l i t o s t

litost

(n.) a state of agony and torment created by the sudden sight of one's own misery

tamtej nocy dla odmiany zbudził go telefon. nie usłyszał pierwszych kilku zdań. zbyt szybko zostały wypowiedziane. nie zarejestrował nic, bo w głowie nadal kręciło mu się od zmęczenia. później ktoś inny przejął telefon. już łatwiej było mu coś zrozumieć.

podparł się na łokciu. gołe ramiona owiał mu nagły chłód, kiedy kołdra zjechała mimowolnie na dół. yongguk jednak słuchał dalej. głównie słuchał. nie położył głowy na poduszce, bo zaraz znów wciągnęłaby go ta sama, szara pustka.

— lepiej już u ciebie? — nagłe pytanie, na które nie znał odpowiedzi.

podciągnął się wyżej na łokciach i oparł o wezgłowie.

— nie mogę narzekać. co u was?

— mówisz mi prawdę?

— dlaczego miałbym kłamać?

nawet nie miał, jak skłamać. cokolwiek by teraz himchanowi nie powiedział stałoby się prawdą w momencie, kiedy wyszło z jego ust.

moment ciszy. nie wystarczająco długi, żeby yongguk musiał go przerwać. jedynie znaczący.

— przyjedziesz do nas? — zmiana tematu, a wraz z nią kolejny granat. — brakuje nam ciebie.

mi was też.

— tak... ale jeszcze nie wiem, kiedy — powiedział powoli, a słowa od razu stanęły mu kołkiem w gardle. to akurat było kłamstwo i himchan o tym dobrze wiedział.

pewnie dlatego nie odpuścił.

nie odpuścił, póki yongguk w końcu nie uległ.

a kiedy się rozłączył, telefon yongguka jeszcze raz się zaświecił. dostał wiadomość.

już więcej tamtej nocy nie spał. na okrągło stukał w guzik odtwarzania. to było jak obsesja. bardziej kompulsywne, niż z nieskrępowanej woli. wszystko, ponieważ, jeżeli widział nagranie, mógł sobie wmówić, że to stamtąd dobiegają te głosy, że to tylko i wyłącznie stamtąd pochodziła ta tęsknota.

cztery słowa grające na okrągło w jego głowie.

    czekamy na ciebie, hyung.


rano znalazł się na lotnisku. nie był dokładnie pewien, w jaki sposób się to stało. ani chociażby nawet dlaczego.

śmieszna sprawa, bo pytanie było bardziej egzystencjonalne, niżeli praktyczne, ponieważ długo po wyjściu z taksówki czuł intensywny zapach odświeżacza, który kierowca wylał na siedzenie. nie było innej możliwości. zapach przylgnął do jego kurtki i jeszcze długo się za nim ciągnął. nawet bardzo, bo przyjechał pięć godzin przed wylotem, z czego cztery i pół spędził na bezcelowym włóczeniu się po rozległym budynku, a woń nadal nie znikała.

to włóczenie się

— chyba było dla niego jeszcze zabawniejsze.

komórka w jednej ręce, w drugiej gruba, niegdyś sztywna, kartka papieru. w witrynie zauważył swoje puste spojrzenie. wyglądał, jak zagubione dziecko, które czekało, aż je rodzice odbiorą z punktu rzeczy znalezionych.

ale tak się by nie stało.

yongguk był sam.

ta samotność i nadmiar czasu sprawiły, że miał jeszcze większe wątpliwości, czy powinien wsiąść do samolotu. nie bał się. zdecydowanie to nie był strach, co wtedy czuł, ale coś na kształt niechęci.

nie był pewny, czy chce ich wszystkich zobaczyć.

jeżeli wyglądaliby na szczęśliwych, yongguk pomyślałby sobie, że udają ze względu na niego.

jeżeli byliby podminowani, to wtedy on sam poczułby się jeszcze gorzej, a dodatkowych ukłuć winy już by nie wytrzymał. przygniotłoby go to całkowicie i po tym rzeczywiście już by się nie podniósł.

co za tchórzostwo...

może jednak trochę było w tym wszystkim strachu.

ostatni raz spojrzał na kartkę w jego dłoni. zdjęcie. szóstka szczerzących się dzieciaków, które myślały, że sięgnęły samego księżyca. szóstka szczerzących się, wielce naiwnych dzieciaków.

