Rozdział III
Trwała długa przerwa, uczniowie wylewali się z klas, a korytarz powoli pochłaniała wrzawa głośnych rozmów i śmiechów.
Lance stał przy swojej szafce w towarzystwie Pidge i Allury, opowiadając im gorączkowo, ale dokładnie przebieg wczorajszego zdarzenia. Obydwie dziewczyny słuchały uważnie, nawet piwne oczy Pidge wyrażały zainteresowanie, a trzeba było naprawdę wiele, aby zwrócić jej uwagę.
- Czekaj, bo nie jestem pewna, czy ogarniam, a ja rzadko kiedy czegoś nie rozumiem - przerwała mu niższa dziewczyna. - Keith uratował cię przed potrąceniem przez samochód?
- Na to wygląda - odparł Lance.
- Ale co ty w ogóle robiłeś na środku ulicy? - obruszyła się Allura. - Mogłeś skończyć w szpitalu, albo co gorsza, zginąć.
Chłopak wzdrygnął się na samą myśl o tym, jak źle mogła się skończyć jego wczorajsza chwila bezmyślności. Jednak nie mógł powiedzieć przyjaciółkom, że był nieuważny przez nowo kupiony notes do rysowania.
- Po prostu się zamyśliłem. - Wzruszył ramionami.
- Zamyśliłeś? - Pidge spojrzała na niego z politowaniem z pod okularów. - Nawet nie chcę mi się tego komentować, Lance.
- Dobra, to już nieważne! - Szatyn zatrzasnął swoją szafkę. - Grunt, że jestem cały i zdrowy. A teraz wybaczcie, ale zamierzam zrobić użytek z faktu, że jestem w pełni sił i porozmawiać z Nymą.
Zanim Lance zdążył na dobre oddalić się od dziewczyn, Allura wyciągnęła rękę i chwytając za kaptur, pociągnęła go w swoją stronę.
- Nie tak szybko, Romeo - rzuciła z uśmiechem. - Nyma jest nieobecna, z tego co wiem wyjechała na wycieczkę z rodzicami.
- Co? Wycieczkę? - Na twarzy Lance pojawił się wyraz rezygnacji i zawodu. - Dlaczego akurat teraz?! W środku roku?
- Wiesz, jej rodzice są dosyć bogaci, więc kto jej zabroni. - Allura wzruszyła ramionami.
- To nie koniec świata - westchnęła Pidge. - Za jakiś tydzień pewnie wróci do szkoły, a wtedy będziesz mógł dalej robić z siebie idiotę - dodała, uśmiechając się złośliwie.
Lance obrzucił ją tylko urażonym spojrzeniem, po czym cała trójka ruszyła korytarzem. Bądź co bądź, Pidge miała rację. To tylko kwestia paru dni zanim Nyma wróci do szkoły. Jeśli faktycznie była nim zainteresowana, tydzień czasu tego nie zmieni.
Niemniej jednak, Lance nie mógł pozbyć się uczucia, że pech podąża za nim niczym cień.
***
Zaraz po szkole Pidge i Allura odwiedziły mieszkanie Lance, aby zobaczyć czym chłopak się tak zachwyca. Białowłosa uznała, że mieszkanie jest małe, ale bardzo przytulne, podczas gdy Pidge mruknęła coś tylko pod nosem o gejowskich roślinkach na parapecie i słabym połączeniu z wi-fi. To było do przewidzenia.
Późnym popołudniem Lance postanowił odprowadzić je na przystanek autobusowy, ale zanim tam poszli, za namową Pidge wstąpili jeszcze do pobliskiej kwiaciarni.
Sklep nie był zbyt duży, ale wszystkie kwiaty prezentowały się pięknie i zachwycająco. Podłogę, okna i ściany przesłaniały najróżniejsze odmiany roślin, od zwykłych, soczysto czerwonych róż, po kwiaty, których nazwy Lance nawet nie potrafił wymówić.
- Muszę kupić jakiś bukiet dla mamy - wyjaśniła Pidge. - Ma dzisiaj urodziny.
- Kupujesz jej na urodziny tylko kwiaty? - zdziwił się Lance. - Słabo, Pidge.
