s p h a l l o l a l i a

sphallolalia

(n.) flirtatious talk that leads nowhere

    czy musiał wyjeżdżać?

— nie.

ale chciał i nie potrzebował słyszeć więcej pytań, więc dla świętego spokoju powiedział, że tak, musi. tylko na trochę. na pewno niedługo wróci. yongguk sam jeszcze nie wiedział, gdzie, ale tego nie dodał. po prostu chciał pojechać na lotnisko. po raz ostatni przetestować swoje szczęście.

gdy po raz dziesiąty odkąd opuścił hotel, zadzwonił jego telefon, właśnie przeglądał rozkład lotów. skłamał, że samolot spóźni się ze względu na deszcz, co później okazało się prawdą, bo lot, który sobie upatrzył miał kilkugodzinne opóźnienie.

— może poczekaj do jutra? jak pogoda się trochę poprawi? — zaproponował junhong. — wiesz... tak tylko na wszelki wypadek.

— nic mi nie będzie. naprawdę — przerwał mu. — burza zaraz przejdzie. poczekam w barze, albo... sam zresztą jeszcze nie wiem. coś wymyślę.

po długim westchnięciu, które dobiegło go z drugiej strony linii, wiedział, że junhong nie jest zadowolony z takiej odpowiedzi. ale na to już nic nie mógł poradzić.

— uważaj na siebie — usłyszał jeszcze, idąc w kierunku pogrążonego w ciepłym półmroku i brązowych kolorach korytarza, na który składał się lotniskowy bar. wydawało mu się zabawnym, że przez cały czas podświadomie rozglądał się dookoła, cały czas szukał w tłumie ludzi długich, czarnych włosów. nawet nie znał jej imienia, ale i tak tylko tak naprawdę jej wyczekiwał.

i wreszcie ją znalazł.

— czy ty mnie w ogóle słuchasz?

— a mówiłeś coś? — zapytał zamyślony. nie nadążał. już przestał. przyglądał się szczupłej dłoni, która nalewała sobie drinka w barze, do którego właśnie miał wejść.

— wszystko w porządku? odleciałeś.

— przepraszam, ale muszę kończyć. pogadamy później.

jeszcze usłyszał, jak junhong mruczy coś w odpowiedzi, ale za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, co dokładnie powiedział. yongguk stał pośrodku korytarza, wymijany przez zaspanych pasażerów i ich walizki.

patrzył.

czekał.

i wtedy ona odwróciła głowę.

zobaczyła go.

on stał w miejscu.

ona się uśmiechnęła.

on nadal się nie poruszył.

ona mu pomachała.

on momentalnie odwzajemnił gest, czując drobne ukłucie w sercu, kiedy ona niemal momentalnie odwróciła się do baru, przy którym siedziała, zajęta obtaczaniem krawędzi na wpół napełnionej szklanki opuszkiem palca. yongguk wziął głębszy wdech i poprawił pasek torby podróżnej na ramieniu.

ten sen — nagle nasunął mu się przed powieki. niezmiernie wyraźny i żywy. chyba właśnie dlatego tak bardzo chciał tu dzisiaj znaleźć. choć nie miał najmniejszego pojęcia, dlaczego tak dokładnie.

nie tęsknił za nią.

z całą pewnością jej nie kochał.

więc dlaczego każdy krok w jej kierunku był jak powiew wiosennego wiatru?

chłodny, ale pachnący słońcem i kwitnącymi drzewami.

na to pytanie nie znał odpowiedzi.

— i znów się spotykamy, panie bang — powiedziała, zniżając głos. trochę komedia, ale balansująca na krawędzi alkoholowego flirtu. — spodziewałam się pana.

— naprawdę? — usiadł koło niej. wskakując na wysoki stołek, jego łokieć lekko otarł się o nagą skórę jej ramienia. porażenie prądem.

— nie do końca, ale prawdopodobieństwo, że ciebie dzisiaj zobaczę było jak jeden do jednego.

nie zbiła go z pantałyku. wydało mu się jedynie zastanawiające, że zadała sobie trud policzenia tego. a może bardziej, w jaki sposób to zrobiła? więc ją o to zapytał.

w zamyśleniu potarła palcem brodę i upiła łyk ze szklanki, zanim mu odpowiedziała.

— sama nie jestem pewna. po prostu ostatnio — w zasadzie przez ostatnie dwa miesiące — byłam tu co drugi dzień, więc szanse i tak były duże. przynajmniej tak mi się wydawało.

