Rozdział VII


Sobota upłynęła miło i spokojnie, nie licząc faktu, że Keith (jak zresztą każdy inny amator) nie potrafił docenić wokalnego talentu Lance'a i za każdym razem, gdy ten zaczynał śpiewać kolejną piosenkę, czarnowłosy podchodził ukradkiem do radia i ściszał je coraz bardziej.

Po siedmiu piosenkach Lance ostatecznie się poddał i zgodził na wyłączenie radia. Zrobił to w sumie tylko dlatego, że miał dzisiaj wyjątkowo dobry humor i dlatego, że Keith przestawał powoli chodzić jak na szpilkach z wiecznie niepewną miną. Przestał się ciągle pytać o to, czy może gdzieś usiąść, albo czy może wziąć coś do jedzenia lub picia. I chociaż wciąż był gburowaty i wkurzający w niektórych kwestiach, Lance musiał przyznać, że był całkiem znośnym współlokatorem.

W niedziele przed południem Lance uświadomił sobie, że musi wyjść i zrobić zakupy, a więc tym samym zostawić Keitha samego w domu. Ufał jednak, że chłopak nie zrobi niczego głupiego i nie zniszczy mu mieszkania lub go nie obrabuje.

Będąc w drodze do sklepu, Lance nie mógł przestać myśleć o tym, co Keith powiedział mu poprzedniego dnia podczas śniadania. Chłopak domyślał się, że czarnowłosy został pobity, ale nawet sobie nie wyobrażał, że ktoś zrobił to tylko dlatego, że był on bezdomny. Za każdym razem gdy o tym myślał, czuł jak się w nim gotowało. Gdyby wtedy tam był, w odpowiednim miejscu i czasie, nie dopuściłby do tego i powybijał tym dupkom wszystkie zęby.

Gdy zrobił już wszystkie potrzebne zakupy, wracając zatrzymał się przy małym sklepie odzieżowym. Przyglądał się wystawie, zastanawiając się dłuższą chwilę, aż ostatecznie wszedł do środka.

***

Lance wrócił do mieszkania po południu i zastał Keitha leżącego na kanapie i oglądającego telewizję.

- Mam coś dla ciebie - powiedział Lance, rzucając w stronę chłopaka jedną z reklamówek.

Keith złapał ją w ostatniej chwili, po czym spojrzał pytająco na Latynosa. Zachęcony spojrzeniem, wyjął z reklamówki najpierw czarną bluzkę na krótki rękaw, a później ciemne dżinsy.

- Co to? - Czarnowłosy wpatrywał się skonsternowany w ubrania.

- Pomyślałem, że powinieneś mieć chociaż dwa zestawy ubrań. To znaczy, nie mam nic przeciwko pożyczaniu ci swoich, ale z reguły są za duże - wyjaśnił Lance. - No i chyba lepiej mieć swoje własne ciuchy, nie?

- Tak, jasne, że tak, ale...

- To nie wszystko - zaśmiał się Lance, wskazując na reklamówkę.

Keith posłusznie wyjął resztę zawartości i gdy w końcu zrozumiał, co trzyma, szeroko otworzył oczy.

- Z drugiej strony pożyczanie czegoś takiego jest już trochę bardziej problematyczne - rzucił szatyn, mina Keitha wyraźnie go bawiła.

- Czy ty mi kupiłeś... bieliznę? - wyjąkał Keith, patrząc na trzymane w dłoniach czerwone bokserki. - Lance!

- No co? - Chłopak chichotał coraz bardziej, widząc jak twarz czarnowłosego robi się powoli czerwona. - W opakowaniu są trzy sztuki, powinno na razie wystarczyć.

- To... dziwne.

- Daj spokój. - Chłopak machnął ręką, kierując się w stronę kuchni, aby wypakować zakupy. - Mam tylko nadzieję, że będą pasować.

Keith westchnął cierpiętniczo, chowając twarz w dłoniach, na co Lance uśmiechnął się jeszcze szerzej. Kiedy zaszedł do sklepu odzieżowego z zamiarem kupienia dla Keitha jakiejś koszulki, rzucił mu się w oczy zestaw z męską bielizną. Była to przecież rzecz, której Keith tak czy inaczej potrzebował i chociaż Latynos nie był do końca pewien, czy powinien to kupować, reakcja czarnowłosego wszystko mu wynagrodziła.