- Dla twojej wiadomości, kupiłam jej śliczny srebrny naszyjnik - obruszyła się. - Kwiaty będą prezentem od Matta. On jak zwykle o niczym nie pamięta, więc to ja muszę ratować jego tyłek.
- Ooo. - Chłopak podszedł do dziewczyny i uśmiechnął się do niej znacząco. - Czyli jednak jakaś część twojej duszy jest urocza.
Allura zaśmiała się cicho.
Pidge ściągnęła brwi w gniewnym geście, a na jej policzkach pojawiły się ledwo zauważalne rumieńce.
- Nie jestem urocza - fuknęła tylko.
Lance doskonale wiedział, że dziewczyna nie znosiła gdy ktoś nazywał ją uroczą, albo słodką. Być może dlatego, że kojarzyło się jej to ze swoim niskim wzrostem i drobną posturą, przez którą wyglądała na słabą i bezradną. A trzeba była zaznaczyć, że Pidge zdecydowanie nie należała do osób słabych, a tym bardziej już do bezradnych.
- Nie robię tego za darmo - oznajmiła, podchodząc do wazonu z dużymi, czerwonymi różami. - Matt dał mi pieniądze i powiedział, że mogę zatrzymać resztę, a że jest całkiem spora, ciężko było się nie zgodzić. Tym bardziej, że zbieram na nowy procesor.
- Może w czyś pomóc?
Cała trójka odwróciła się w stronę lady, za którą stała starsza, niska kobieta o włosach poprzetykanych siwizną. Jej twarz znaczyły liczne zmarszczki, ale oczy jarzyły się żywym, radosnym blaskiem. Staruszka uśmiechnęła się do nich pogodnie.
- Może pomóc z wyborem? - zapytała ponownie.
- Nie trzeba, będzie pięć czerwonych róż - odparła Pidge, wskazując na wazon z kwiatami. - Mogłaby je pani przyozdobić w ładny bukiet?
Kobieta skinęła głową i sięgnęła po kwiaty, a następnie ułożyła je na ladzie i zabrała się do obwiązywania ich różową wstążką. Lance przechadzał się w tym czasie po sklepie, oglądając pozostałe rośliny i zastanawiając się, czy powinien tu przyjść przed ranką z Nymą. Zapewne spodobałby się jej bukiet róż.
Z góry już zakładał, że do randki dojdzie prędzej czy później, nie dopuszczał innej możliwości.
- Może któreś z was szuka pracy, kochaneczki? - odezwała się nagle kwiaciarka. Lance odwrócił wzrok od kwiatów i spojrzał na staruszkę. Z lekkim uśmiechem na twarzy wciąż upiększała bukiet. - Szukam kogoś do pomocy przy prowadzeniu kwiaciarni. Młodych i zwinnych rąk do robienia bukietów i kogoś, kto potrafi zadbać o rośliny. - Podniosła na chwilę głowę. - Nie jesteście może zainteresowani? Płaca nie jest zbyt wysoka, ale z drugiej strony niewiele też trzeba robić. To miły i łatwy sposób na zarobienie kilku centów.
- Miło, że pani proponuje, ale to chyba nie jest zajęcie dla mnie - odparł Lance.
- Dla mnie też nie - mruknęła Pidge. - Nie nadaję się do zajmowania się kwiatami, dużo lepiej radzę sobie z komputerami - przyznała.
- A ty, złotko? - zwróciła się do Allury. - Białowłosa stała przy wazonie z pięknymi, pudrowymi różami i przyglądała się im zamyślona. Dopiero głos staruszki sprowadził ją na ziemię. Kobieta uśmiechnęła się radośnie. - Oj, widzę, że ty raczej nie będziesz miała czasu na pracę. Twoją głowę chyba zaprząta coś innego, albo raczej powinnam powiedzieć ktoś.
Allura zamrugała zaskoczona.
- Wyglądasz na zakochaną - wyjaśniła uprzejmym tonem kobieta.
Gdy białowłosa zmieszała się wyraźnie, a Pidge zaśmiała się pod nosem, Lance wystrzelił do przodu.
- Czy ja o czymś nie wiem? - zapytał, patrząc na rumieniącą się Allure. - Masz chłopaka?!
