Rozdział II


Pierwszy poranek Lance'a w nowym mieszkaniu był prawie idealny.

Mówi się, że do spania w nowym łożku ciężko się przyzwyczaić, ale Lance czuł się bardziej wypoczęty niż kiedykolwiek. Koniec z gnieceniem się w wąskim dwupiętrowym łóżku w internacie.

Pierwszą rzeczą, którą zrobił po przebudzeniu było włączenie laptopa i odpalenie ulubionej playlisty. Hunk mu tego zabraniał, gdy mieszkali razem, ponieważ nie znosił muzyki, której słuchał Lance i nie znosił kiedy chłopak do niej śpiewał. Teraz mógł śpiewać ile chciał i jak głośno chciał. No, może bez przesady. Mimo wszystko wciąż miał jeszcze za ścianą sąsiadów.

Zjadł śniadanie, wziął prysznic i przyszykował się do szkoły. Przed wyjściem stanął jeszcze przed lustrem, aby sprawdzić czy wygląda idealnie jak zawsze. Gładka skóra, piękny biały uśmiech, błyszczące, niebieskie oczy i perfekcyjna fryzura.

- I własne mieszkanie - dodał, mrugając do swojego odbicia w lustrze. – Czego chcieć więcej?

Zanim sięgnął po kurtkę, podszedł do okna i rozejrzał się po okolicy. Dzień był zimny, ale słoneczny, miasto budziło się powoli do życia. Już miał odwrócić głowę, gdy kątem oka wyłapał znajomy ksztatł.

Keith.

To był znowu on. Szedł tą samą drogą co wczoraj, chodnikiem po drugiej stronie ulicy. Poruszał się dosyć wolno, jakby się jeszcze do końca nie obudził. Znowu zaledwie w cienkiej, czerwonej kurtce, chociaż temperatura sięgała zera.

Lance oparł się o parapet, obserwując uważnie czarnowłosego. Czy to możliwe, że znowu szedł do parku, aby dostać coś do jedzenia?

W pewnym momencie Keith został wyminięty przez dwójkę młodych dzieciaków, które ze skaczącymi na plecach tornistrami gnały co sił w nogach przed siebie, prawdopodobnie śpiesząc się do szkoły. Nie patrząc na nic, ani na nikogo wpadły prawie na starszą kobietę, która zaskoczona upuściła siatki z zakupami. Dzieciaki nawet się nie zatrzymały, obejrzały się jedynie za staruszką i pobiegły dalej.

- Gówniarze – burknął Lance, patrząc jak po chodniku rozsypuje się zawartość jednej z siatek starszej kobiety. Z tej odległości nie był pewien, ale prawdopodobnie były to jabłka.

Ku jego zaskoczeniu Keith podszedł do staruszki i zaczął jej pomagać zbierać owoce. Lance sam nie wiedział, dlaczego to go tak zdziwiło. Może dlatego, że ten gest był tak zwyczajnie miły i uprzejmy, nie pasował mu do opisu Keitha, który na stałe utkwił mu w głowię.

Nagle Lance wyłapał jak Keith chwyta za jedno z ostatnich jabłek leżących na chodniku i odwraca się lekko w stronę kobiety. Staruszka akurat na niego nie patrzyła, sprawdzała zawartość siatek, zastanawiając się chyba czy ma wszystko co trzeba. Czarnowłosy opuścił powoli dłoń z jabłkiem i schował ją za plecami. Było jasne, że zamierzał je ukraść. Lance nie czuł w tym momencie żadnego negatywnego uczucia względem czarnowłosego. Chłopak był prawdopodobnie głodny, a to było tylko jedno jabłko. Na miejscu tej kobiety oddałby mu je nawet w podzięce za pomoc.

Jednak w tym momencie Keith zwiesił ramiona w geście rezygnacji, wyciągnął jabłko zza pleców i oddał je kobiecie. Ta tylko uśmiechnęła się lekko, dziękując mu skinieniem głowy i po upewnianiu się, że ma już wszystko, ruszyła dalej.

A Keith stał tam, bez ruchu, w tym samym miejscu, jakby żałując swojej decyzji.

- Idiota – mruknął tylko Lance. – Mogłeś wziąć to jabłko – westchnął, odwracając się od okna i spoglądając na zegarek. – Cholera! Spóźnię się!

***

- Pierwszy dzień mieszkania samemu i oczywiście się spóźniłeś. Wiedziałam, że tak będzie.