Lance nigdy by nie pomyślał, że Keith może się tak zawstydzić. Latynos słynął z tego, że mało jakie sytuacje wydawały się dla niego niekomfortowe, zapewne przez jego dużą pewność siebie, jednak wyglądało na to, że z Keithem tak nie było. Wciąż czerwienił się jak burak, a Lance uświadomił sobie nieco zaskoczony, że ten widok sprawia mu dziwną przyjemność.

Kiedy Keith w końcu się uspokoił, wyszedł z salonu, a gdy wrócił, stanął przed Lancem ze zdeterminowaną miną.

- Słuchaj, wiem, że to wszystko jest częścią rekompensaty za uratowanie ci życia, ale naprawdę zaczynam się czuć głupio - przyznał, a kiedy Lance zamierzał się już odezwać, nie dał mu dojść do słowa. - Czekaj. Wiem, że nie przestaniesz, bo inaczej zgodnie z horoskopem nie wróci do ciebie szczęście, ale w takim razie mam dwa warunki.

Lance przekrzywił głowę na bok, mrużąc oczy.

- To znaczy? - zapytał.

- Po pierwsze, od dzisiaj śpię na kanapie - oznajmił Keith. - Źle mi z tym, że zabieram ci łóżko, tym bardziej, że kanapa to i tak więcej niż potrzebuję.

- Ale przecież wciąż masz poranione ciało - zaprotestował Lance. - Łóżko jest dużo wygodniejsze od kanapy.

- Przesadzasz - westchnął czarnowłosy. - Mam się już na tyle lepiej, że mógłbym spać i na materacu, także chcesz czy nie, od dzisiaj śpię na kanapie.

Lance wzniósł oczy pod sufit.

- A drugi warunek? - mruknął.

- Masz to wziąć.

Po tych słowach Keith wyciągnął rękę i położył coś Lance'owi na dłoni, a gdy chłopak zerknął na nią, zobaczył, że były to pieniądze. Lance już wcześniej widział, jak Keith wyciągał je z kieszeni spodni, zanim wrzucił je do prania, ale nic nie wspominał na ten temat. Podejrzewał, że część pieniędzy dla przezorności nie trzymał w plecaku, co, jak się okazało, było słuszną decyzją.

Lance patrzył teraz na nie, nie wiedząc za bardzo, co odpowiedzieć.

- Nie chcę na tobie pasożytować, chociaż wiem, że i tak to robię - wyjaśnił Keith. - Więc weź to, niech to będzie rekompensata za te kupione ubrania.

- To dużo więcej, niż kosztowały ubrania - przyznał Lance. Po szybkim przeliczeniu uznał, że starczyłoby za miesięczne opłacenie rachunków.

- Wiesz, kiedy uciekałem z domu zastępczego, nie uciekłem bez pożegnania - przyznał Keith z lekkim uśmieszkiem, dając jasno i wyraźnie do zrozumienia, że zwyczajnie zabrał te pieniądze bez pozwolenia. Jednak z jakiegoś powodu Lance nie potrafił pomyśleć o tym, jako o czymś niewłaściwym. - To trochę więcej niż za ubrania, więc zapłacić tym za rachunek czy coś. Będę czuł się lepiej ze świadomością, że przez pobyt tutaj, jakkolwiek dołożyłem się do tego mieszkania.

Lance nie miał pojęcia, co zrobić. Na początku chciał zwyczajnie odmówić, ale dobrze wiedział, że Keith tej odmowy nie przyjmie. Poczułby się lepiej, gdyby Lance je przyjął. Zresztą, Latynos nie musiał ich wydawać, mógł je gdzieś po prostu odłożyć, nie mówiąc o tym Keithowi.

- Zgoda - oświadczył w końcu Lance.

Keith odetchnął z ulgą.