- Nie krzycz, Lance. - Białowłosa uciszyła go szybko. - To nic pewnego, nie jesteśmy razem.
- Zauroczenie, młodość - westchnęła kwiaciarka, kończąc układać bukiet. - Różowe róże świetnie tu pasują. To kwiat słodkich myśli i wzrastającego dopiero uczucia, symbol przywiązania i silnej sympatii.
- Faktycznie pasuje - stwierdziła Pidge, płacąc za kwiaty i odbierając bukiet.
- Halo? - Lance patrzył bezradnie to na Allurę to na Pidge. Nawet kobieta stojąca za ladą zdawała się wiedzieć w tej chwili więcej od niego. - Ktoś mi powie w końcu, o co chodzi?
- Och, chodźmy już. - Allura pociągnęła chłopaka do wyjścia. - Do widzenia.
- Do widzenia. - Kwiaciarka odprowadziła ich wzrokiem z uśmiechem. - Powodzenia na nowej drodze życia, złotko!
Kiedy cała trójka opuściła już sklep, Allura odetchnęła głęboko.
- Powodzenia na nowej drodze życia? - jęknęła. - Czy takich rzeczy nie mówi się przed ślubem?
- No wiesz. - Pidge uśmiechnęła się chytrze. - Do ślubu pewnie prędzej czy później dojdzie.
- Pidge! - Allura ponownie się zarumieniła.
- Wtajemniczycie mnie w końcu? - zirytował się Lance. - Zdaję się, że ty już wszystko wiesz, ale nie byłaś łaskawa, aby o tym wspomnieć - fuknął w stronę Pidge.
- Zabroniłam jej mówić - westchnęła Allura, ruszając powoli w stronę przystanku. - To jeszcze nic pewnego, nie jesteśmy razem.
- A o kim w ogóle mówimy? Jest z naszej szkoły? - wypytywał Lance.
Nie mógł sobie wyobrazić, że ktoś mógłby skraść serce Allury. To, że nie interesowała się nim było jedną sprawą, ale nie interesowała się także nigdy żadnym innym chłopakiem ze szkoły, co dawało Lance'owi nadzieję, że ta dziewczyna jest zwyczajnie nie do zdobycia. A teraz szła obok niego i rumieniła się po uszy na samo wspomnienie o jakimś chłopaku. Chłopaku, z którym Lance przegrał. Kim, do cholery, był ten koleś?
- Nie chodzi do naszej szkoły - wyjaśniła Allura. - Jest straszy. Mieszkał w Ameryce, ale obecnie studiuje w Europie.
Starszy, zapewne nieziemsko przystojny, student z Europy. Oczywiście że tak, jakżeby inaczej? Allura nie mogła przecież umawiać się ze zwykłym chłopakiem, sama była z zupełnie innego świata, więc i kogoś takiego potrzebowała.
Niektóre porażki trzeba było przyjąć z zimną krwią.
- Lance, przestań robić taką minę - rzuciła Pidge. - Wyglądasz, jakbyś miał się zaraz rozpłakać.
***
Keith naciągnął szczelniej poły kurtki, zaklinając pod nosem. Kilka dni temu zepsuł mi się zamek błyskawiczny i teraz nie mógł nawet dobrze ochronić się przed wiatrem. Powietrze było zimne, a nad miastem zbierały się ciemne chmury. Brakowało jeszcze tylko, aby zaczął padać śnieg.
Chłopak przemierzał chodnik szybkim krokiem, czując ból mięśni przy każdym ruchu. Wczoraj, gdy rzucił się, aby uratować tego chłopaka, mocno się poobijał. Co ten idiota w ogóle sobie myślał? Keith wciąż pamiętał, jak ten chłopak po prostu wbiegł nagle na ulice. W pierwszej chwili myślał, że zrobił to umyślnie, być może chciał szarpnąć się na własne życie. Ale potem dostrzegł jakąś rzecz leżącą na jezdni, którą szatyn chciał zwyczajnie szybko podnieść. Jednak to nie wyjaśniało jego bezmyślności. Mógł zginąć gdyby nie Keith.
