a b d i t o r y

abditory

(n.) a place into which you can disappear; a hiding place

— nawet nie mogę wyjść, bo wszędzie są te pieprzone hieny! ile jeszcze się, kurwa, pytam! ja... ja już tak nie mogę!

— zachowajmy spokój. to dopiero...

— masz gwarancję, że tak już nie zostanie?!

— no powiedzcie coś... nie milczcie tak, do jasnej cholery.

— przepraszam, ale to wszystko...

— lepiej sobie odpuśćmy.


w promieniu dziesięciu metrów nie było nikogo. tylko yongguk i jego menadżer. skrzypiące koła wózka, krzyk dziecka, szmer rozmów, odgłosy kroków

— wszędzie te kroki.

yongguk miał wrażenie, że wszystko to dookoła go zgniata, dokładnie, jakby pod skórą ktoś wszczepił mu pasy i teraz niespodziewanie zaczął je zaciskać.

to przyszło tak nagle.

jedno pstryknięcie palcami.

jeden moment.

głupia chwila, niewiadoma przyczyna i na gardle zacisnął mu się gruby pierścień, powietrze z trudem wchodziło do płuc.

tabletki.

najgłębsza z wewnętrznych kieszeni jego torby. gdyby tylko mógł je przełknąć. gdyby tylko wraz z tą pochłaniającą go falą, wszystko co nie miało przecisnąć się przez jego gardło, smakowało jak papier ścierny.

zacisnął palce na oparciu twardej, metalowej ławki. zaczęło mu się dwoić przed oczami.

— yongguk, dobrze się... — jego menadżer momentalnie urwał, po czym cicho zaklął. — oddychaj, a ja...

pójdę po pomoc?

znajdę papierową torebkę?

potrzymam cię za rękę?

wystarczająco niefortunnym było to, że ten incydent i to jeden z tych gorszych, przytrafił mu się w miejscu publicznym. pełno ludzi. powinien w ogóle nie wychodzić z domu. powinien, ale nie mógł za długo tam wysiedzieć.

ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował było zamieszanie.

ludzka uwaga

— nie chciał jej.

potrafił sobie sam doskonale radzić. nie miał zamiaru o wszystko, wszystkich prosić. nigdy.

— muszę wyjść na zewnątrz — tylko tyle powiedział.

— ale już jesteśmy po odprawie — denerwująco kojącym głosem przypomniał jiseok. — daj mi chwilę i...

— muszę wyjść na zewnątrz — powtórzył z naciskiem i póki nogi w miarę sprawnie mu pracowały, dźwignął się z twardej ławki. miał pomysł, jak sobie z tym poradzić. tymczasowe rozwiązanie. ręka automatycznie powędrowała mu do kieszeni. niepokój zmniejszył się na sile, ale była to jedynie nędzna kropla.

— wiesz, jak na dworze leje? zaufaj mi, nie chcesz tam iść. — ostatnia próba.

jego jedno spojrzenie wystarczyło, żeby twarz menadżera utraciła cały kolor pod gęstym zarostem. pewnie wyglądał jeszcze gorzej, niż się czuł, a na pewno usta mu zsiniały, bo jiseok odpuścił.

powiedział, żeby trzymał się blisko.

zaczęło mu się kręcić w głowie, kiedy manewrując między ludźmi starał się nadążyć za mężczyzną. to nie było daleko, może jedna długość boiska, ale wydawało się więcej. prawie maraton, w trakcie którego powietrze pali płuca, a kolana mimowolnie się uginają. jiseok zamienił kilka słów z mężczyzną w czarnym uniformie, wskazał na yongguka, coś jeszcze dodał. słyszał brzdęk kluczy, kiedy mężczyzna otwierał drzwi. nic więcej.

szklane drzwi, a nią tafla deszczu.

wyczłapał pod wąski daszek.

spróbował zaczerpnąć chłodnego, mokrego powietrza w płuca

— na próżno.

dopiero, kiedy z kieszeni wyciągnął płaski kartonik trochę mu ulżyło. nie odetchnął jednak z ulgą, ale widok papierosów odrobinę go uspokoił. nie palił. już nie. nosił je dla takich sytuacji. ostatnia deska ratunku, albo ostatni gwóźdź do trumny, bo lepsza była świadomość, że na dym mógł zwalić problemy z oddychaniem i dreszcze. wszystko lepsze niż ta irytująca niewiedza.