Lance siedział na stołówce, z rękoma rozłożonymi wzdłuż stołu i słuchał naśmiewającej się z niego Pidge. Dziewczyna, mimo iż była młodsza, ubóstwiała śmiać się z niego i z Hunka, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja. A ponieważ Hunk tymczasowo się przeniósł, Lance był teraz jej jedynym celem.

- Wiem, że uwielbiasz się ze mnie nabijać, ale mogłabyś chociaż raz wykazać współczucie – rzucił Lance.

Po tym gdy wybiegł z domu, pędził ile sił w nogach na przystanek, ale autobus i tak uciekł mu w ostatniej chwili, a on musiał czekać ponad czterdzieści minut na kolejny.

- A czego tu współczuć? – odezwała się Pigde, poprawiając na nosie okulary. – Jesteś po prostu nieodpowiedzialny i tyle.

- Nie jestem nieodpowiedzialny – burknął chłopak. – Wstałem wystarczająco wcześnie, zdążyłbym z palcem w nosie.

- Ale? – prychnęła Pigde.

- Kieth –mruknął Lance. – To wszystko wina Keitha!

- Co takiego? – Dziewczyna zaczęła się ponownie zanosić śmiechem. – Tego, z którym chodziłeś na zajęcia u Iversona? Wiem, że lubisz wymyślać niestworzone wymówki, kiedy tylko chodzi o przejaw lenistwa czy jakiejkolwiek nieodpowiedzialności pod twoim adresem, ale to wyjaśnienie jest naprawdę słabe.

Pidge była niska i drobna, ale Lance nigdy nie umiał się jej odszczekać. Mimo, że był straszy, dziewczyna była od niego mądrzejsza na milion sposobów, a zacięcie i błysk w jej oczach ostrzegały już na starcie, że nie lubi gdy ktoś sobie z niej żartuje lub się jej czepia.

- Nieważne – Lance machnął tylko ręką. Nie chciał tłumaczyć, dlaczego naprawdę się spóźnił, ani poruszać tematu Keitha.

- Co porabiacie?

Gdy do uszu chłopaka dotarł miękki, dźwięczny głos, natychmiast podniósł głowę. Przy ich stoliku zatrzymała się Allura, piękna i olśniewająca jak zawsze. Długie, niemal białe włosy spływały kaskadą na jej ramiona, niebieskie oczy błyszczały pogodnie. I ta figura... Lance mógłby na nią patrzeć dniami i nocami.

- A, nic takiego. Naśmiewam się z Lance'a, żadna nowość – odparła Pidge, robiąc dziewczynie miejsce obok siebie. – Siadaj.

Lance zrezygnował z Allury już dawno temu, a przynajmniej tak sobie wmawiał. Dziewczyna była dla niego zwyczajnie niedostępna. Nieważne ile razy do niej zagadywał, ile uśmiechów i znaczących spojrzeń jej posyłał, ona i tak pozostawała niewzruszona. A kiedy zaczęła bardziej przyjaźnić się z Pidge i dołączyła do ich ekipy, doskonale już wiedział, że trafił na stałe do strefy przyjaźni. Na początku nie mógł tego przyjąć do wiadomości, ale z czasem to zaakceptował. Świat toczył się dalej, a szkoła była pełna pięknych dziewczyn. Co prawda dotychczas nie spotkał takiej, która urodą przebijałaby Allurę, ale wciąż wytrwale szukał.

- W takim razie może poprawię ci humor Lance – zagaiła dziewczyna, uśmiechając się do niego. – Nyma o ciebie pytała.

- Nyma? – zainteresował się Lance. – Ta z którą chodzisz na fizykę?

- Zgadza się. Pytała się, czy jesteś wolny.

Słysząc to, Lance poczuł jak gwałtownie wraca do niego nadzieja. Dobrze kojarzył Nyme, była ładna i wysoka, o długich, złotych włosach i uroczym uśmiechu. To oczywiste, że w końcu zwróciła na niego uwagę, to była tylko kwestia czasu.

- Ugh, przestań się sam do siebie uśmiechać, to obrzydliwe – skomentowała Pidge.

- Obrzydliwy to zdecydowanie nie najlepszy przymiotnik opisujący moją osobę, skoro taka dziewczyna jak Nyma chce się ze mną umówić – rzucił z dumą Lance.

- Nikt nie powiedział, że chce się z tobą umówić – prychnęła Pidge.