Czarnowłosy sam się zastanawiał, dlaczego w ogóle rzucił mu się na pomoc. Sam mógł przez to mocno ucierpieć, ale wtedy się nad tym zbytnio nie rozwodził, jego ciało zwyczajne zerwało się nagle do biegu, gdy zorientował się, że ten chłopak zostanie zaraz potrącony przez pędzącego dżipa.
Gdy obaj już byli bezpieczni po drugiej stronie jezdni, uświadomił sobie, że skądś kojarzy tego szatyna. Jego ciemniejsza skóra i brązowe włosy były dziwnie znajome, aż nagle przypomniał sobie, że chodził z nim na zajęcia u Iversona. Pamiętał, że zawsze był głośny i wkurzający. Jak było temu chłopakowi? Lars? Look? Lance? Chyba Lance. Jeśli pamięć go nie myliła, Lance za nim nie przepadał. Zawsze krzywo na niego patrzył, jakby Keith zrobił mu coś złego, chociaż czarnowłosemu nie wydawało się, aby w jakikolwiek sposób naraził się kiedyś Latynosowi.
Keith wrócił myślami na ziemię, widząc, że zbliża się do pobliskiego parku, który odwiedzał ostatnio niemal codziennie. No, prawie codziennie. W środku parku stała budka, w której serwowano ciepłe jedzenie potrzebującym. Zwykle zajmowały się tym starsze kobiety, ale wczoraj zauważył, że do pomocy przy rozdawaniu jedzenia wzięto kilka młodszych dziewczyn, które na jego nieszczęście kojarzył ze szkoły. Nie był pewien, czy one kojarzyły jego, ale nie chciał ryzykować. Najzwyczajniej w świecie się wstydził.
Już samo ustawienia się w kolejce po jedzenie było dla niego wystarczająco upokarzające. Mijał się z innymi bezdomnymi i nie sposób było nie zauważyć tej ogromnej różnicy wieku, jaka była pomiędzy nimi. Keith był nastolatkiem, pełnoletnim od zaledwie kilku miesięcy, a ustawiał się po porcję ciepłej zupy dla potrzebujących. Widział jak kobiety rozdające jedzenie dziwnie na niego patrzyły, niektóre ze zdziwieniem, inne żalem lub współczuciem. Raz nie otrzymał porcji, ponieważ zarzucono mu udawanie bezdomnego i zabieranie jedzenia ludziom, którzy naprawdę są potrzebujący. A Keith nie chciał i nie zamierzał błagać, wstydził się swojej sytuacji, wstydził się tego jak skończył.
Ustawił się w krótkiej kolejce, za dwoma ubranymi w łachmany mężczyznami i spuścił głowę. Wstrząsnęła nim kolejna fala zimna.
Odkąd opuścił dom zastępczy i tego okropnego, cholernego faceta, który był jego przyszywanym ojcem, minął już ponad miesiąc. Fakt, że postanowił uciec w środku zimy nie było najmądrzejszym rozwiązaniem, ale wiedział, że nie wytrzymałby ani dnia dłużej w tym miejscu. Cały jego dobytek mieścił się w małym plecaku, który wszędzie ze sobą nosił, a nie składało się na niego zbyt wiele; trochę ubrań, konieczne środki higieny, które mu się już powoli kończyły i pieniądze. Wziął ich ze sobą tyle, ile mógł i codziennie je sobie rozgraniczał. Nie wynajmował mieszkania, nie było go na to zwyczajnie stać, więc wszystkie oszczędności pożytkował na jedzenie. Próbował się nawet gdzieś zatrudnić, zdobyć jakąkolwiek dorywczą pracę, ale nigdzie go nie przyjęli. Wyglądał podejrzanie; blady, mizerny, z sińcami pod oczami.
Wszystko malowało się dla niego czarnymi barwami, ale nieważne jak źle było, nie zamierzał wracać do domu, o ile w ogóle można było tak nazywać to miejsce. Jego zastępczy ojciec zupełnie się nim nie interesował, prawdopodobnie mu ulżyło, gdy dowiedział się, że Keith uciekł. Chłopak podejrzewał nawet, że prędzej czy później zamierzał zrzec się praw rodzicielskich do niego i wyrzucić go na zbity pysk. W końcu Keith był już pełnoletni, a prawo bywało okrutne.
