Musiał być w pobliżu elektrowni.

— Tato, nie zostawiaj mnie — powiedziała, płacząc. — Nie zostawiaj mnie, proszę!

— Kochanie, wiem, że to trudne, ale taka kolej życia.

— Nie powinieneś... nie teraz. Nie teraz! Proszę, nie odchodź.

— Wychowałem cię na silną kobietę, która na pewno sobie poradzi. Pamiętaj, że cię kocham. Przekaż Shannon, że ją kocham.

Z ust Rolie wyrwał się szloch. Maszyny zaczęły pipczeć, do sali od razu zlecieli się lekarze. Blondynka krzyczała na pomoc, płacząc. Rozpoczął się tak wielki chaos, że sama była nieco oszołomiona. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Jeszcze przed sekundą trwała kolejna próba przywrócenia pracy serca, przepychanka lekarzy w sali, a nagle... wszystko ustało. Jeden z lekarzy rozłożył ręce i smutno oznajmił, że ojciec Rolie nie żyje.

Dziewczyna w pierwszej chwili zastygła nieruchomo z otwartymi ustami i z wytrzeszczonymi oczami wpatrywała się w ścianę. Jakby nagle się wyłączyła. I jej umysł się wyłączył, jak komputer, który nagle odmówił posłuszeństwa i zatrzymał pracę. Nie dochodziło to do niej. Kiedy jednak zamrugała, dając jakikolwiek znak życia, zaszlochała głośno i z płaczem wpatrywała się w martwe ciało ojca.

Gwałtownie zerwała się i podbiegła do mnie, po czym z całej siły uścisnęła, mocząc mi łzami koszulę. Nie przeszkadzało mi to. Mogła mnie ściskać, dopóki mnie nie udusi.

Dopiero tej nocy zdałam sobie sprawę, że patrzenie na czyjeś cierpienie jest jeszcze gorsze, niż cierpienie samemu. Spoglądając na Rolie, która straciła drugiego rodzica, moje serce zostało rozerwane na pół.

— Tak mi przykro, Rolie... — szepnęłam, kiedy się ode mnie oderwała. — Wiem, jak to jest.

— Nie wiem co robić — powiedziała. — Nikt poza mną nie wie. Muszę powiedzieć komukolwiek, babci, Shannon... — Wymawiając jej imię, zmarszczyła nerwowo brwi. — Boże... — Ukryła twarz w dłoniach.

Podeszłam do niej i znowu się przytuliłyśmy. Wiedziałam, jak bardzo to dla niej ciężkie. Ja przynajmniej miałam mamę. Ona nie ma już nikogo. Jedynie babcię, która częściowo ją wychowała i Shannon, niedoszłą macochę. Zapewne jakby jej ojciec wciąż żył, mogło dojść do zaręczyn i ślubu.

Nie wiedziałam zaś, kiedy jej powiedzieć, że to ta zaraza, którą widziałam w wizjach.

Lepiej od razu, bez przeciągania. Jak dowie się zbyt późno, może być zawiedziona. Musi wiedzieć, Megan. Powiedz jej.

Lekko kiwnęłam głową, zgadzając się ze swoimi myślami.

— Rolie... — zaczęłam. — Twój ojciec zaraził się... tym, co widziałam w wizjach. Tym, co ma wywołać apokalipsę.

Wyrwała się gwałtownie z mojego uścisku i mocno nabrała powietrza.

— Jak... skąd wiesz?

— Połączyłam fakty. To jest nowa i nieuleczalna, póki co, zaraza. Poza tym, twój ojciec kazał ci nie dotykać ramienia. Musiał być zakażony.

— Cholera... Ja wiedziałam, że on jedzie do Indiany! — wykrzyknęła płaczliwie. — Mogłam go zatrzymać, przecież wiedziałam... Dlaczego ja o tym zapomniałam? To wszystko moja wina...

— Rolie — powiedziałam cicho. — Rolie, spójrz na mnie. To nie twoja wina.

— Gdybym myślała rozsądnie, nie zginąłby. Gdybym tylko pamiętała... Szlag!

Osunęła się na ścianę i ponownie wybuchła płaczem.

Znałam ją jako silną kobietę, która przezwyciężała wszelkie trudności. Teraz, pomimo żałoby, również widziałam w niej siłę. Musiała przez to przejść. Tak samo jak ja przez to przeszłam. Moim zadaniem było pomóc jej dobrze przez to przejść.