a on z nich wszystkich najbardziej.

wcisnął zdjęcie do kieszeni, ale nie wypuścił z dłoni.

do startu pozostało równo pół godziny, a od bramki odpraw dzieliło go mniej, niż dziesięć metrów. najtrudniejsze dziesięć metrów, jakie do tej pory zdarzyło mu się przejść.

i nie przeszedł ich, a jedynie wcisnął się w jedyne wolne miejsce na ławkach przy strefie odpraw, blisko filara, pomiędzy śpiącym mężczyzną, a bliżej nieokreślonym osobnikiem, który zaciekle grzebał przy gniazdkach z ładowarką.

yongguk pomyślał, że może jeżeli jeszcze raz zobaczy nagranie, jeżeli jeszcze raz sobie przeanalizuje te króciutkie kilka sekund, pomoże mu to podjąć decyzję. odblokował komórkę, otworzył wiadomości i w tym momencie ekran zrobił się czarny.

co za ironia.

ślęcząc w nocy z nosem w telefonie nie pomyślał, żeby go podłączyć do zasilania. ładowarka była gdzieś w walizce, którą zdał kilka godzin wcześniej. frustracja z tej sytuacji zrobiła swoje, i gdyby wokół yongguka nie było tylu ludzi, padłby na kolana i przeklął tak głośno, że aż jego samego rozbolałyby uszy.

wcisnął się głębiej w twarde siedzenie, zezując na boki, czy aby nikt nie zauważył, co mu chodzi po głowie. trochę z tą myślą było mu niewygodnie i nie pozbył się jej nawet, gdy upewnił się, że mężczyzna po jego lewej nadal chrapie, a osobnik po prawej, wciąż siedzi skulony koło gniazdek.

ale właśnie on...

przyszło mu coś do głowy. yongguk uznał, że warto spróbować.

— przepraszam bardzo... — jakby tu zacząć? — telefon mi się rozładował i... zostawiłem gdzieś ładowarkę. no i właśnie...

— chciałby pan pożyczyć, tak? momencik, bo nie mogę wsadzić jej do gniazdka.

ten głos. chyba mu się przesłyszało. to musiało być to, bo akurat to nie było możliwe.

postać szarpnęła po raz ostatni ramieniem, po czym się wyprostowała. yongguk nie był w stanie powiedzieć, czy to on, czy ta osobliwa kobieta, którą spotkał — będzie już po raz trzeci — była bardziej zaskoczona.

— ojejku... — powiedziała powoli. głos się na pewno zgadzał. taki trochę monotonny pomruk — kobieta-kot. — przepraszam, ale nie mam pojęcia, co mogłabym teraz... to można w ogóle zaliczyć do przypadku?

— chyba... chyba nie myśli pani, że jestem jakimś prześladowcą? — wypalił, zanim ugryzł się w język.

— ja pana z pewnością też nie prześladuję... — odparła jeszcze wolniej niż wcześniej. w zasadzie mruknęła, krojąc przy tym sylaby, przez co jeszcze bardziej przypominała mu śpiącego kota.

zapadła niezręczna cisza, przerywana jedynie szumem odległych rozmów i komunikatami wypowiadanymi nad wyraz raźnym tonem.

— nadal potrzebuje pan ładowarki?

— tak.

wyczekująco wyciągnęła rękę, wciąż na niego nie patrząc.

— wolałbym...

— ach... jasne.

yongguk wolał mieć telefon przy sobie.

w milczeniu zamienili się miejscami. yongguk podłączył telefon. na czarnym ekranie rozświetlił się czerwony znaczek baterii.

— ładuje się — oznajmił ni to do siebie, ni do niej.

niezręczna sytuacja.

— to dobrze.

i znów ta cisza.

— może uznajmy, że to przypadek? — zaproponowała. — nie mam innego wytłumaczenia. przynajmniej nie jestem w stanie nic teraz wymyślić — dodała po chwili.

— tak będzie najwygodniej. przypadek. żadne z nas siebie nie prześladuje.

zdecydowanie nie musiał mówić tego ostatniego, bo kiedy już powietrze zrobiło się lżejsze, ponownie zgęstniało od tej dziwacznej niewygody.

— znów pan gdzieś wyjeżdża? — zagaiła.

— a pani na kogoś czeka?

— miałam mieć lot godzinę temu.

