e c c e d e n t e s i a s t
➖
eccedentesiast
(n.) someone who only pretends to smile
➖
tabletka szczęścia.
jak weźmie się dwie, to do końca dnia uśmiech nie schodzi z twarzy.
lub bardziej w jego przypadku, synapsy ponownie się uruchamiają i ciało przestaje panować nad umysłem. lina, która pomaga wyczłapać — nawet nie wyjść — tylko wyczołgać się z bagna.
w chwilach takie, jak ta, kiedy patrzył na leki nieruchomo leżące w jego dłoni, czuł ukłucie żalu do samego siebie. i znowu to obrzydliwe gdyby. chyba faktycznie utkwił w przeszłości i bardzo żałował, że nie wie, co go jeszcze przy niej trzyma. co przeminęło, już się nie odstanie, swoich decyzji nie zmieni, a szarpaninę własnych myśli uspokajały jedynie dwie, małe pastylki.
jedna, żeby dźwignąć się do góry.
one shot.
druga...
druga wyleciała mu z ręki i potoczyła się pod lotniskową ławkę.
dzisiaj zdecydowanie był jeden z gorszych dni. fiolka była już pusta.
yongguk z powrotem naciągnął maskę na twarz i szczelniej nasunął czapkę na oczy. nadal czuł na sobie spojrzenia, ale teraz mógł jakby stanąć obok tego poczucia i chociaż trzepnąć się w ramię, powiedzieć:
— daj sobie spokój! nikt się na ciebie nie gapi. spokojnie...
trochę to pomagało i pewnie tylko dzięki temu mógł zmusić się do zanurkowania pod siedzenie i sięgnięcia po tabletkę. złapał ją i zacisnął na niej palce. już jej nie zgubi.
ciągle w klęczkach, chciał się podnieść do góry. chciał, ale nie mógł. cienka nitka zaczepiła mu się o ucho, niemal wyrywając mu kolczyk z kawałkiem skóry. ręka z tabletką automatycznie wyrwała mu się do góry, ale zaciśnięte palce nie mogły rozplątać uformowanego węzła. ściągnął jedynie maskę, której zapięcie jeszcze bardziej napięło cienką nitkę.
— niech się pan nie rusza — polecił głos nad jego głową. — zaczepił się pan o mój płaszcz.
nie ruszać się — ciężkie zadanie, kiedy do oczu z bólu napływają łzy, a jedyna myśl krąży pomiędzy przeklęcia wszystkiego dookoła, albo zwyczajną ucieczką.
długie włosy omiotły mu twarz, kiedy kobieta przykucnęła koło niego. drobne palce od razu poradziły sobie z węzłem. ból nadal promieniował mu daleko za policzek, ale teraz był tępmy, stłumiony. zupełnie, jak wszystko dookoła.
— przepraszam za to — wskazała na rozdarty kawałek paska swojego płaszcza. — nie zauważyłam, że się pruje. nic się panu nie stało? krwi nie ma, ale...
— nie... — przerwał jej, zanim zdążyła skończyć i pospiesznie naciągnął maskę na twarz. mimowolnie rozluźniła mu się pięść, ale poczułszy chropowaty kształt tabletki szybko z powrotem ją zacisnął. — proszę się nie przejmować. nic się nie stało.
— to dobrze. ale i tak przepraszam.
przyjemny głos.
trochę, jak mruczenie kota.
chciała pomóc mu wstać, ale pojawił się jego menadżer. yongguk nie mógł się dziwić, że zobaczywszy go na lotniskowej podłodze z załzawionymi oczami i nieznajomą kobietą w sprutym prochowcu puściły mu nerwy. przestraszył się — zrozumiałe. w szczególności po tym, co się stało w samolocie.
zostawił go tylko na chwilę, żeby wykonać telefon. jedna chwila i już problem.
niemniej yongguk czuł się zobowiązany, żeby jakoś sprostować to nieporozumienie, bo wykład mężczyzny zaczął powoli zmieniać się z intensywnego szeptu do normalnej mowy, a stamtąd już nie było daleko do krzyku.
ludzka uwaga — yongguk jej w tym momencie nie potrzebował.
wolał tego uniknąć, więc lekko szarpnął mężczyznę do tyłu — odpuść już.
jakoś poszło, ale chciał jak najszybciej stamtąd wyjść. zbyt wielu ludzi zaczęło spoglądać w ich stronę. tabletka w jego dłoni zaczęła mu ciążyć.
menadżer poszedł przodem. nie za daleko i nie za blisko. może jednak trochę za blisko, bo właścicielka poprutego płaszcza za nim zawołała i on to niestety również usłyszał.
— proszę chwilę zaczekać — poprosiła, wyciągając rękę w jego kierunku, na co yongguka przeszedł zimny dreszcz. był przekonany, że go nie rozpoznała. — przepraszam, ale nie miałam...
przerwała, kiedy na jej nadgarstku zacisnęła się dłoń jego menadżera. kobieta zwinnie się wyszarpnęła. jej twarz stężała w wyrazie rozdrażnienia.
— co pani sobie wyobraża, co?! — zduszonym szeptem spytał mężczyzna.
— na pewno nie to samo, co pan — prychnęła. — ja tylko chciałam...
— nie może sobie pani, ot tak, ludzi zaczepiać! proszę się odsunąć!
coraz więcej spojrzeń. kolejne i znów kolejne. niedobrze.
yongguk z trudem przełknął ślinę.
— wystarczy, jiseok — polecił menadżerowi, po czym zwrócił się do kobiety: — coś się stało? mogę w czymś pani pomóc?
tak naprawdę nie chciał wiedzieć, czego od niego może chcieć. nieszczerość już nie bolała. stała się źródłem przetrwania.
— chciałam tylko to oddać — wcisnęła mu coś małego w dłoń, zanim jego menadżer zdążył zareagować. — i jeszcze przeprosić, że go ściągnęłam, ale inaczej nie mogłam go wyplątać.
yongguk otworzył dłoń.
kolczyk. jego kolczyk. tylko to i nic więcej.
jedynie głupi kolczyk.
dobrze, że pod maską nie było widać, jak się skrzywił. to miał być uśmiech, miało wyglądać, jakby jej dziękował i był wdzięczny, ale udawanie było ciężkie. coraz trudniej przychodziło. tylko po delikatnych zmarszczkach w kącikach jego oczu można było się domyślić resztek dobrych chęci.
kobieta sardonicznie skinęła głową na pożegnanie, po czym odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem podążyła za tłumiem, kierującym się do wschodniego wyjścia. widząc, jak jej długie włosy powoli znikają w natłoku grubych kurtek i wełnianych płaszczów, yongguk odetchnął z ulgą.
— dodzwoniłeś się — zwrócił się jiseoka, zanim ten zdążył jeszcze pociągnąć temat niezręcznego incydentu.
— tak. powiedzieli, że będą na nas czekać. — sprawdził czas na telefonie, po czym wcisnął go do podręcznej torby. — jak się pospieszymy, to uda nam się dotrzeć przed korkami.
kolejne ukłucie żalu, bo nad jego życiem przejęło kontrolę coś, nad czym on sam powinien panować.
nie mógł.
drugą tabletkę wziął dopiero przed wyjściem z lotniska.
pół godziny.
powinna zacząć działać, zanim dotrą do lekarza.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top