Nieco później spojrzałam na zegarek. Było po drugiej w nocy. Zdawszy sobie z tego sprawę, zaprowadziłam przyjaciółkę do samochodu i wróciłyśmy do domu. Do domu, który będzie już zamieszkiwany o jedną osobę mniej. Teraz będzie tutaj tylko Rolie i Shannon. Dwie nienawidzące się kobiety.

Może, kiedy spędzą więcej czasu, przekonają się do siebie?

Postanowiłam przenocować u Rolie, która potrzebowała mojego wsparcia. Nie mogłam zostawić jej samej w tym domu. Nie w tym stanie. Przed pójściem spać zadzwoniłam z telefonu Rolie do Shannon oraz babci dziewczyny. Musiały zostać jak najszybciej poinformowane o tym, co zaszło.

***

W głębi duszy żałowałam, że postanowiłam przenocować u Rolie. W ogóle się nie wyspałam przez jej częste pobudki. Zrywała się nagle ze snu albo z przyspieszonym oddechem z powodu koszmaru, albo z płaczem. Gdybym nie była obok, żeby ją uspokoić, i zostałaby tutaj całkiem sama, mogłaby oszaleć. Potrzebowała mnie, dopóki nie zjawiły się rankiem Shannon i babcia dziewczyny, wciąż wstrząśnięte, zarówno jak sama Rolie.

Udałam się w stronę swojego domu. Zamiast iść powoli, biegłam, aby wyzbyć się wszystkich wrażeń z poprzedniej nocy. A był ich aż nadmiar. W trakcie mojego mini maratonu zadzwonił do mnie Colton. Miałam od niego kilkanaście nieprzeczytanych wiadomości. Dopytywał się w nich, jaki jest stan ojca Rolie. Ostatnia została wysłana przed chwilą. Czyli nadal nie wie.

— Nie żyje — powiedziałam to tak szybko, jakbym się bała tych dwóch słów. — A Rolie... Zostałam z nią i właśnie wracam do domu. Jest w okropnym stanie.

— Cholera... co się w ogóle wydarzyło?

— Ta cała delegacja odbyła się w Indianie. — Mocno zaakcentowałam ostatnie słowo, starając dać mu do zrozumienia, co jest grane. — Zaraził się. Tym czymś, co zabiło mojego ojca. Stracił przytomność wjeżdżając do Chicago, więc został zawieziony do tutejszego szpitala.

— Co jeśli ktoś jeszcze się zaraził?

— Nie wiem.

— Możesz to jakoś sprawdzić?

— Przewiduję przyszłość, Coltonie, nie jestem wszechobecna. Nie jestem chodzącą Wikipedią.

— Gdybyś przyłożyła się do nauki, może byłabyś — rzucił luźnym żartem.

Dziwiłam się, że w takiej sytuacji musiał zarzucić jakimś żartobliwym tekstem. Ojciec naszej przyjaciółki zmarł na zarazę, która jest w stanie pochłonąć miliony istnień, a on...

— Matko jedyna — szepnęłam. — Mam jakieś niepokojące przeczucie...

— Zaraz zobaczysz wizję?

— Kurna — syknęłam gniewnym tonem. — Sprawdź najnowsze wiadomości dotyczące sytuacji w mieście.

— Po co?

— Sam wiesz. Po prostu to zrób.

Równie dobrze sama mogłam to zrobić, ale bałam się wiedzieć, co może się dziać w okolicach szpitala. Mało prawdopodobne, żeby nikt z personelu się nie zakaził. Ojciec Rolie mógł wywołać ognisko zarazy. Jeśli rzeczywiście do tego doszło, na pewno widniało to już na nagłówkach każdego portalu informacyjnego.

— Nie ma nic nowego.

— Na pewno?

— Tak.

Westchnęłam cicho.

— Nie bez powodu mam złe przeczucie, ja to wiem. Spróbuję siłą własnej woli wywołać wizję w ciągu dnia.

— Megan, o co chodzi?

— Mam wrażenie, że ktoś się zaraził od ojca Rolie w szpitalu. Mogło wybuchnąć ognisko. A jeśli wybuchnie ognisko, prawdopodobnie dojdzie do... sam wiesz, czego.

— Możesz mieć rację, tylko jak chcesz siłą własnej woli przewidzieć coś? To tak się nie da?

— Mogę wpaść do ciebie na herbatkę? Wszystko ci wyjaśnię.