***

Późnym popołudniem zadzwonił Hunk, opowiadając Lance'owi o nowej szkole i internacie oraz poznanych tam osobach. Co kilka chwil padało imię Shay, ale przyjaciel nie mógł przestać się uśmiechać, słysząc jak bardzo Hunk jest szczęśliwy. Jego głos zdawał się promieniować (o ile było to w ogóle możliwe) i Lance mimowolnie pomyślał, że właśnie tak zachowuje się i brzmi szczęśliwie zakochana osoba.

Tak jak obiecał Keithowi, nic o nim nie wspominał i gdy Hunk zapytał, jak żyje mu się we własnym mieszkaniu, Lance zaczął długi wywód na temat swobody i przyjemnych, wolnych od czyjegokolwiek zrzędzenia poranków. Gdy tak o tym mówił, Keith prychnął nagle rozbawiony pod nosem, ale zrobił to na tyle cicho, że Hunk niczego nie usłyszał.

Reszta niedzieli upłynęła Lance'owi na odrabianiu prac domowych, aż w końcu wieczorem mógł usiąść przed laptopem i zalogować się do gry MMO, którą ostatnio męczył bezustannie z Pidge.

- Zamierzasz teraz siedzieć i grać? - odezwał się nagle Keith. Siedział na kanapie, czytając książkę fantasy, którą wziął z szafki Lance'a.

- Tak, a co? - odparł Latynos, sięgając po słuchawki. - Jest zimny wieczór, za oknami ciemno, a mi szykuję się świetna misja z Pidge w podziemiach rebeliantów. Może być coś lepszego?

- Boże, ale z ciebie geek - prychnął Keith.

Lance ściągnął brwi.

- Czy ty użyłeś słowa „geek"? Kto tak jeszcze mówi?! - spytał. - I nie jestem geekiem.

Keith zaśmiał się pod nosem.

- Powiedział koleś z podstawkami pod kubek z logiem Avengersów - mruknął.

- Phi, chciałbyś mieć takie podstawki - żachnął się Lance, zakładając na uszy słuchawki i wstukując swój login.

Klikał już enter, gdy nagle ekran zgasł bez ostrzeżenia. Lance wpatrywał się przez chwilę bez słowa w czarną pustką, dopóki nie uświadomił sobie, że nie tylko laptop wysiadł. Wysiadło wszystko, a mieszkanie zalał mrok.

- Co jest? - usłyszał głos Keitha.

- Zdaje się, że awaria prądu.

Lance wstał ostrożnie i podszedł w stronę okna, które ledwie wyróżniało się wśród całej tej ciemności. Wszystkie lampy, jak i cały widoczny skrawek miasta, pochłonął mrok.

- Masz latarkę? - zapytał Keith.

- Latarkę...?

Lance dokupywał wiele rzeczy, kiedy się wprowadzał, ale na swojej liście w pewnością nie miał latarki. Nie posiadał jej, gdy był jeszcze w internacie, więc nie miał jej także teraz.

- Nie, nie mam - przyznał z westchnięciem. - Musimy znaleźć mój telefon. Położyłem go chyba na stole.

Po tych słowach Lance zaczął się ostrożnie kierować w stronę aneksu kuchennego, stawiając stopy powoli i uważnie. Nie znał jeszcze dobrze tego mieszkania, więc bał się, że uderzy zaraz w jakiś kant albo krawędź. Przed oczami majaczyła mu jedynie ciemność, nie widział nawet zarysów mebli. Zrobił kolejny krok i nagle poczuł jak jego twarz boleśnie się z czymś zderza.

- Auu!

Nie tylko Lance krzyknął, Keith zrobił to samo, uświadamiając chłopakowi, że wpadli na siebie.

- Mój nos, mój piękny nos jest złamany! - lamentował Lance, trzymając się za twarz.

- Spokojnie, nie uderzyłeś we mnie tak mocno - mruknął Keith.

- Ja w ciebie?! To ty na mnie wpadłeś! - żachnął się Latynos. - Patrz, gdzie leziesz!

- Niby jak, do cholery?! Nawet nie wiem, w którą idę stronę.

- Na pewno nie w stronę stołu, bo to w przeciwnych kierunku! - burknął Lance, wyciągając przed siebie ręce, w nadziei, że tak będzie bezpieczniej.

W końcu udało mu się dotrzeć do stołu i pochwycić z niego telefon, tylko po to, aby zobaczyć, że bateria jest na wyczerpaniu.