— nie powinnaś, więc powiedzieć czegoś jak: dziewięć do jednego? — zapytał, zamawiając sobie drinka. jeżeli miał dorównać jej poziomowi wstawienia, musiał zacząć pić. i to szybko.

— może nie wyglądam, ale mam dość pesymistyczne podejście do życia. zwłaszcza teraz — westchnęła. — wyglądasz lepiej. wszystko się już jakoś ułożyło?

— nie narzekam. — na raz wychylił połowę zawartości swojej szklanki. ostry smak alkoholu przepalił mu kubki smakowe. żałował, że nie zamówił czegoś słabszego. nie było potrzeby dodawania do ognia, który już i tak panoszył się w jego żyłach.

kolejne westchnięcie ściągnęło jego uwagę. sen stał się aż nazbyt wyraźny. od jakiegoś czasu zaczął mieszać w rzeczywistości, szydząc z niego. a kiedy ona była jeszcze tak blisko...

te kilka centymetrów, które dzieliło ich kolana —

yongguk czuł każdy z nich.

i jeszcze słodki zapach jej perfum w raz z emanującym od niej ciepłem.

jeszcze tak na dobre nie skończył swojego drinka, a już kręciło mu się w głowie.

— na tym chyba moja praca się już skończy — oznajmiła nagle. — zwolnię się, zanim mnie zwolnią.

— czekaj, co? dlaczego?

takie niespodziewane wyznanie.

yongguk nigdy nie myślał o sobie, jak o kimś wyjątkowo ukochanym przez los. mało miał szczęścia, ale to chyba było właśnie to — szczęście — kiedy tamtego dnia po raz pierwszy ją spotkał, nie wierzył w przeznaczenie, jednak kiedy teraz wszystko to, co się do tej pory stało — jego problemy, leczenie, kłopoty ze spaniem, nawet to, że wtedy upadła mu ta głupia tabletka — absolutnie wszystko ułożyło się w logiczną całość.

kalejdoskop. piękny, kolorowy chaos.

— ja nie... wyglądałaś na całkiem zadowol... czym ty się tak właściwie zajmujesz? — zapytał. komiczne, że do tej pory nie przyszło mu do głowy się o to zapytać.

— chyba bardziej, czym się właściwie nie zajmuję — poprawiła go kwaśno. kolejny łyk. bardzo duży łyk. — spóźniłam się na samolot. znowu. zaczynam powoli żałować, że nie posłuchałam rodziców i nie poszłam na prawo, jak sobie życzyli.

wyglądała odrobinę żałośnie, kiedy smętnie oparła brodę o szeroki blat baru. jednak żałość była ostatnią rzeczą, jaką mógł w stosunku do niej czuć. wydawała się nie zauważać, huśtając krawędzią szklaki między palcami, bawiąc się nią, że jej przedramię teraz niemal całkowicie opierało się o jego rękę.

to on czuł się żałośnie.

zupełnie jak nastolatek z zaczerwienioną ze wstydu twarzą i niespodziewanie zbyt ciasnymi spodniami.

— teraz to zamierzasz robić? — próbował odkaszlnąć, odzyskać głos, ale ten jedynie zrobił się jeszcze niższy. — studiować prawo?

— przestań, to nie dla mnie. — kpiarsko machnęła na niego dłonią. zwykły żart.

— a więc co?

— może zostanę malarką?

— umiesz malować?

— zawsze mogę się nauczyć. — ten optymizm. żadnych zmartwień. najmniejszych trosk. — to nie tak, że teraz jestem tym, kim jestem, bo miałam jakiś specjalny talent. wcisnęłam się w kryteria, a że miałam wystarczająco ładną twarz, to mnie zatrudnili.

i na tym ta dyskusja się skończyła. nie dodała już nic więcej. koniec tematu.

w głębi tego wciśniętego pomiędzy sieciówkową kawiarnię, a perfumerię, barze, cicho snuła się melodia. dla yongguka zdecydowanie zbyt cicho, ponieważ nie zagłuszała ona jej powolnych oddechów. ten dźwięk doprowadzał go do gorączki, przyspieszając bieg krwi w żyłach. zmuszał się, żeby nie patrzeć na jej długie, smukłe palce, by nie przypomnieć sobie, jak śnił o tym, kiedy one delikatnie splatają się na jego karku i przyciągają bliżej do siebie.

było to niewykonalne.

a stało się zupełnie niemożliwe, kiedy kątem oka zobaczył jej lekko rozwarte usta.

miał najszczerszą ochotą chlusnąć sobie w myślach zimną wodą po twarzy, bo może wtedy przestałby się zachowywać, jak zwierze.

nie mógł. zamiast tego do końca wychylił swojego drinka.

bez poprawy.