zakręcił papierosem w palcach, przysłuchując się kroplom uderzającym o pociemniałą od wilgoci betonową płytę. cienki papier mile zaskrzypiał pod naciskiem. jeszcze tylko...

zapalniczka.

nie miał jej.

nie palił, więc jej i nie nosił. zresztą nie przeszedłby z nią odprawy.

najgorsze w tym wszystkim było to, że wiedział, iż lada chwila serce znów mu przyspieszy i tym razem nie będzie miał planu b. padnie. to naprawdę będzie koniec.

o wszystko wszystkich jednak trzeba było prosić. nie chciał tego, a w tym momencie ironią było, że teraz nawet, jeżeli by się zebrał w sobie, jeżeli zagryzłby zęby i przełknął własną dumę, to i tak nie miał kogo.

był sam.

— zapalniczkę? — zapytał ktoś z boku. — technicznie rzecz biorąc mam tylko zapałki, ale nikt się nie pyta: zapałek? zapalniczkę? brzmi o wiele lepiej.

ale chyba jednak nie.

w momentach takich, jak ten powinno się powiedzieć:

co tu robisz?

dlaczego znów ciebie widzę?

albo też:

zaczynam poważnie się zastanawiać, czy nie zawiadomić policji.

jednak yongguk zapytał tylko:

— skąd je wzięłaś?

kobieta odgarnęła włosy za ramię i wstała z kucków. zaciągnęła się jeszcze raz swoim papierosem. w wilgotnym powietrzu uformowała się szara i równie gęsta jak beton, chmura dymu.

— pożyczyłam od ochroniarza. — taka prosta odpowiedź. — bardziej, to mi je dał. przestał palić kilka lat temu, ale ma taki śmieszny nawyk — nie wychodzi bez nich z domu.

— naprawdę? — przypadkowa informacja. zbędny zapychacz myśli, ale i tak lepszy niż roztrząsanie rzeczywistości.

— tak mi powiedział.

próbował odpalić papierosa, ale wiatr co chwila gasił mu zapałki. jedna po drugiej. prawie się poddał, albo przynajmniej musiał na chwilę odpuścić, bo złapał go skurcz w nadgarstku.

— dzisiaj nie masz dla mnie żadnych mądrości? — zapytał.

— wydaje mi się, że na dzisiaj masz dość własnych — odparła. — kiepski dzień? wyglądasz, jak panda.

— mógłbym to samo powiedzieć o tobie. — nie miał pojęcia, jak długo już tutaj siedziała, ale woń dymu papierosowego napływająca od niej była bardzo silna. na dodatek jej skóra z bladej przybrała barwę barwę rozmokłego kartonu. — nie mam ochoty o tym rozmawiać.

pokiwała lekko głową. zapadła cisza, w której kolejne przepalone zapałki lądowały na betonie, niezdolne do użycia i zniszczone.

— kiedy ostatnim razem byłam w chinach, słyszałam o człowieku, który był kłusownikiem. żył ze sprzedawania skór pand. pewnie na futra — wzruszyła ramionami i wyciągnęła mu papierosa z dłoni. pojedynczy trzask zapałki i powietrzu uniosła się chmura dymu. oddała mu papierosa. — w chinach za zabicie pandy grozi kara śmierci — bez procesu. po prostu kończą człowieka na miejscu.

— po co mi to mówisz? sugerujesz, że powinienem się tam przenieść? — prychnął, rolując papierosa między palcami. — wygląd już mam.

— nie — przeciągnęła sylaby, znów pokroiła to krótkie słowo na mikroskopijne części i zlały się one z odgłosem deszczu — ale jakoś sobie o tym teraz przypomniałam. nie potrafię zbyt długo siedzieć cicho. tak już mam.

yonggukowi akurat cisza nie przeszkadzała. przynajmniej nie zazwyczaj. teraz, kiedy ona umilkła, klapnęła szczęką, wyraźnie zniechęcona tym, co przed chwilą palnęła, słyszał jedynie własne myśli.

jak na autostradzie.

jedynie jazgot i migające kolory, nigdy konkretne kształty. zemdliło go od tego. nie chciał się na tym skupiać, potrzebował się zająć czyś innym. jakiś temat zastępczy, który co jakiś czas powracał, może nie natrętnie, ale wytrwale. równie dobrze mógł to teraz wykorzystać.