- Oczywiście, że tak - mruknął.

Wystukał szybkiego sms'a do Pidge:

Sorki, ale wysiadł mi prąd, a że mam zepsutą baterię w lapku, on też padł. U Ciebie to samo? : (

Pidge odpisała po niecałej minucie:

U mnie to samo. Cholera, miałam już w głowie cały plan misji. No nic, może niedługo włączą z powrotem. A jeśli nie, do zobaczenia jutro w szkole.

Lance westchnął cierpiętniczo i korzystając z ostatniego tchnięcia baterii w telefonie, włączył latarkę, po czym skierował się w stronę szafek.

- Czego szukasz? - zapytał Keith.

- Świeczek - odparł Lance. - Telefon mi zaraz padnie.

Świeczki znalazły się na szczęście szybko i chociaż były to jedynie wkłady, musiały wystarczyć. Po wygrzebaniu zapałek, Lance ruszył ze świeczkami do stolika przed kanapą, po czym ustawił dwa knoty obok siebie i zapalił je.

- Mam ich całe opakowanie, więc jakoś damy radę - mruknął, spoglądając na Keitha, po czym dodał z uśmieszkiem. - Romantycznie, prawda?

Czarnowłosy spojrzał na niego z politowaniem, po czym opadł bez słowa na kanapę. Lance usiadł obok, wzdychając w duchu.

Brak prądu i egipskie ciemności, rozświetlane znalezionymi świeczkami. Klasyk filmów romantycznych, jakby nie patrzeć. Szkoda tylko, że sytuacja zbytnio nie sprzyjała. Co innego gdyby na miejscu Keitha znajdowała się Nyma, rozmarzył się Lance. To mogłoby być idealne zwieńczenie randki. Ona bojąca się ciemności, przytulona do niego przy blasku świec, a później...

- Czemu się tak dziwnie uśmiechasz? - odezwał się nagle Keith, sprowadzając chłopaka na ziemię. - Przerażasz mnie.

- Wybacz, zamyśliłem się - mruknął Lance. - Więc... co będziemy robić? - zapytał, brzmiąc przy tym jak pięcioletnie dziecko, próbujące znaleźć jakieś zajęcie na nudę.

- A co możemy robić? Poczekamy, aż włączą prąd - powiedział Keith.

- Błagam cię, ta cisza mnie dobija! - przyznał Lance. Wraz z awarią prądu ucichły także wszystkie inne urządzenia. Przestała chodzić głośna pralka sąsiadki, zniknął szum telewizora oraz dźwięk chodzącej lodówki. - Pogadajmy o czymś.

- Naprawdę nie potrafisz się chociaż na chwilę zamknąć, prawda? - zirytował się Keith.

Lance zacisnął usta w wąską kreskę, aż ostatecznie wypalił:

- Kiedy chodziliśmy jeszcze razem na zajęcia Iversona, strasznie mnie wkurzałeś.

Keith otworzył szerzej oczy, płomyki świeczek zamigotały w jego źrenicach.

- To będzie nasz temat rozmowy? - zapytał. - I niby czemu się wkurzałeś? To ty byłeś zawsze tym głośnym i irytującym wszystkich dookoła.

- O czymś musimy gadać i nie, wcale taki nie byłem - żachnął się Lance. - Za to ty siedziałeś z tyłu wiecznie ze skwaszoną miną i tym wzrokiem pełnym wyższości, jakbyś uważał się za jakiegoś króla. - Latynos nie mówił tego złośliwie, zwyczajnie szczerze wyrażał swoje zdanie, co było u niego normą, kiedy kogoś już bardziej poznał.

- Taką mam twarz! - oburzył się Keith. - Nie miałem się wcale za lepszego, po prostu... - Chłopak zamilkł na chwilę. - Po prostu jakoś nie czułem potrzeby, aby rozmawiać z innymi.

- Nie czułeś potrzeby, czy jesteś tragicznie słaby w interakcjach międzyludzkich? - podsunął mu z uśmiechem Lance.

- Chyba to i to - odparł ostatecznie czarnowłosy.

Lance zaśmiał się triumfalnie pod nosem.