— Nie pamiętasz, że herbatka jest u mnie dostępna dwadzieścia cztery godziny na dobę?

Prychnęłam pod nosem i się rozłączyłam, po czym zmieniłam kierunek. Pokierowałam się w stronę olbrzymiego domu Coltona. Kiedy wreszcie zapukałam do drzwi, poleźliśmy do jego pokoju. Od razu usiadłam na jego łóżku i wyjaśniłam mu wszystko.

— Czyli musisz chwycić mnie za rękę, żeby wywołać wizję, kiedy tylko zechcesz?

— Tak. Ale ta wizja niekoniecznie będzie dotyczyć ciebie. Albo mnie. Albo kogokolwiek innego. Spróbuję po raz pierwszy zrobić to sama. Nie wiem, czy mi wyjdzie.

— Rozumiem.

Usiadłam w siadzie skrzyżnym i próbowałam się skupić. Najważniejszy był spokój i skupienie, z czego on jak zwykle musiał mnie wytrącić.

— I co teraz? Mam zaświecić świeczki? Narysować pentagram na podłodze? Powtarzać jak idiota jakąś mantrę?

Zmierzyłam go spojrzeniem.

— Ty tak na poważnie?

— Tylko pytam. Tak dla pewności.

Wywróciłam oczami i znowu spróbowałam przestać myśleć o wszystkim wokół. Nie było to łatwe, moje myśli były za bardzo chaotyczne, i co gorsza, dotyczyły czegoś zupełnie innego.

Jasnowłosy odchrząknął cicho.

— Jakby coś, moja mama ma kolekcję świec zapachowych.

— Colton!

— No co? Coś ci to nie idzie.

Spiorunowałam go spojrzeniem po raz kolejny, żeby dać mu do zrozumienia, jaka jestem zdenerwowana. Ale miał rację. Nie wychodziło mi.

— Podaj rękę — burknęłam. Dla mnie to brzmiało tak, jakbym okazała słabość.

Zauważyłam, jak unosi kącik ust, szyderczo się uśmiechając. Jakbym dała mu właśnie wygrać w walce.

Kiedy poczułam dotyk jego dłoni, o mało się nie wzdrygnęłam. Czułam się nieco niezręcznie. Zawsze, kiedy był w pobliżu, czułam się bezpiecznie, a teraz było zupełnie inaczej. Chciałam jak najszybciej zobaczyć to, co chciałam i go puścić.

Zamknęłam oczy i natychmiast przede mną ukazała się wizja rozpadającego się miasta. Miałam wrażenie, że skądś ją znam. Gdzieś już widziałam tę scenę. Gdy przez rozpadające się Chicago przebiegałam ja w stroju wojowniczki, z obandażowanymi nadgarstkami i z białym pasem z bronią przewieszonym przez plecy, przypomniałam sobie, że widziałam ją tuż po tym, jak pożegnałam się z moim cieniem. Nie chciałam widzieć po raz kolejny śmierci mojej matki, więc starałam się obudzić.

Otworzyłam oczy i znalazłam się ponownie w pokoju Coltona. Zdawszy sobie, że moje ciało zaczęło drżeć, opanowałam się.

— W porządku?

Kiwnęłam głową i wyrwałam swoją dłoń z ucisku jego.

— To się zacznie. Dzisiaj. Za niedługo. Muszę powiedzieć Clerks.

Wstałam z łóżka i wybiegłam na korytarz.

— Megan, zaczekaj!

Zatrzymałam się tuż przed schodami i odwróciłam głowę w jego stronę. Wyglądał na wielce spanikowanego, przejął się tym, i to bardzo.

— Idę z tobą — oznajmił spokojnie.

Skinęłam głową i oboje wyszliśmy z oślepiająco białej willi. Bałam się, że nie zdążylibyśmy przed rozpoczęciem tego wszystkiego dojść do Michelle pieszo, więc wsiedliśmy do uwielbianego przeze mnie Mercedesa Coltona.

Co chwilę powtarzałam mu głośno, żeby przyspieszył. Oczywiście nie chodziło tylko o to, żebyśmy jak najszybciej dotarli do Clekrs, chciałam w ten sposób uspokoić stres. I strach. Tchórzostwo było jedną z moich cech, których się nigdy nie wyzbędę. Mój cień i Michelle częściowo mnie od niej uwolnili, jednak zawsze główną rolę będzie grał strach. Strach zawsze przejmuje nade mną kontrolę i nie potrafię tego zakończyć. To, że wygnałam ze swojego życia zjawę i to wszystko, co przeszłam, nie oznaczało, że nie mam lęków.