— przepraszam? — kiwnął na barmana. — mógłby pan dać to trochę głośniej?

— po co? — oburzyła się. niski, gardłowy ton. — jest już wystarczająco głośno. okropne... nienawidzę jazzu.

— ja też, ale... — ale dokładnie co? przecież nie mógł jej wyznać, że wolał zająć myśli tą paskudną muzyką, niż wyobrażać sobie, jak ponownie odkrywa każdy centymetr jej nagiej skóry. jeszcze nie zwariował, więc powiedział: — ... ale chciałem z tobą zatańczyć.

— nie mówisz poważnie, prawda? żartujesz — zaśmiała się i to był właśnie ten śmiech. leniwy i pełen tego wspaniałego drgania. zupełnie, jak gdy...

lekko potrząsnął głową, pozbywając się kolejnego obrazu cisnącego mu się na oczy.

— wcale nie. — dźwignął się na sztywne nogi i wyciągnął ku niej rękę. — mogę prosić?

— i pomyśleć, że to właśnie ty powiedziałeś, że jestem niemożliwa. — pokręciła głową całkowicie zrezygnowana.

to było coś o wiele więcej, niż zwykła iskra, która przedarła się przez jego żyły, kiedy wzięła jego dłoń i poprowadziła w głąb baru, na wąską przestrzeń między ściśniętymi stolikami.

to był ogień.

i zaczął trawić całe jego ciało.

stał się on jedynie większy, kiedy przyciągnął ją bliżej.

nie zbyt blisko, ale wystarczająco, żeby czuć jej znajomy zapach.

bogu dzięki za paskudny, workowaty sweter, który miał na sobie, bo zakrywał on wszystko, co miało zostać ukryte.

powolne minuty mijały z każdym powolnym krokiem i nawet jeżeli poza nimi w barze byłby ktoś inny, nie zauważyłby tego, bo dla niego liczyła się tylko ona. tylko na nią patrzył.

— sądzę, że od teraz... chyba nawet polubię jazz — powiedziała cicho, na co on się zaśmiał.

— ja nadal go nie znoszę. ale ta chwila... podoba mi się. nie muzyka. tylko ta chwila — odparł. — naprawdę musisz się zwolnić?

— jaką różnicę ci to robi?

dokładnie. jaką to właściwie robi mu różnicę? co to niby dla niego zmienia?

uśmiechnęła się lekko i poklepała w ramię.

— jakoś to przeżyjesz.

ale w momencie, kiedy chciała się od niego odsunąć — nie pozwolił jej na to. żadnej siły. po prostu zatrzymał ją przy sobie.

— a co jeżeli powiem, że nie chcę tego przeżyć? co na to powiesz?

jedynie muzyka i ten uśmiech. smutny, smutny uśmiech.

— powiedziałabym, że to kłamstwo. — tym razem już jej nie przytrzymał. — na mnie już czas. muszę znaleźć jakiś pokój, zanim... po prostu już pójdę.

zwyczajnie stał tam sam. myślał. patrzył, jak odchodzi, a każdy nerw w jego ciele sprzeciwiał się temu, chcąc, żeby przy nim pozostała, żeby była jak najbliżej. zupełnie jak magnes.

już nie mógł się zmusić, żeby stać bez ruchu.

już nie.

— czekaj! — zawołał za nią. i ona to zrobiła. jej ciemno-szare oczy zatrzymały się na nim w niewypowiedzianym pytaniu. — czy jeszcze się zobaczymy?

— jeżeli los tak zechce.

pokręcił głową. stanowczo. trochę, jak uparte dziecko.

— nie zostawię tego przypadkowi. chcę to wiedzieć. teraz.

przygryzła wargę, starając się stłamsić uśmiech, lekko wykrzywiający jej usta. ale powiedziała mu, skąd i kiedy po raz ostatni będzie odlatywać — to znaczy, o ile wcześniej jej nie wyrzucą, żartobliwie podkreśliła — i wyszła z jego numerem telefonu pospiesznie nabazgranym na nadgarstku.

z uśmiechem na ustach, patrzył jak odchodzi, bo i tym razem los okazał się był jego sprzymierzeńcem. nawet, jeżeli by mu tego wszystkiego nie wyjawiła i tak by ją wtedy spotkał.

tamtego dnia i on wcześniej planował wtedy być na lotnisku.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top