- Miałeś lepsze stopnie ode mnie, ale Iverson nienawidził cię tak samo jak mnie - powiedział Lance.

- W tym się z tobą zgodzę. - Keith oparł się wygodnie na kanapie. - Nie cierpiałem tego gościa. Patrzył na mnie zawsze, jakby to była moja wina, że skończył na stanowisku nauczyciela, którego, jak wszyscy dobrze wiedzieli, nienawidził.

- Dokładnie! - krzyknął Lance. - I nigdy nie mówił normalnym tonem, zawsze się darł, nie ważne czy na kimś się akurat wyżywał, czy tłumaczył zagadnienia. Ale wciąż pamiętam jak ktoś rozmontował mu krzesło, a on zaliczył piękną glebę, która poskutkowała dwutygodniowym zwolnieniem.

- Wiesz... Teraz to i tak nie zrobi żadnej różnicy, więc w sumie mogę ci powiedzieć. - Keith zerknął na Lance'a. - To byłem ja.

- Co?! - Szatyn podskoczył na kanapie, uśmiechając się szeroko. - Serio!? O mój Boże! To było genialne! I zwolniło nas z tej okropnej pracy klasowej, o której zapomniał, gdy już wrócił. Dziękuję, wybawco - dodał Lance, kłaniając się teatralnie.

Keith, widząc to, zaczął się śmiać, a Lance miał szanse kolejny raz zobaczyć jego jasny, szczery uśmiech. Blask świeczek wyostrzał rysy chłopaka i uwydatniał jego ładne kości policzkowe. Długie rzęsy rzucały cienie na policzki bruneta, które poruszały się lekko, gdy się śmiał. Lance nie mógł się oprzeć wrażeniu, że było coś hipnotyzującego w tym widoku, coś co przez dłuższą chwilę nie pozwalało mu odwrócić od Keitha wzroku.

- Trochę się bałem, że mnie złapią i przez to wyrzucą, ale ostatecznie zaryzykowałem - odezwał się Keith, co pozwoliło Lance'owi w końcu się ocknąć. - Chociaż później i tak mnie wyrzucili, więc...

- Słyszałem, że zostałeś wydalony z powodu bójki - rzucił Lance, zanim zdążył się ugryźć w język.

Bał się, że powiedział za dużo, że naruszył strefę, której obiecał nie przekraczać. Ale Keith o dziwo nie wycofał się, tak jak robił to wcześniej, tylko skinął krótko głową.

- Zgadza się, wyrzucili mnie z powodu bójki - przyznał.

Lance nie należał do osób, które naciskały na ludzi wbrew ich woli, ale był z pewnością niesamowicie ciekawski i widząc, że Keith może być skłonny powiedzieć dzisiaj trochę więcej, nie zamierzał stracić tej szansy.

- Czy to prawda, że to ty zacząłeś bójkę? Podobno pobiłeś jakąś trójkę kolesi, a jednego posłałeś nawet do szpitala. - Lance wiedział, że były to tylko plotki i miał nadzieję usłyszeć od Keitha, że się myli. Jednak odpowiedź go zaskoczyła.

- Cóż, to prawda - westchnął brunet.

Latynos szeroko otworzył oczy.

- Co takiego?! Co oni ci zrobili, że tak ich zmasakrowałeś? - zapytał, będąc pewnym, że musiał być jakiś konkretny powód.

Keith podciągnął nogi pod brodę i zapatrzył się przez chwilę w płomień świecy.

- Nic mi nie zrobili - odezwał się po kilku długich sekundach. - Wcześniej wiele razy mnie obrażali, wiadomo z jakich powodów. Naśmiewali się z mojej sytuacji i często uprzykrzali życie, ale nauczyłem się to ignorować. Nie obchodziło mnie, gdy źle o mnie mówili, ale pewnego razu zaczęli gadać o Shiro.

- Shiro...?

- Przyjaźniłem się z nim, gdy chodziłem do szkoły - wyjaśnił Keith. - Był jedyną osobą, z którą się trzymałem.

- To do niego wczoraj dzwoniłeś? - domyślił się Lance.

Czarnowłosy pokiwał głową.