Kiedy przyjechaliśmy, wysiadłam z auta, niemal się nie przewracając, i zapukałam do pierwszego z blaszanych garaży. Nikt nie otworzył. Nie usłyszałam żadnych kroków gdzieś tam, w środku.

— Clerks! — wykrzyknęłam, waląc pięściami. — Clerks, to ważne!

— Na pewno są zamknięte? — spytał Colton.

— Bez klucza nie otworzysz ich od zewnątrz. Od wewnątrz już tak. No chyba, że są całkiem otwarte na oścież.

— Cholera... może zadz...

Nagle blaszak otworzył się. Nigdy nie trafiam, z którego mi otworzy.

— Michelle, to ważne. — Podbiegłam do niej. Złapałam ją za płaszcz i zacisnęłam pięści. Ręce mi drżały niespokojnie i musiałam coś z nimi zrobić. — Michelle, to już się zaczęło.

Nie zauważyłam na jej twarzy ani cienia zmartwienia bądź przejęcia. Jakby to nie było dla niej w ogóle ważne, miała to w nosie. Albo po prostu się przygotowała na to psychicznie. Wiedziała, że to, prędzej czy później, nastąpi.

— Ile osób chcesz ocalić?

— Co?

— Jesteś mądrą osóbką, Duszyczko. Ustal, ile osób zdążysz ocalić.

Ukryłam twarz w dłoniach. Nie można było zadać mi w tym momencie okropniejszego pytania. Musiałam wybierać, komu powiedzieć o tym, co się za chwilę stanie i kogo ocalić.

— Jak mogę ich ocalić, Michelle?

— Zaprowadzisz ich wszystkich do mnie. Mam tutaj wszystko, czego potrzeba do walki o przetrwanie.

Odkryją twoją tajemnicę.

Ale czy życie moich bliskich nie jest ważniejsze od mojej głupiej tajemnicy?

— W porządku — powiedziałam.

— Proszę. — Kobieta wręczyła nam bandażowe pasy z zaczepionymi karabinami, następnie owinęła nasze dłonie również bandażowymi taśmami.

Moja wizja częściowo się pod tym względem spełniła.

— Dziękujemy.

Nawet nie wiedzieliśmy, jak z tego korzystać. Ale przyda się, pomyślałam, że z pewnością. Nie wiadomo, kogo napotkamy na drodze. W wizjach widziałam zdeformowanych ludzi z czarnym osadem na ciele. Clerks powiedziała kiedyś, że zapewne to mutacja. Zauważyłam, jak zabijaliśmy je. Musieliśmy być w gotowości, żeby wyłożyć broń przed siebie, nacisnąć spust i zabić to, co przeszkodzi nam w przetrwaniu i uratowaniu swoich bliskich.

Nadal nie wierzyłam, że dopuszczalna jest możliwość, że dzisiaj kogoś stracę. Że stracę matkę. Mogłam też stracić od razu wszystkich. Każdy, kogo znam mógł dzisiaj stracić życie.

— Poradzisz sobie, Duszyczko?

Kiwnęłam głową, wymieniłam z Clerks porozumiewawcze spojrzenie i wybiegłam z garażu. Po chwili zdałam sobie sprawę, że Colton jeszcze został w środku.

— Ty też zdecyduj, kogo chcesz uratować, chłopcze.

Po słowach kobiety chłopak dogonił mnie. Postanowiliśmy się rozdzielić po dojechaniu do naszej dzielnicy miasta. On uda się do Rolie i zadzwoni po Evelyn, zaś ja wezmę ze sobą mamę.

Jadąc blisko centrum, zauważyłam, jak na wyższych budynkach osadza się czarna maź i powoduje, że się rozpadają. Wstrząśnięta patrzyłam, jak budynki ulegają zniszczeniu. Chciałam się rozpłakać na myśl o tym, ile ludzi za kilka sekund zginie. Nikt nie mógł im pomóc. Byli bezbronni. Zaraza była bezlitosna. Nikogo nie oszczędzi, zniszczy i zabije wszystko na swojej drodze.

Jeszcze bardziej się bałam, że ktoś ważny dla mnie zginie. I po raz pierwszy pomyślałam, że przecież ja również mogłam zginąć. Strach przed śmiercią okazał się większy, niż wszystkie inne.

