t a c e n d a


tacenda

(n.) better left unsaid; a matter to be passed over in silence

― odkąd wyszliśmy z lotniska, w ogóle się nie odzywasz. powiedz coś, bo zaczynam się ciebie bać ― usłyszał głos himchana tuż koło swojego ucha.

― coś...

głupi żart.

ale nie był w stanie nic innego wymyślić. w obecnym momencie zaczął kwestionować, czy czarna wykładzina pomiędzy siedzeniami, po której idzie, faktycznie istnieje. to nie był dobry moment.

nawet nie dobry dzień.

życie też jakoś mu się popsuło, kiedy zaczęło się układać.

zwariował.

teraz próbował jakoś do tej myśli przywyknąć.

trzy dni. zwykle zajmowało to właśnie tyle.

jeden, kiedy świat wywraca się do góry nogami.

drugi, żeby zauważyć, co się dokładnie stało.

trzeci, na resztę życia, albo przynajmniej dopóki znów coś się nie stanie.

wchodziła jeszcze jedna opcja, ale wolał o niej nie myśleć.

wcisnął się za himchanem na siedzenie. oparł się o zagłówek, zamknął oczy, ale ciężko było mu się zrelaksować, bo w wyniku zmiany samolotów, upakowali ich wszystkich do klasy ekonomicznej i siedzący przed nim junhong wciskał mu oparcie swojego fotela w kolana.

a potem jeszcze zaczęły się instrukcje obsługi kamizelek ratunkowych i kurs zasad przetrwania, o ile ktokolwiek przeżyłby katastrofę lotniczą. jednak tego nigdy, nikt nie dodawał.

― co za profesjonalizm ― mruknął himchan. ― ja bym chyba padł, gdybym musiał recytować to samo kilka razy dziennie, do końca życia.

― przecież robimy to samo ― przypomniał mu yongguk.

― tak, ale ja lubię to, co robię ― wygodniej rozparł się w fotelu ― a niektórzy z nich ― wskazał brodą w kierunku jednego ze stewardów, który właśnie siłował się z kamizelką przez głowę ― wyglądają na martwych w środku.

jedna uwaga. zwykły fakt, bo prawdą było, że niektórzy faktycznie źle sobie zajęcia dobierali i później długo z tym musieli się męczyć. nawet dosłownie, bo steward od kamizelki już kompletnie się w nią zaplątał i musiała mu przyjść z pomocą jedna z koleżanek. poszło to całkiem sprawnie i po krótce odesłała go na tyły, żeby poprawił włosy, które zaczęły mu sterczeć na wszystkie strony.

yongguk z powrotem zamknął oczy.

― to był właśnie sposób, w jaki nie należy zawiązywać sznurka. ciężko go później zdjąć, a nawet i można się nim poddusić. szkoda by było, jeżeli miało się na tyle szczęścia, żeby wyjść cało z ewentualnej katastrofy.

po samolocie poniósł się pomruk stłumionego śmiechu.

jednak to nie on sprawił, że jego oczy otworzyły się, jakby ktoś poraził go prądem.

ten głos. monotonny z nikłą nutką rozbawienia, która wprawiła pasażerów z lepszy nastrój.

― może aż tak dokładnie nie zaprezentuję odpowiednich kroków, jak mój poprzednik, jednak w związku ze zmianą w rozkładzie jestem tutaj dodatkowo, więc postaram się, żeby państwu szybciej czas upłynął.

sztywny beżowy mundurek, długie włosy spięte w kok i schowane pod brązowym czepkiem.

― h-himchan... ― yongguk szturchnął go w ramię. nie zareagował. musiał zabrać mu telefon, który tak zajmował jego uwagę.

― o co chodzi?

― powiedz mi, że widzisz to, co ja...

― o czym ty mówisz? co niby widzę? ― żąchnął się niezadowolony himchan. yongguk przyciągnął go w stronę przejścia, gdzie miała stać. prawie wyrwał mu ramię ze stawu. ― pierwszy raz widzisz, jak się kamizelkę zakłada? oddaj mi telefon...

yongguk nie zauważył, że byli za głośno.

ale ona zauważyła.

ciemno-szare oczy zatrzymały się dokładnie na nim. uśmiechnęła się, patrząc wprost na niego.

― jestem tu dzisiaj w zastępstwie. nazywam się seo yejin i będę dzisiaj państwa przewodnikiem lotu.

nie wymyślił jej sobie.

to była ona.

nie zwariował.

to wszystko było prawdziwe.

los faktycznie potrafił zaskoczyć.

kolorowy i chaotyczny kalejdoskop.





K O N I E C

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top