I gdy Keith myślał już, że nie przeżyje tej zimy, w mieście rozgorzała akcja pomocy bezdomnym. Mógł codziennie liczyć na ciepły posiłek, czasem rozdawali nawet ubrania. Chłopak marzył tylko o tym, aby dotrwać jakoś do wiosny. Miał nadzieję, że wraz z nadejściem ciepła, poprawi się też jego sytuacja, chociaż sam jeszcze nie wiedział, jak zamierza tego dokonać.
Keith odebrał swoją porcję jedzenia od starszej kobiety, która uśmiechnęła się do niego pogodnie, jednak z wyraźnym żalem i współczuciem w oczach. Chłopak nie cierpiał takich reakcji. Wiedział, że ta staruszka ma zapewne dobre serce, ale sposób w jaki na niego patrzyła, tylko jeszcze bardziej mu uświadamiał, jak nisko upadł.
Na dzisiejszy posiłek składała się miska zupy, bułka i butelka wody. Keith wiedział, że prawdopodobnie wypiję połowę, a reszty użyje, aby się umyć. Mycie nie było czymś niezbędnym, ważniejsze było zaspokojenie głodu i pragnienia, ale chłopak najzwyczajniej w świecie nienawidził brudu. Utrzymywanie higieny zapewniało go w tym, że nie stracił jeszcze resztek godności i przynosiło nawet w pewnym sensie ulgę.
Keith usiadł na ławce przed wejściem do parku, podkurczył z zimna ramiona i zaczął jeść. W pobliżu nie było prawie nikogo, było już późne popołudnie, niebo zaczynało ciemnieć. Zupa była przyjemnie rozgrzewająca, chłopak czuł jak jego mięśnie się rozkurczają, a ciało wraca do życia.
Nagle jego uwagę zwrócił głośny śmiech. Kilkanaście metrów od niego stała grupka młodych chłopaków, prawdopodobnie uczęszczających do liceum. Stali z rękoma w kieszeniach i wyraźnie się z czegoś naśmiewali. Gdy czarnowłosy zrozumiał, że ich oczy są zwrócone w stronę budki z jedzeniem, zrozumiał, że naśmiewają się z bezdomnych. Kiedy minął ich żebrak w podeszłym wieku, jeden z chłopaków szturchnął go ramieniem, tak, że mężczyzna zachwiał się i wylał na chodnik swoją porcje zupy.
Keith, widząc to, poczuł jak się w nim zagotowało. Wiedział, że nie powinien się w to mieszać i robić sobie problemów, ale w tym momencie miał ochotę wstać i przyłożyć każdemu z ich małej grupki. Być może wpatrywał się w nich zbyt długo nienawistnym wzrokiem, bo nagle jeden z chłopaków odwrócił się w jego stronę. Gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, Keith miał już pewności, że narobił sobie kłopotów.
Cała trójka ruszyła w jego stronę, a Keith wiedział, że to idealna pora, aby się ulotnić. Dopił błyskawicznie resztkę zupy, wyrzucił pojemnik do kosza i zerwał się z miejsca. Nie zdążył zrobić nawet dwóch kroków, gdy poczuł jak czyjaś pięść zaciska się na połach jego kurtki, po czym został brutalnie szarpnięty do tyłu.
Stał teraz w samym środku, między grupką uśmiechających się do niego złośliwie chłopaków. Najwyższy z nich, z szopą blond włosów i krzywym nosem, splunął mu pod nogi.
- Masz jakiś problem? - warknął do czarnowłosego. - Coś ci się nie podoba?
- Nic do was nie mam - rzucił Keith, chociaż czuł jak świerzbią go pięści.
- Ej, a może on też jest bezdomny? - rzucił niski, tęgi osiłek. - Jadł chyba to samo co tamten żebrak.
- No coś ty - zaśmiał się blondyn. - W sumie wygląda jak bezdomny.
- Czego ode mnie chcecie? - odezwał się Keith. Próbował ich jakoś wyminąć, ale gdy zrobił krok do przodu, trzeci, łysy chłopak szturchnął go mocno w ramię.
- Nigdzie się nie wybierasz - wysyczał.