Wyjrzałam po raz kolejny przez szybę. Śmierć czyhała już niemal wszędzie. Prawdopodobnie zabrała ze sobą już wiele tysięcy istnień. Jeśli popełnię błąd, zabierze również mnie.

— Boisz się? — spytałam Coltona.

— Oczywiście, że tak.

Skinęłam głową.

— Dlaczego nie chcesz w pierwszej kolejności uratować rodziny?

— Nie wiem. To nawet nie przez sytuację w domu, tylko... Trochę bardziej zależy mi na przyjaciołach.

Bardziej zależy mi na tobie, rozległ się jego głos w mojej głowie.

Zacisnęłam wargi. Potrafię przewidywać przyszłość. W przekazywanie

wiadomości telepatycznie trudno w takiej sytuacji nie uwierzyć.

Udałam, że tego nie usłyszałam.

Colton mocniej przycisnął pedał gazu.

— Jeśli zdążę, to oczywiście po nich pójdę. Mimo wszystko, to moja rodzina.

Nie zostawię ich na pewną śmierć. Nie, jeżeli ratując ich, sam nie będę musiał ryzykować własnego życia.

Przyłapałam się na tym, że okropnie się na niego gapię. Odwróciłam wzrok na szybę.

Odnosiłam wrażenie, że czarna fala jest bardzo blisko nas, wręcz tuż obok. Zbliżała się w ogromnie szybkim tempie. Jeśli nie przestanie, nie tylko Chicago jeszcze dzisiaj legnie w gruzach.

Kretynko, zbeształam siebie w myślach. Wiedziałaś pierwsza. Wiedziałaś pierwsza ze wszystkich, co się stanie. Dlaczego nawet nie spróbowałaś tego zatrzymać? Siedziałaś i się leniłaś. Mogłaś to zatrzymać. Mogłaś rzeczywiście powiadomić rząd. Ktoś mógł coś z tym zrobić. Ktoś mógł uratować świat. Ty mogłaś uratować świat. Wszyscy, którzy dzisiaj zginą, zginą przez ciebie.

Łza spłynęła mi po policzku.

Widziałam koniec. I nawet nie kiwnęłam palcem, żeby do niego nie doszło.

———————————

Mała ja zrzuciłam z ramion szelki kolorowego plecaka w jednorożce i pobiegłam prosto do kuchni, skąd dobiegał rozkoszny zapach pieczeni. Byłam pewna, że zastanę tam przygotowywującą obiad mamę, jednakże dzisiaj to tata został domowym kucharzem.

— Gdzie mama? — spytałam.

— Leży w łóżku, przeziębiła się.

Uśmiech na mojej twarzy wyblaknął, lekko kiwnęłam głową.

— Mogę do niej pójść?

— Nie, jeszcze się zarazisz. Zostań tutaj. Za chwilę będzie jedzenie — orzekł i rzucił okiem na pieczeń w piekarniku. Ja usiadłam przy stole. — Jak było w szkole?

— Dobrze — rzuciłam, wzruszając ramionami.

— Zack znowu się wygłupiał?

Nie odpowiedziałam. Wtopiłam wzrok w miskę z owocami stojącą tuż przede mną.

— Hmm? — zachęcał mnie do odpowiedzi. — Chłopak musi spoważnieć, nie może się dłużej zachowywać jak dzieciak.

Dalej milczałam. Korciła mnie jedna rzecz, o której co nie co mówiliśmy na dzisiejszych lekcjach.

— Tato? — odezwałam się nagle.

— Tak, kochanie?

Zaszkliły mi się oczy od łez.

— Co będzie jeśli ty i mama... umrzecie? Jeśli zostanę całkiem sama?

Na twarz taty wpłynęło poruszenie. Rozchylił usta i ze zmartwieniem się mi przyglądał. Wreszcie podszedł do mnie i mocno mnie uściskał, ignorując pipczenie piekarnika informujące o zakończeniu pieczenia.

— Nigdy nie zostaniesz całkiem sama. Nigdy. Nawet jeśli my odejdziemy, będzie przy tobie ktoś inny, kto będzie tobie bliski. 

__

witajcie, misiaki!

po krótkiej przerwie wrzucam nowy rozdział. jak wam się podobał? 

_

twitter/bookstagram: camiscrows
instagram: camiautorka

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top