d e s t i n a s i a

destinasia

(n.) when you get where you were intending to go, but forget why were you going there in the first place

— przysięgam, że oni są wszędzie! nawet nie mogę wyjść, bo te pieprzone hieny tam są. ile się jeszcze, kurwa, pytam...? ja... ja już tak nie mogę!

— junhong, proszę, uspokój się...

odgłos rozbijanej butelki. roztrzaskane szkło. cisza.

cisza, w której słychać formujący się smutek, bo to nie wyraz gniewu, ale rozpaczy. młoda, nienaturalnie skrzywiona twarz, włosy zakrywające oczy.

łzy przyciemniające niebieską barwę koszuli. stała się czarna.

himchan patrzył na rozbite szkło koło kanapy, jakby sam nie wiedział, skąd się tam wzięło. widział, co się stało, ale nie wiedział już nic. chciał wziąć głębszy wdech, ale w połowie się zaciął.

blokada.

jasnym było to, że miał dobre chęci, kiedy pocieszająco ścisnął dłoń junhonga. oni wszyscy wiedzieli, jak czuł się najmłodszy z nich. w takiej sytuacji ich wiek się już nie liczył. wszyscy teraz byli dziećmi, które wpakowały się w coś, z czego już nie widzieli sposobu na wyjście.

junhong nie był w tym sam.

dlatego przez ten pojedynczy uścisk, schował twarz w dłoniach.

— jeszcze nic nie wiadomo — himchan przerwał niewygodną ciszę. — zachowajmy spokój i poczekajmy. coś na pewno się ruszy.

tak. rozsądnie.

coś przecież musiało się ruszyć.

prawo natury — nic w miejscu stać nie mogło.

— masz gwarancję, że tak już nie zostanie? — zapytał youngjae. ten spokój, a może bardziej zrezygnowanie w jego głosie nie pozostało bez echa.

poddanie.

po co to dalej ciągnąć?

— dzień po dniu, hyung... robi się coraz gorzej — kontynuował. — i tylko, proszę, nie mów mi, że skoro jest już tak źle, to może być tylko lepiej. sam w to nie wierzysz.

ta cisza.

cisza i lekko rozwarte usta himchana. chciał coś powiedzieć, ale słowa nie chciały się uformować, nabrać kształtu. nie dały się usłyszeć.

— jestem pewien, że i tak najgorsze już za nami. coś ruszyło, a to najważniejsze — powiedział głucho. entuzjazm. próżno go było teraz szukać. została jedynie cisza. — powiedzcie coś... no nie milczcie tak, do jasnej cholery!

ktoś wstał.

ciche kroki brzmiały, jak strzały w nieruchomym powietrzu. zwykła próżnia.

— przepraszam, hyung — odezwał się daehyun. — przepraszam, ale to wszystko...

nie mógł dokończyć. głos uwiązł mu w gardle.

— lepiej sobie odpuśćmy. zróbmy sobie przerwę... przynajmniej... przynajmniej dopóki czegoś nie wymyślimy.

słowa jongupa spadły kurtyną na ich styrane myśli. miał rację. powinni odpuścić. przynajmniej na jakiś czas.

tak byłoby najlepiej.

dla nich wszystkich.

z jednym wyjątkiem.

yongguk fizycznie nie mógł odpuścić, bo kiedy cała ich szóstka stała na krawędzi, zdecydował, że on jeszcze to pociągnie.

chyba właśnie w tym momencie, gdy zaczął nastawiać budzik na piątą nad ranem, zaczęły się jego problemy. kolejne spotkania. składanie papierów, żeby złożyć formularz, który upoważniał do spotkania, w trakcie którego dostawał kolejny świstek, który z kolei upoważniał do otrzymania pisemnej odmowy.

i znów od początku.

i tak w kółko. ani się spojrzał a minęło pół roku, a oni nadal stali w miejscu — nie — byli już kilka kroków w tył.

spał coraz mniej.

kolejny krok.

budził się coraz wcześniej.

i jeszcze jeden.

dokładnie szesnaście minut przed alarmem. i tak mu już zostało. nawyk.

lecz choćby przesiedział całą noc, nie mógł znaleźć odpowiedzi, jak to wszystko odratować.

czy w ogóle było to możliwe...


— zagrajmy w grę.

— jaką?

— ja opowiem ci historię, a ty będziesz musiał zgadnąć, czy kłamię.

— po co? nie znam cię na tyle, żeby wiedzieć, kiedy mówisz prawdę, a kiedy wymyślasz.

— nie o to w tym chodzi. to zaczynam... co jeżeli bym powiedziała, że byłam kiedyś na tak pięknej wyspie, że mogłaby równie dobrze być rajem? kokosy, słońce, piasek i te tropikalne sprawy, ale wszystko o wiele piękniejsze — dziesięć razy wspanialsze?

— sądząc po tym, ile czasu spędzasz na lotnisku, powiedziałbym, że to prawda.

— logiczne wyjaśnienie, ale nie analizuj tego, tylko powiedz, co myślisz.

— ... to prawda?

— świetnie sobie radzisz, jak na początkującego! a teraz, co jeżelibym ci powiedziała, że było tam tak wspaniale, że tak mi się tam wszystko podobało, że kopnęłam zdrowy rozsądek i robiłam rzeczy, których normalnie nigdy bym nie zrobiła?

— też prawda?

— dobrze... a co jeżeli... co jeżeli bym ci powiedziała, że to piękne... fantastyczne miejsce w ciągu kilku godzin zamieniło się...

spuściła wzrok na kolana. uśmiechnęła się na swoje nieruchomo zaciśnięte na udach palce i nagle te jej lekkie filozofowanie zobaczył w innym świetle.

wszystko dlatego, że to nie było zwykłe filozofowanie.

kiedy ponownie się odezwała, jej głos brzmiał, jakby ściśnięty, stłamszony przez niewidzialną rękę, zamkniętą na jej gardle.

— koniec końców w tym wszystkim chodzi o to, że każdy ma jakąś historię, wiesz? nie mówię teraz o tym, że trzeba patrzeć w takiej sytuacji na innych, bo przecież zawsze ktoś ma gorzej. to nie to... wydaje mi się, że ludzie źle rozumieją to powiedzenie. trzeba patrzeć ze swojej perspektywy, bo w skali całego życia takie chwile ostatecznie są bez znaczenia — wzruszyła ramionami i oparła się na metalowym podłokietniku. na twarz powrócił jej ten beztroski wyraz. — co się stało, to się nieodstanie. już nie jesteśmy tacy sami, więc trzeba skopać tego trupa z drogi, bo tylko blokuje przejście.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top