- Ty naprawdę jesteś bezdomny? - zapytał kpiąco blondyn. - Ile ty masz lat? Jesteś w ogóle pełnoletni? Musisz być naprawdę życiową ciotą, skoro skończyłeś tak szybko na ulicy.
- Pewnie ten plecak to cały jego dobytek - wychrypiał osiłek. Szarpnął za jego plecak i zrzucił go czarnowłosemu z ramion.
Keith w tym momencie stracił resztki cierpliwości. Odwrócił się i zamachnął w stronę najniższego chłopaka, po czym grzmotną go pięścią w sam środek twarzy. Osiłek krzyknął z bólu i zachwiał się do tyłu, z nosa trysnęła mu krew.
- Ty chuju! - wrzasnął blondyn, rzucając się w stronę Keitha.
Rozpoczęła się walka, a Keith zdawał sobie doskonale sprawę, że jest z góry na przegranej pozycji. Potrafił się bić, ale w tej chwili było trzech na jednego, a czarnowłosy był przemarznięty i osłabiony. Dlaczego zawsze dawał się tak łatwo sprowokować?
Keith wymierzał kolejne ciosy, starając się jednocześnie robić uniki i nie dopuścić żadnego z chłopaków zbyt blisko siebie. Ale jego obrona zaczęła szybko słabnąć. Był zmęczony, jego ruchy były spowolnione, a uderzenia niecelne. Gdy nagle dostał po żebrach, zgiął się z bólu, czując jak uderzenie rozchodzi się po całym jego ciele. Ledwo się podniósł, a otrzymał kolejny cios, tym razem w twarz. Przed oczami zrobiło mu się ciemno, czuł jak z nosa skapuje mu krew. Musiał mieć także rozciętą wargę, bo czuł ją również w buzi.
- Przestańcie! - rozległ się nagły krzyk. - Zostawcie go, dzwonię na policję!
Keith uświadomił sobie, że głos należał do staruszki, która dawała mu dzisiaj jedzenie. Kobieta biegła w ich stronę z telefonem w dłoni.
- Zmywamy się - rzucił blondyn, po czym uderzył jeszcze raz Keitha w ramię.
Chwilę później po trójce chłopaków nie było już śladu.
Kobieta podbiegła do Keitha z przerażeniem w oczach.
- W porządku? - zapytała, przyglądając mu się uważnie. - O Boże, ty krwawisz. Potrzebujesz pomocy? Może wezwać karetkę?
- Nie, nie. - Keith odsunął się od kobiety, wycierając krew z pod nosa. - Nic mi nie jest.
Gdyby zabrała go karetka prawdopodobnie w jakiś sposób powiadomiono by jego ojca zastępczego, aby przyjechał go odebrać. Nie chciał znowu przez to wszystko przechodzić, nie chciał znowu widzieć tego człowieka.
- Na pewno dasz sobie radę? - Staruszka patrzyła na niego z troską.
- Na pewno - odparł chłopak, ruszając przed siebie. - Dziękuję.
Po pokonaniu kilkunastu metrów uświadomił sobie dwie rzeczy. Pierwszą było to, że oberwał chyba mocniej niż myślał. Wątpił, aby miał złamane żebro, ale z pewnością jego ciało było zbite w wielu miejscach, skóra zapewne niedługo podejdzie krwią i zrobią mu się paskudne, bolesne siniaki. Keith dotknął swojego nosa. On także wydawał się być cały, ale wciąż skapywała z niego krew, widział, że zostawia za sobą na chodniku czerwone ślady.
Drugą rzeczą, która przeraziła go dużo bardziej, był fakt, że tamci kolesie zabrali mu plecak. Miał tam wszystko; ubrania, koc, pieniądze... Wszystko dzięki czemu przeżył ostatni miesiąc na ulicy. Teraz nie miał już nic, cały jego dobytek został skradziony w ciągu kilku sekund i wątpił czy kiedykolwiek uda mu się go odzyskać. Nie miał sił, aby biec za tymi chłopakami, w dodatku nie był nawet pewien, w którą stronę uciekli.