- Wiesz, podejrzewam, że właśnie o to jej chodziło – przyznała Allura. – Skoro pytała się, czy Lance jest wolny...?

- Nie nakręcaj go! – Dziewczyna wzniosła oczy pod sufit.

- Mów co chcesz Pidge, ale ja wiem swoje – uśmiechnął się chłopak. – Powiedziałaś jej, że jestem wolny? – zwrócił się do Allury.

Jasnowłosa pokiwała głową.

- Świetnie – westchnął zadowolony. – W takim razie wygląda na to, że w najbliższym czasie czeka mnie randka z Nymą. Przyszłość jednak nie maluje się tak źle.

- A dlaczego miałaby się malować źle? – zainteresowała się Allura.

- Och... Tak pisało w horoskopie – przyznał niechętnie Lance, co poskutkowało kolejnym wybuchem śmiechu u Pidge. – Co cię tak bawi? Horoskopy mówią prawdę! No... z reguły.

- Nie, Lance. Horoskopy nie mówią prawdy – odparła, przejeżdżając ręką po krótkich włosach. – Nie mają nic wspólnego z nauką, więc innymi słowy to stek bzdur.

- Nie słucham cię, lalala, nie słucham cię – odparł Lance, zatykając dłońmi uszy.

Allura westchnęła cierpiętniczo.

- A wiec teraz kiedy nie ma Hunka, tak to będzie wyglądać? – jęknęła. – Już za nim tęsknię.

***

Podczas powrotu do domu, Lance miał znakomity humor, na tyle, że nie odczuwał prawie zupełnie przejmującego chłodu panującego na zewnątrz. Nie obchodziło go nawet, że po południu się rozpadało i na dworze było teraz szaro, mokro i nieprzyjemnie. Jego głowę zaprzątały dwie myśli. Pierwsze z nich wędrowały oczywiście w stronę Nymy. Rozmawiał z nią zaledwie dwa razy podczas nauki w tej szkole, ale najwyraźniej tyle wystarczyło, aby poddała się jego naturalnemu urokowi. Jutro będzie musiał znaleźć ją w szkole i chwilę pogadać. A może powinien od razu zaprosić ją na randkę?

Drugą rzeczą, która zaprzątała jego umysł, był najnowszy zakup, który nabył kilkanaście minut temu. Granatowy notes ze śnieżnobiałymi kartkami i zestaw przyborów plastycznych. Tak, to mogło wydawać się zaskakujące, ale Lance lubił... tworzyć. Lubił pisać opowiadania, powoływać do życia własne światy i historie. Zawsze marzył, aby móc rysować napisane przez siebie postacie, czy to w formie krótkich komiksów, czy po prostu pojedynczych rysunków. Ale o ile z pisaniem szło mu dobrze, to o tyle jego zdolności plastyczne wołały o pomstę do nieba. Zawsze powtarzał sobie, że rysowania można nauczyć się z czasem, ale ilekroć próbował i patrzył na swoje okropne bazgroły, wiecznie się zniechęcał. A potem historia się powtarzała. Kupował nowe przybory, bloki i notesy, tak jakby te rzeczy miały go zachęcić i zagwarantować mu sukces. Jednak wierzył, że tym razem będzie inaczej. Teraz, kiedy miał dobrą passę, musi mu się udać stworzyć coś dobrego.

Nigdy nie wspominał o artystycznej części swojej duszy i sam nie wiedział do końca dlaczego. Jedynie Hunk domyślał się, że Lance od czasu do czasu pisze opowiadania, ponieważ znalazł kiedyś u nich w pokoju listę z pomysłami na kolejne rozdziały. Lance wtedy strasznie się wkurzył i doszło do kłótni, po której Hunk obiecał nigdy więcej nie wspominać nic na ten temat.

Lance nie lubił mówić o swoich opowiadaniach, ponieważ z jakiegoś powodu, uważał, że jest to mało męskie. Był świadom, że dziewczyny lecą na wrażliwych i artystycznych facetów, ale tyczyło się to bardziej rysowania czy malowania. A o tym chłopak nie wspominał, bo niestety nie był w tym dobry.

Idąc powoli chodnikiem, wyciągnął notes i przyjrzał mu się z uśmiechem. Zawsze miał słabość do wszelakich notatników czy art booków, które tylko czekały, aby ktoś zapełnił je rysunkami. Lance przekartkował białe, nienaruszone strony, obiecując sobie, że narysuje dzisiaj coś z czego będzie zadowolony i gdy już miał chować notes z powrotem do siatki, potknął się o występ w chodniku, a zeszyt wyleciał z jego dłoni.