— naprawdę mnie nie poznałaś, czy tylko udajesz? — zapytał niespodziewanie. w gardle zaczęło go drapać od dymu, kiedy się zaciągnął. nie zniechęciło go to. zaciągnął się jeszcze raz. — naprawdę nie wiesz, kim jestem?

ta chwila ciszy. chyba musiała się nad tym zastanowić.

— ale ja nie udaję. poznałam ciebie.

znów taka prosta odpowiedź. jednak nawet się nad tym nie zastanowiła. zwyczajnie wypaliła te słowa, a on się nimi zakrztusił. ta anonimowość przy niej była tylko i wyłącznie w jego głowie. iluzja.

— więc dlaczego nic wcześniej nie powiedziałaś?

wcisnęła ręce w kieszenie spodni i kiwnęła się to z palców, to na pięty, a włosy zakryły jej pół twarzy, gdy zaśmiała się wyraźnie zakłopotana. nawet trochę poczerwieniała.

— może nie wyglądam, ale jestem dość profesjonalna. w mojej pracy takie zachowanie nie jest mile widziane. przeszło mi to trochę na prywatne życie. poza tym wyglądało mi na to, że nie chcesz robić szumu. — na wszystko miała tak prostą odpowiedź.

trochę go to zaciekawiło. miał się zapytać, co tak dokładnie robi, że wyrobiła sobie ten dziwaczny nawyk, że w ogóle była do tego zmuszona, ale w momencie, kiedy kolejne kłęby szarego dymu wzbiły się w powietrze, mieszając z kroplami deszczu, podsunęła mu paczkę papierosów pod nos i jeden z tych małych długopisów, które zawsze walają się w kabinach klasy biznes.

popatrzył na nią z uniesioną brwią.

— chciałam o to zapytać wcześniej, ale... — zaśmiała się zakłopotana. znów znacznie zbladła, zszarzała. — mogłabym prosić o autograf?

w milczeniu zgniótł niedopałek pod podeszwą buta i wziął od niej kartonik.

— dla kogo?

— po prostu autograf.

a więc podpisał paczkę. tak zwyczajnie.

— nie powiesz mi, jak się nazywasz? ty mnie znasz. możesz mi chociaż powiedzieć swoje imię. byłoby grzeczniej, nie uważasz?

— status celebryty, to co innego. ja nie jestem znana, więc... to i tak nic nie zmieni. moje imię nic nie zmieni. — szybko schowała paczkę z powrotem do kieszeni spodni. — dzięki za podpis. niedługo odlatuję, a muszę się jeszcze przebrać w coś suchego.

z kieszeni wyciągnęła mały atomizer i rozpyliła w powietrzu słodki zapach perfum, zanim nie weszła w ten pachnący obłok, starając się pozbyć tytoniowego dymu z ubrań. jeszcze, zanim go wyminęła, uśmiechnęła się na pożegnanie. przed tym, jak zniknęła za szklanymi drzwiami, zapytał jeszcze:

— naprawdę nie powiesz mi, jak się nazywasz?

— i tak to nic nie zmieni — powtórzyła rozbawiona, a on zaczął się zastanawiać, czy ten jego upór faktycznie był śmieszny. — nie zapomnij wyrzucić zapałek, zanim wejdziesz na pokład. za coś takiego wywalają bez ostrzeżenia.

— dla mnie zmieni. — może ten jego upór był jednak trochę zabawny. na pewno dziecinny. — to nie fair. masz nade mną przewagę.

— życie nie jest fair — odparła już o wiele chłodniej. — moja przewaga na tym się kończy. nie zapomnij o zapałkach i... i powodzenia.

powodzenia w czym?

powodzenia do czego?

tego już yongguk się nie dowiedział, bo został sam z matulką, pomiętą paczką zapałek z ręku wąskim daszkiem nad głową, który ledwo chronił go od deszczu i wszechobecnym zapachem piwonii unoszącym się w powietrzu.

pojawiała się, kiedy zaczynał zapominać, że w ogóle istniała. tak dla przypomnienia. na jej widok miał ochotę powiedzieć: oh... to ty!. stary znajomy z innej ery. znajomy, którego imienia nie mógł odnaleźć w pamięci, bo nigdy go nie znał.

i teraz znów zniknęła, zostawiając mu zapałki, ciekawostkę chińskiego systemu prawnego i resztki woni wiosennych kwiatów.

być może po raz ostatni.

jedynym pożytkiem z tego było to, że choć na chwilę przestał słyszeć tą autostradę. choć na chwilę się od tego oderwał.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top