— spóźniła się pani?

zaśmiała się lekko. trochę rozbawienia, ale i złości. odchyliła się na oparciu, wciskając ręce głęboko w kieszenie wełnianego płaszcza.

— akurat dzisiaj byłam wcześniej. właśnie nie chciałam się spóźnić. czekam już od dwóch godzin — westchnęła. — uznałam, że lepiej nie zostawiać wszystkiego na ostatni moment, bo później mam same problemy.

— po naszym ostatnim spotkaniu, myślałem, żeby to pani poradzić... — źle dobrał słowa. nie zabrzmiało to dobrze. — w każdym razie, jeżeli jeszcze byśmy na siebie wpadli.

zdawała się nie zauważyć jego gafy. niby nie, ale jej twarz nadal była ściągnięta w lekkim napięciu.

— nie musiałby pan. sama na to wpadłam. — kolejne westchnięcie. o wiele głębsze. — sęk w tym, że moi koledzy wiedzieli lepiej i powiedzieli mi, że samolot wylatuje trzy godziny wcześniej, niż naprawdę. nie mam pojęcia, dlaczego bardziej im zależy, żeby mnie nie wyrzucili, niż mnie — wzruszyła ramionami. — ach... paskudna robota.

zero troski. yongguk odrobinę jej tego pozazdrościł.

— więc siedzę na tym twardym stołku od paru godzin i gram w gry na telefonie, bo zdałam już pokój i nie mam, gdzie wrócić — kontynuowała. — ale przepraszam, rozgadałam się. nie dałam panu odpowiedzieć.

nie. nie, że nie dała.

yongguk nie chciał odpowiadać. myślał, że w natłoku własnej paplaniny o nim zapomni.

— znowu pan gdzieś wyjeżdża? — powtórzyła swoje pytanie.

— jeszcze nie wiem — odparł zaskoczony własną szczerością.

— to musi być coś ważnego. — czoło zmarszczyło jej się w zamyśleniu.

— skąd ten pomysł?

— jest pan tu, ale jednak mówi, że nie jest pewny. nie wahałby się pan, gdyby było to bez znaczenia — odparła. — tylko ważne dla nas rzeczy wzbudzają w nas wątpliwości. rzeczy, a tym bardziej ludzie — dodała, zerkając na niego z ukosa.

to drobne, bardzo krótkie spojrzenie wytrąciło yongguka z równowagi. dopiero, kiedy krawędzie fotografii zaczęły wbijać mu się we wnętrze dłoni, zauważył, że jeszcze mocniej zacisnął na niej palce.

skąd wiedziała?

przecież to zupełnie przypadkowa osoba.

a może...

przez chwilę przez myśl przeszło mu, że jednak go poznała, że teraz próbowała na nim jakiś chorych sztuczek. nie wyglądało na to.

a więc jak?

widział ją już trzeci raz, ale dopiero teraz jej się przyjrzał. tak porządnie.

blada, ciemno-szare oczy, duży nos i pociągła twarz w połowie zakryta przez długie, czarne włosy. trochę niepozorna. gdyby jej już wcześniej nie spotkał, prawdopodobnym było, że by jej zupełnie nie zauważył.

była obca, zupełnie nieznajoma.

nie mogła mieć więcej, jak trzydzieści lat, więc skąd z jej ust wzięły się słowa, które bardziej pasowały do kogoś o wiele starszego? dlaczego do niego docierały i — co gorsza — trafiały dokładnie tam, gdzie powinny?

— pewnie uzna pan, że się wtrącam... jakby to powiedzieć, żeby dobrze zabrzmiało... — umilkła, jakby zakłopotana własnym wścibstwem. — ale jednak się bez tego obejdzie. chyba pan już i tak zdecydował.

— naprawdę? — zapytał nieco rozbawiony jej monologiem. — dlaczego pani tak sądzi?

— bo inaczej by mnie pan teraz nie słuchał.

to jej spojrzenie. nie śmiała się. była całkowicie poważna i to właśnie ta powaga w jej oczach uderzyła w niego, jak kamieniem.

yonggukowi momentalnie zrzedła mina i całe, wcześniejsze rozbawienie uleciało z niego, jak powietrze z pękniętej dętki.

co za ironia — pomyślał sobie, bo trafiła w sedno.

yongguk nie potrzebował już telefonu.

zdecydował.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top