- Teraz jest już na studiach, ale wtedy był jeszcze w ostatniej klasie - kontynuował Keith. - Ciężko uczył się i pracował, aby dostać stypendium i miał tak dobre wyniki, że nasza szkoła umożliwiła mu jedne z najlepszych uczelni, również te po za Ameryką. Tamci kolesie byli zwyczajnie zazdrośni, tym bardziej, że tylko jedna osoba na roku otrzymuje taką możliwość.

- Teraz już chyba wiem, o kim mówisz - oznajmił Lance. - To znaczy, nie znam tego Shiro, ale zawsze gdy ktoś dostanie u nas stypendium, to przez chwilę jest o tym głośno. I co z tymi typkami?

- Wyzywali Shiro od najgorszych i powtarzali, że przekupił dyrektora - mówił Keith. - I powinienem to zignorować, to były tylko nic nie warte obelgi. Ale ojciec jednego z tych idiotów jest kimś ważnym w oświacie i usłyszałem, że tamten koleś chciał z nim porozmawiać, aby unieważnić Shiro stypendium. Nie myślałem wtedy za wiele, po prostu... rzuciłem się na niego.

- I posłałeś go do szpitala?

- Zgadza się. - Keith przeczesał ręką włosy. - Teraz myślę, że to było naprawdę głupie. On pewnie i tak nic by nie zdziałał. Shiro ostatecznie dostał to stypendium, ale mnie wyrzucono ze szkoły.

- To niesprawiedliwe! - oburzył się Lance.

- Niesprawiedliwe? - Keith uniósł brew. - Może i byli idiotami, ale to ja posunąłem się do przemocy. Złamałem mu nawet rękę.

- Zgaduję, że oni nie pozostali dłużni? Też na pewno oberwałeś.

- Tak, ale to ja zacząłem. Więc to było wyjątkowo głupie.

- Może i głupie, ale za to szlachetne - oznajmił szczerze Lance. - Takie jest moje zdanie.

- Szlachetne? - Keith się zaśmiał. - Nie myślałem tak o tym. Ale dzięki.

- To dlatego ciągle je nosisz? - Lance wskazał na rękawiczki na dłoniach Keitha. Nie nosił ich wczoraj, ale założył je dzisiaj po południu i miał je do teraz na sobie. Latynos uważał to za trochę dziwne, ale każdy miał przecież własne nawyki i odstępstwa od normy. - Bo jesteś nieco narwany i ciągle wplątujesz się w jakieś bójki?

Czarnowłosy przycichł nagle i Lance już wiedział, że zaczął temat, którego zaczynać nie powinien. Uśmiech z twarzy Keitha zniknął i chłopak wyraźnie posmutniał. Uniósł ręce na wysokość oczu i przyglądał się przez chwilę czarnym, skórzanym rękawiczkom.

I gdy Lance był już pewien, że zerwał nić komunikacji pomiędzy nimi i Keith się już nie odezwie, chłopak rzucił niemrawo:

- To pozwala mi pamiętać o ojcu.

Latynos nic nie odpowiedział, dając czarnowłosemu kontynuować:

- To nie jest w sumie pamiątka po nim, bo nigdy nie miał ich na rękach i to już chyba moja trzecia para takich rękawiczek - przyznał Keith. - Ale mój ojciec jeździł na motorze i zawsze nosił podobne. To jedna z niewielu rzeczy, które wyraźnie o nim pamiętam. Nosząc je, po prostu... Wiem, że to ci się wydaje pewnie strasznie głupie, ale-

- To nie jest głupie - przerwał mu nagle Lance. Keith zerknął na niego niepewnie. Jego niebiesko-szare oczy zdawały się być puste. - Gdy zmarła moja babcia, moja mama bardzo długo nosiła jej korale. Wciąż je czasami zakłada. To zupełnie normalne. - Latynos wziął głęboki wdech i zapytał ostrożnie: - Od jak dawna twój ojciec nie...?

- Zginął w wypadku, gdy miałem osiem lat - odparł Keith, zaskakująco spokojnym głosem. - Wtedy trafiłem do pierwszej rodziny zastępczej.