Z lękiem w oczach patrzył, jak sunie po wilgotnym asfalcie ulicy.

- Cholera! – rzucił, zrywając się w stronę notesu. – Nie, nie, nie...!

Kucnął po niego, modląc się w duchu, aby nie zdążył nasiąknąć od mokrej po deszczu ulicy. I właśnie wtedy dotarła do niego nagła myśl.

Ulica.

Nawet nie zastanawiał się co robił, po prostu zerwał się nagle i rzucił w stronę jezdni, byleby tylko pochwycić notes. Uniósł głowę w tym samym momencie, gdy rozbrzmiał klakson samochodu, a on dostrzegł pędzące na niego auto. I chociaż widział zagrożenie jasno i wyraźnie, zamarł w bezruchu z przerażenia, patrząc tylko jak wielki dżip próbuje zahamować, ślizgając się na mokrej jezdni.

Zacisnął powieki, gdy poczuł nagle mocne uderzenie i gwałtowne szarpnięcie. Ból rozszedł się po jego ciele, gdy odrzuciło go na bok, a Lance miał wrażenie, że całe życie przechodzi mu przed oczami. Pomyślał o tak wielu rzeczach naraz, że nie zdążył wyłapać niemal żadnej z nich. Gdzieś w kącie umysłu zamajaczyło mu jedynie wspomnienie horoskopu. Najbliższy tydzień przyniesie ze sobą niebezpieczeństwo. Lwy powinny zostać czujne i uważać na najbliższe otoczenie.

Zawsze starał się stosować do wszelakich przepowiedni, które czytał, więc jak to możliwe, że tym razem to zignorował? Horoskop nie przedstawiał się pozytywnie, więc odsunął go na bok, gdy zamiast tego powinien rzeczywiście pozostać czujnym i uważać na to, co dzieje się dookoła. A Hunk się z niego śmiał, kiedy mu o tym czytał...

Lance wciąż zaciskał mocno powieki, czekając aż rozpocznie się jego agonia, jednak ból nie nadchodził. Otworzył powoli oczy, rejestrując to, co działo się dookoła. Leżał obolały na chodniku, parę metrów od ulicy, ale nie wyglądało na to, aby potrącił go samochód. Ciało bolało go raczej od upadku na chodnik i obtartej skóry. Jednak nie znalazł się tutaj po odrzuceniu przez dżipa, dostrzegł, że samochód pomknął dalej, a kierowca nawet się nie zatrzymał, aby sprawdzić czy z Lancem wszystko w porządku.

Czym więc było to mocne szarpnięcie?

Dopiero po chwili, gdy obrócił głowę w drugą stronę, dostrzegł, że nie leży na chodniku sam. Jakiś metr od niego z ziemi podnosił się szczupły, czarnowłosy chłopak. Keith.

Lance patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, łącząc fakty.

To Keith musiał rzucić się w jego stronę i zepchnąć go z ulicy, ratując przed niechybnym potrąceniem. Nie miał pojęcia jakim sprytem i szybkością musiał się wykazać, aby to zrobić, ale na chwile obecną nie chciał się nad tym zastanawiać. W głowię miał pustkę.

Lance nie odrywał wzroku od chłopaka, gdy ten stawał na nogi. Był blady i miał wyraźne sińce pod oczami, jakby nie spał od wielu dni. Jednak jego wzrok zdawał się być żywy i w pełni przytomny, może nawet w pewien sposób karcący. Ciemne oczy o fiołkowej barwie spojrzały na niego karcąco.

- Następnym razem myśl, co robisz – warknął Keith, po czym nie spoglądając już więcej na chłopaka, ruszył przed siebie.

Lance patrzył za nim skołowany.

- Tak... – mruknął tylko. – Dzięki.

Czarnowłosy nawet się nie odwrócił, chociaż z pewnością usłyszał szatyna.

Lance w końcu podniósł się z chodnika i stanął chwiejnie na nogach, oddychając głęboko. Rozejrzał się dookoła, zaciskając w dłoni notes, który udało mu się pochwycić w ostatniej chwili.

Wypuścił z płuc głośno powietrze.

Co tu się, do cholery, stało?

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _

Wow, Keith pojawił się na całe trzydzieści sekund. Ale spokojnie, cierpliwości xD

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top