W końcu nogi odmówiły mu posłuszeństwa, musiał usiąść i odpocząć. Wszedł w zaułek między dwoma sklepami i skulił się pod ścianą jednego z nich. Jego ciałem wstrząsały dreszcze, a on nie był pewien czy są spowodowane bólem czy zimnem.
W pewnym momencie Keith zaczął tracić świadomość. Jego powieki zrobiły się ciężkie, myśli w głowie zbiły się w jeden wielki nieład. Chłopak skulił się jeszcze bardziej, po czym zamknął oczy odpływając w ciemność...
***
Wracając do domu, Lance starał się nie myśleć o tym, że jakiemuś chłopakowi udało się zawrócić Allurze w głowię, chociaż on sam nigdy nie był w stanie tego dokonać. Ostatecznie nie poznał nawet jego imienia, bo przyjaciółka powiedziała, że nie chce na razie o tym rozmawiać.
Lance postanowił więc skupić się na czymś innym. Myślał o randce z Nymą, do której prędzej czy później musiało dojść i zastanawiał się, jak powinien ją zorganizować. Jedno było pewne. Do oszałamiającej, idealnej randki potrzebne były mu pieniądze, a na chwilę obecną nie stał z gotówką zbyt dobrze. Może powinien jednak rozważyć propozycję tej kwiaciarki?
Lance dorabiał sobie wcześniej w sklepie spożywczym oraz wciąż miał zachomikowane oszczędności z pracy wakacyjnej. W dodatku ze względu na awans ojca i w miarę dobre oceny chłopaka, jego rodzice zgodzili się opłacać całkowicie jego mieszkanie do końca semestru. Wciąż jednak pozostawały codzienne wydatki, na które składało się między innymi jedzenie i opłata za Internet. Lance uznał, że mógłby teoretyczne przeżyć do końca roku szkolnego na obecnych środkach, ale wytworna randka nieco komplikowała sprawę. Chłopak doskonale wiedział, że Nyma nie jest dziewczyną, która zadowoli się kolacją w pierwszej, lepszej restauracji.
Wydatki na jedzenie i Internet wcale nie były takie małe, a to, że mieszkał sam i nie miał z kim dzielić się rachunkami mu tego nie ułatwiało. No ale cóż, wolność i swoboda miały swoją cenę. W dodatku...
Lance zatrzymał się nagle, wracając myślami na ziemię i cofnął się powoli kilka kroków. Mijał właśnie okoliczne sklepy i mógłby przysiąc, że kątem oka wychwycił błysk czerwieni.
Gdy odwrócił głowę i zajrzał do zaułka między dwoma sklepami, pomyślał, że los wyraźnie się z niego nabija.
Pod ceglaną ścianą siedział nieruchomo Keith. Nogi miał podciągnięte pod brodę, jedno z jego ramion zwisało bezwładnie po boku. Wyglądał jakby spał.
Lance poczuł narastające w nim uczucie żalu i nie wiedział, co do końca powinien teraz zrobić. Czy w porządku było teraz odejść? Ale co innego mu pozostało?
Chłopak podrapał się po brązowej czuprynie i już miał się oddalić, gdy dostrzegł niewielkie plamy krwi dookoła chłopaka. Zaniepokoił się tym widokiem na tyle, że bezwiednie zrobił kilka kroków do przodu, stając nad czarnowłosym.
Przełknął głośno i zapytał niepewnie:
- Wszystko w porządku?
Keith nie odpowiedział. Mruknął jedynie coś pod nosem i zmienił odrobinę pozycję, tak, że jego twarz wysunęła się z pod ramion.
Lance wciągnął z sykiem powietrze.
Keith wyglądał okropnie. Jego skóra były blada i pokryta zaschniętą krwią, która najprawdopodobniej pochodziła z nosa. Chłopak miał wyraźne sińce pod oczami, a twarz, choć pogrążoną we śnie, wykrzywiał grymas bólu. Pięści w czarnych rękawiczkach bez palców także miał czerwone od krwi. Pobił się z kimś?
Lance kucnął przy nim i po chwili wahania szturchnął go delikatnie w ramię. Nawet przez materiał kurtki czuł, że chłopak jest lodowaty.
- Hej, słyszysz mnie? - zapytał, potrząsając mocniej czarnowłosym.