Lance był szczerze zdziwiony, że Keith kontynuuje. Spodziewał się, że naskoczy na Lance'a za wtykanie się w jego życie osobiste, ale on tylko siedział z podkurczonymi kolanami i nie patrząc na niego, wylewał jedną myśl po drugiej. Być może tego potrzebował. Nawet jeśli był niezwykle skrytą i introwertyczną osobą, w końcu musiała nadejść chwila, gdy postanowił wyrzucić z siebie pewne rzeczy. Lance nie spodziewał się jedynie, że nastąpi to tak szybko. Niemniej jednak był zadowolony z takiego obrotu spraw i było mu dziwnie miło przez fakt, że Keith postanowił się przed nim chociaż trochę otworzyć.

Czarnowłosy nie mówił już nic więcej o swojej rodzinie. O tym co stało się z jego matką, ani jak dokładnie zginął jego ojciec. Lance zgadywał, że akurat na rozmowę o tym, jest zdecydowanie za wcześnie. Keith zaczął jednak wyrzucać z siebie wszystko na temat domów zastępczych.

- Co chwila trafiałem do nowej rodziny, czy to z tego powodu, że przynosiłem więcej problemów niż korzyści, czy to dlatego, że nie mogłem się przystosować do nowego miejsca. Łącznie byłem w pięciu rodzinach, najdłużej w ostatniej gdzie spędziłem trzy lata - opowiadał.

- Aż w końcu uciekłeś?

Keith pokiwał głową.

- Opiekowali się mną Emma i David, małżeństwo po czterdziestce. Ale dwa lata po tym, kiedy mnie zaadoptowali, wzięli rozwód i ostatecznie zostałem tylko pod opieką Davida. - Czarnowłosy wymawiał imię mężczyzny niczym przekleństwo. - Nienawidziłem go, a on nienawidził mnie. Nie lubił mnie od samego początku, to w sumie Emma chciała mnie zaadoptować. Szkoda, że później się jej znudziłem i koniec końców mnie zostawiła - mruknął Keith, uśmiechając się przy tym blado. - Tak czy inaczej zostałem z Davidem, a każdy dzień był istną męczarnią. Uważał mnie za ostatniego śmiecia i tak mnie też traktował, tym bardziej gdy wyrzucili mnie ze szkoły. Nie dbał o to czy zjadłem, czy jestem zdrowy, czy w ogóle się obudziłem. Miałem mu po prostu nie przeszkadzać.

- Czemu nie zgłosiłeś się do opieki społecznej? - zdziwił się Lance. - Mogłeś go przecież zaskarżyć.

- Żeby oddali mnie na powrót do domu dziecka, ponieważ byłem jeszcze nieletni? - oburzył się Keith. - Miałem dosyć kolejnych domów zastępczych. Postanowiłem zaczekać, aż skończę osiemnaście lat i któregoś dnia uciec. Zresztą wiedziałem, że gdy będę już pełnoletni, David prędzej czy później wyrzuci mnie na zbity pysk. Mieszkał w melinie i obchodziło go tylko, czy miał wystarczający zapas piwa oraz dziwek, które by go zabawiały.

Na dźwięk tych słów Lance wyraźnie się wzdrygnął. Mimowolnie wyobraził sobie obraz brudnego domu, pełnego dymu papierosowego i butelek po alkoholu.

- Zabawiał się z nimi, ile mu się żywnie podobało - kontynuował Keith. - Nie obchodziło go, czy to usłyszę, czy zobaczę.

- Wiem, że to może być głupie i naiwne, ale... powiedziałeś mu kiedyś, że to wszystko ci się nie podoba?

- Powiedziałem - przyznał Keith.

- I jak zareagował?

Czarnowłosy uśmiechnął się kwaśno na to pytanie i odwrócił do Lance'a tyłem. Szatyn skonsternowany patrzył, jak Keith chwyta za rękaw luźnej koszulki i odchyla ją na tyle, aby ukazać kawałek jasnej skóry ramienia i pleców. Lance wciągnął ze świstem powietrze, widząc, że prawa łopatka chłopaka jest pokryta drobnymi, ale wyraźnymi bliznami w kształcie krótkich, podłużnych kresek, przypominających zadrapania.

