n a z
➖
naz
(n.) the pride that comes from knowing that you are loved no matter what you do
➖
miękkie końcówki długich włosów muskające jego brzuch. koniuszki palców delikatnie wytaczające niewidzialną ścieżkę po jego ramieniu, zanim zatrzymały się z tyłu jego karku, nieznacznie się zaciskając. jej pocałunek był słodki, jak wata cukrowa, ale nie to było zadziwiające. ona cała była słodka i pachniała, jak piwonia.
więc nie.
najbardziej zaskakującym dla niego było to, że odwzajemnił ten pocałunek i przyciągnął ją bliżej na swoje kolana.
jego ręka na jej biodrze, dyrygowała jej ruchami, lekko kołysała.
nie miał najmniejszego pojęcia, co się właściwie działo, ale pod wpływem dotyku jej nagiej, rozgrzanej skóry, zupełnie postradał zmysły. to uczucie gorąca całkowicie go przytłoczyło i już o niczym więcej nie myślał. w tym momencie jej imię nie mogło go mniej obchodzić, bo kiedy ona wypowiadała jego własne, tym cichym, lekko zachrypniętym głosem, wystarczało mu to.
nie musiał jej znać. świadomość, że jest z nim tu i teraz była wystarczająca.
— dlaczego ciebie wtedy nie znalazłem? gdzie byłaś? szukałem cię.
ten delikatny uśmiech, ciche westchnienie. zwolniła i popatrzyła mu prosto w oczy.
— ale teraz tu jestem.
i to wystarczyło.
jedno ostatnie spojrzenie i był to koniec. obudził się, jak porażony prądem. ciężki oddech i klatka piersiowa z trudem pompująca powietrze do płuc. czuł się, jakby miał gorączkę.
otaczała go ciemność, w której był sam. nikogo poza nim. to był tylko sen, ale jak rzeczywisty. mógł przysiąc, że ciągle czuł dotyk palców na swojej skórze tak wyraźnie, jak teraz, kiedy odgarniał mokre włosy z czoła. dawno czegoś takiego nie czuł, bo przecież...
zrezygnowany podniósł się do góry. pierwszy sen od wielu miesięcy i akurat trafił się taki... żeby chociaż o niej cokolwiek myślał w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy — to nie tak. zupełnie zapomniał o tej dziwnej kobiecie i nagle teraz nie mógł się pozbyć zapachu jej perfum, czuł go całym ciałem.
pojawiała się w najmniej odpowiednich momentach. co za egzemplarz.
obrócił się i wgniótł pięścią poduszkę, jakby to miało pozbyć się resztek tych głupot z jego głowy. spojrzał na zegarek — było trochę po północy. miał już się położyć, miał już zamknąć oczy, ale kątem oka zauważył skuloną przy oknie sylwetkę.
serce podskoczyło mu do gardła, zanim przypomniał sobie, że to tylko himchan, że poprzedniego wieczora wszyscy przyjechali do hotelu. trochę mu ulżyło, ale nie za bardzo. coś w sposobie, w jaki siedział jego przyjaciel — ta nieruchomość — sprawiła, że niepokój wrócił.
— nie śpisz jeszcze? — zapytał.
cisza.
— coś się stało?
znów nic.
— himchan...
— słyszysz to? — głuche pytanie, zupełne wyrwane z kontekstu.
— słyszę, co?
himchan w milczeniu stuknął się po uchu: posłuchaj.
z początku yongguk nie słyszał nic. nic z wyjątkiem szumu we własnej głowie. dopiero, gdy do niego przywyknął, zaczął wyłapywać niemal niedosłyszalną melodię. i te głosy. dziesiątki głosów.
— dopiero teraz ich zauważyłem, a coraz więcej się ich zbiera — z niedowierzaniem powiedział himchan. nachylił się jeszcze bardziej do okna, przyklejając nos do szyby.
co mogło się za nią znajdować?
nogi same poniosły yongguka do parapetu. cofnął się zaskoczony, kiedy z zewnątrz na oczy wbiła mu się oślepiająca łuna, przerywająca noc. nie pochodziła ona z latarnii.
nie.
na małym, brukowanym placyku, przed równie małym budynkiem zebrała się grupa ludzi i ciągle ich przybywało. dziesiątki błyszczących kul kiwało się miarowo w rytm płynącej melodii. yongguk nie miał odwagi otworzyć okna.
nawet przez grubą szybę doskonale rozróżniał słowa.
trzask drzwi.
— ja nie mogę! widzieliście, co się dzieje na zewnątrz?!
do pokoju wparował daehyun, a za nim junhong.
— skąd wiedzieli, gdzie jesteśmy?
— czy to ważne?! — jeszcze bardziej rozgorączkowanie zawołał daehyun, szturchając młodszego chłopaka w ramię za powiedzenie czegoś tak przyziemnego.
— nawet bardzo — wtrącił youngjae, zamykając za sobą i jongupem drzwi. — jakby na to nie patrzeć, nikt — oprócz nas — nie wiedział, gdzie się zatrzymujemy.
— no i?!
— przestańcie się drzeć! — ryknął himchan. — psujecie moment...
i tu nikt nie mógł zaprzeczyć. moment był wyjątkowy. dziesiątki latarni uformowanych na kształt ich logo. dwa razy tyle rąk.
jeden potężny głos, zwracający przysługę, śpiewający tylko dla nich. to nawet nie było wzruszenie, ale coś o wiele więcej. nigdy nie byli sami. była ich szóstka.
świadomość, że za nimi jest jeszcze ktoś inny
dopiero teraz na dobre do nich dotarła.
— może powinniśmy do nich wyjść? — zaproponował jongup. — dawno się nie widzieliśmy.
my się nie widzieliśmy — jakby mówił o starym przyjacielu, który choć wydawał się odległy, zawsze jednak był obecny. i teraz powrócił. na dobre.
zdania były podzielone. z jednej strony chcieli iść, z drugiej mieli wątpliwości, czy powinni. yongguk tymczasem szczerze zastanawiał się, jak do czegoś takiego doszło. zawsze byli ostrożni, a poza tym wieści o nich ostatnio znacznie ucichły, więc jak?
ostatecznie nie miało to większego znaczenia, bo schodząc na dól, płynące słowa zabierały na sile, by ostatecznie bez echa rozbrzmieć w ich uszach. długo jeszcze mieli pamiętać ten moment, w którym uderzyła ich ta fala.
gdzie jesteś? co robisz? czy dobrze ci tam? dni bez ciebie mi mijają i dłuży tu się czas. czy słyszysz? czy widzisz? to moje serce woła. mam nadzieję, że do ciebie wreszcie trafi.
tamtej nocy, to nie oni byli gwiazdami, lecz widownią i ta piosenka była tylko i wyłącznie dla nich.
➖
no to dzisiaj wtorek
ten rozdział...
hehe jakoś wyszło tak ;;;;;
t/y czytającym i komentującym
oraz tym, co dodali hiraeth do swoich list <3
ps cytat pochodzi z piosenki bap 어디니 뭐하니
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top