Zastanawiał się w myślach, co on, do cholery, wyprawiał? Jeszcze kilka dni temu na samo wspomnienie o Keithie robiło mu się niedobrze, a teraz kucał przy nim z wyrazem zmartwienia na twarzy i sprawdzał stan jego zdrowia. Lance mógł nie lubić czarnowłosego, ale ten dzieciak zdecydowanie nie zasługiwał na taki los. Nie zasługiwał, aby leżeć zakrwawionym i półprzytomnym w ciemnym zaułku w środku zimy.
Kiedy Lance ścisnął mocniej ramie Keitha, ten syknął z bólu i odsunął się od niego. Uniósł powoli powieki i zerknął na niego, ale wciąż nie wydawał się być przytomny, jak gdyby mimo otwartych oczu, nie rejestrował, co dzieje się dookoła.
- Jesteś ranny? - zapytał Lance. - Cholera, oczywiście, że jesteś. - Pokręcił bezradnie głową, sięgając do kieszeni spodni. - Powinienem zadzwonić po pogotowie.
- Nie! - krzyknął nagle Keith. Próbował nawet szarpnąć się z miejsca, ale ostatecznie mu się to nie udało i opadł z powrotem na ziemię. Oczy miał na powrót zamknięte. - Nie dzwoń na pogotowie - wyjąkał. - Błagam...
Lance zagryzł wargę, zamierając z telefonem w ręce. Patrzył na komórkę przez kilka sekund, aż ostatecznie zaklął pod nosem i schował ją z powrotem do kieszeni.
- Dlaczego mam nie dzwonić? - zapytał, jednak świadomość Keitha zdążyła już odpłynąć. Ten chłopak był naprawdę wykończony.
Lance nie wiedział, co robić. Być może powinien zignorować prośbę czarnowłosego i zwyczajnie zadzwonić po karetkę. Nie mógł przecież teraz tak po prostu odejść. Keith był w opłakanym stanie, a zbliżająca się noc miała być naprawdę chłodna.
Nagle, nie wiadomo dlaczego, przypomniał sobie swój horoskop. Ogromne nieszczęście może pomóc powstrzymać osoba trzecia, ale aby dobra karma i szczęście zawitało ponownie u Lwa, będzie on musiał zadośćuczynić...
Lance zaśmiał się nerwowo pod nosem. Czy naprawdę o to chodziło? Czy świat sobie z niego w tym momencie żartował? Jakby na to nie patrzeć, Keith uratował mu życie, więc chłopak był mu coś winien...
Szatyn bił się przez chwilę ze swoimi myślami, aż w końcu wyrzucił ręce w górę i zaklął głośno po hiszpańsku.
Zbliżył się jeszcze bardziej do Keitha i chwycił go za ramiona, starając się postawić chłopaka na nogi. Czarnowłosy był nieprzytomny i w żadnym wypadku mu tego nie ułatwiał. Był niższy od Lance'a, ale Latynosowi wydawało się, że Keith musi ważyć z tonę. Albo to Lance nie miał wystarczająco dużo siły. Najwidoczniej takie były efekty zaniedbania codziennych ćwiczeń.
W końcu jakimś cudem udało mu się dźwignąć czarnowłosego na nogi i ułożyć go sobie na plecach. Wziął głęboki wdech, złapał go pod kolanami i dźwignął z ziemi. Gdy stanął w pozycji pionowej, poczuł jak jego mięśnie napinają się od wysiłku, a kręgosłup protestuje od nagłego ciężaru.
Keith pozostawał wciąż tak samo bezwładny jak wcześniej. Jego ręce, przełożone przez barki szatyna, wisiały luźno, a oddech owiewał delikatnie szyję Latynosa.
Lance zacisnął zęby i ruszył zdecydowanym krokiem przed siebie.
Przez jego głowę przesuwały się setki wątpliwości i zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem do końca już mu nie odbiło.
_ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ __ _ _ _ _ _ _
Chyba przesadziłam tym razem trochę z długością, ale jakoś mi nie pasowało, aby pociąć to na części... No, tak czy inaczej. Lance - jest, Keith - jest, teraz będzie już z górki ~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top