- Mój wywód mu się za bardzo nie spodobał, więc rozbił na mnie butelkę - wyjaśnił Keith, naciągając na powrót koszulkę i odwracając się do Lance'a.

- Co za skurwiel! - wybuchł nagle Lance. Keith otworzył szerzej oczy, przyglądając mu się teraz w milczeniu. - Dlaczego na świecie w ogóle żyją tacy ludzie? Powinien w najlepszym wypadku tkwić w więzieniu za akt przemocy. W dodatku na własnym podopiecznym! - Lance wyraźnie uważał na słowa, starając się nie wypowiedzieć „na własnym dziecku". Keith na pewno nie uważał tego dupka nawet za namiastkę ojca.

- Gdybym zadzwonił, może trafiłby za kratki, ale mnie oddano by kolejnej rodzinie zastępczej. Więc cierpliwie wycierpiałem swoje i uciekłem. Ja po prostu... nie widziałem innej opcji.

Lance patrzył teraz na Keitha, czując jak coś ściska go za serce. Co zrobił ten biedny chłopak wszechświatowi, aby zasłużyć sobie na coś takiego? Stracił bardzo wcześnie rodziców, został wyrzucony ze szkoły za obronę przyjaciela, mieszkał z agresywnym ojcem zastępczym, który dniami i nocami sprowadzał do domu dziwki, a na końcu uciekł i trafił na ulicę.

Latynos uświadomił sobie w tym momencie, że ten horoskop naprawdę mało się już dla niego liczył. Nie żałował w żadnym stopniu, że zabrał wtedy Keitha do domu i mu pomógł. Ten chłopak zasługiwał na pomoc. Był trochę gburowaty, ale miał w sobie także coś, co poprawiało Lance'owi humor. Był zwyczajnym nastolatkiem, rówieśnikiem, z którym znalazł nić porozumienia. Był dobrą osobą, która zasługiwała na chociaż odrobinę szczęścia.

- Nie potrafię zrozumieć, jak okropnie musiałeś się czuć, przechodząc przez to wszystko - odezwał się w końcu Lance. - I nie mam prawa mówić, że rozumiem, co czujesz. Ale jeśli to cię w jakimkolwiek stopniu pocieszy, chcę żebyś wiedział, że tu jesteś już bezpieczny. I chociaż to miejsce nie jest i zapewne nigdy nie będzie dla ciebie domem, chcę żebyś miał tę świadomość, że tu możesz czuć się jak u siebie. Że masz miejsce, do którego zawsze możesz przyjść i osobę, z którą zawsze będziesz mógł porozmawiać. - Widząc jak Keith wpatruję się w Lance'a bez słowa, z szeroko otwartymi oczami, Latynos pomyślał, że może jednak powiedział za dużo i wywołał u chłopaka dyskomfort, jednak chciał mu dać chociaż promyk nadziei i bezpieczeństwa. Uśmiechnął się więc szeroko, dodając: - W końcu od tego są przyjaciele, prawda?

Czarnowłosy milczał przez dłuższą chwilę, a Lance obserwował tylko jak światło płomieni maluje tajemnicze cienie na jego twarzy. Słyszał w tym momencie jedynie swój własny oddech i gwizd wiatru za oknem.

W końcu Keith westchnął, uśmiechając się lekko. Spojrzał na Lance'a.

- Jesteśmy już przyjaciółmi? - zapytał.

- Oczywiście, że tak! - oznajmił Lance. - Kupiłem ci bokserki.

Na dźwięk tych słów Keith wybuchł nagłym śmiechem, jego oczy na powrót pojaśniały, a cały smutek i ból zniknął z twarzy w parę chwil.

- A więc to jest twoja definicja przyjaźni? - rzucił.

- Zależy od osoby - zaśmiał się Lance.

Obydwoje przez chwilę śmiali się jak ostatni idioci, w końcu sami nie wiedząc już z czego. Kiedy się uspokoili, Keith otarł łzy z kącików oczu i wciąż uśmiechając się lekko, powiedział:

- Dziękuję.

- Za co? - Lance zmrużył oczy, nie będąc już pewnym czy Keith mówi o bokserkach, czy jego przemówieniu.

- Za wszystko.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top