4."Idziesz dzisiaj ze mną na tę głupią imprezę"
Pustka. Nie ma tutaj kompletnie niczego ani nikogo. Spadam w wielką otchłań, a jedyne co mi towarzyszy to mój krzyk. Jedyne co w tym momencie odczuwam to strach. W panice wymachuje rękami i nogami, jednak to wszystko idzie na marne. Nie mam pojęcia co się dzieje.
W pewnym momencie przez całe moje ciało przechodzi okropny ból. Kolejne krzyki opuszczają moje usta. Zaciskam mocniej oczy. Mam dość. Chce się stąd wydostać. Otwieram oczy i jedyne co widzę to cały czas ta sama pustka. Ból staje się coraz lżejszy. Wysilam się na wykonanie jakiegokolwiek ruchu i przecieram dłonią twarz.
- Co tu się odkurwia - mruknąłem pod nosem sam do siebie. Nareszcie ból minął. Powoli podniosłem się z ziemi. Rozglądanie się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś wyjścia okazało się nietrafnym pomysłem.
- Justin kochanie, spóźnisz się na herbatkę u Jezy - kojarzę ten głos. I to imię. To mama. Skąd ona się tu wzięła? Słyszę ją tak dokładnie jakby stała tuż za mną. Nie chcąc jednak robić sobie nadziei, nie odwracam się. Nagle słyszę tupot małych stop. Ktoś biegnie.
- Justin, ile można na ciebie czekać - otworzyłem szerzej oczy, doznając szoku. To głos Jazmyn. Poczułem napływające łzy do kącika oczu, jednak nie dałem im możliwości wypłynięcia na zewnątrz.
- Już idę Jazy! - to ja. To mały ja, na bank. Spojrzałem w gore i zacisnąłem szczękę, szukając w sobie odpowiedzi, czy się obrócić. Ciekawość okazała się być silniejsza. To co ujrzałem po odwróceniu się, wprawiło mnie w niemałe osłupienie. Przede mną znajdował się pokój mojej małej siostrzyczki. W jego centralnej części stał okrągły, niski stolik, na którym stały plastikowe talerzyki, kubeczki i sztuczce. Na czterech krzesełkach siedziały jej ulubione misie. Na jednym siedziała Jazmyn, na drugim mama a trzecie było dla mnie. Mimowolnie, uśmiechnąłem się smutno na widok tego wspomnienia. Pamietam ten dzień idealnie. Był to nasz ostatni wspólny wieczór. Z zamyślenia wyrwał mnie mały ja, wbiegający do pokoju z wielkim uśmiechem.
Wpatrywałem się w to cudowne, rodzinne herbatkowe spotkanie naszej rodziny. W momencie kiedy postawiłem kilka kroków na przód, tak aby znaleźć się bliżej nich, wszystko zniknęło.
- nie nie nie nie NIE! - zacząłem panicznie szukać na około siebie tego wszystkiego co przed chwila tu było.
To koniec, zniknęły...
- Sto lat! Sto lat! Niech żyje, żyje nam! - o nie... głos Penelop obudził mnie z tego snu. Ze snu, który otworzył mi oczy. Pragnę zemsty.
Otworzyłem oczy i spojrzałem na uśmiechnięta od ucha do ucha brunetkę. Mruknąłem niezadowolony pod nosem i wstałem z łóżka.
- Dzień dobry - rzuciłem nieco oschle w jej kierunku i wyminąłem ją, idąc do łazienki.
Zamknąłem za sobą drzwi i odkręciłem zimną wodę, pod prysznicem. Orzeźwiajacy prysznic to coś czego potrzebowałem. Czysty i pachnący opuściłem kabinę prysznicową i owinąłem się ręcznikiem wokół bioder. Stanąłem przed lustrem i spojrzałem sam sobie w oczy.
Znajdę tych ludzi i ich zabije. Jednak szybka smierć, czuje że nie da mi oczekiwanej satysfakcji. Przydałoby się coś lepszego...
- Justin, kochanie długo jeszcze? - z rozmyśleń wyrwało mnie pukanie Penelop do drzwi i jej słodki głosik. Przeczesałem dłonią mokre włosy i zwilżyłem wargi.
- Nie, juz się ubieram i wychodzę - przewróciłem teatralnie oczami i zacząłem dokładnie wycierać swoje ciało ręcznikiem. Kiedy byłem juz ubrany i odświeżony, odkluczyłem drzwi i wyszedłem z łazienki. Penelop nie było nigdzie na gorze, wiec wnioskuje, że jest na dole. Zszedłem po schodach na dół i od razu wyczułem zapach moich ulubionych naleśników. Poszedłem za zapachem do kuchni a kiedy przekroczyłem próg, ciocia Alis spojrzała na mnie z wielkim uśmiechem.
- Wszystkiego najlepszego kochanie - odłożyła na bok patelnie i podeszła do mnie. Uśmiechnąłem się do niej szeroko i szczerze. Ona od razu odwzajemniła uśmiech i mocno mnie przytuliła. Zrobiłem to samo.
- Dzięki ciociu - powiedziałem jej do ucha po czym pocałowałem kobietę w czoło. Była lekko zdziwiona, ponieważ nigdy nie pokazuje jej swoich uczuć w stosunku do niej. Cóż, skoro nie mam mamy to czas zaakceptować ją, jako mamę zastępczą. Widzę, że się stara. Wszystko był dobrze dopóki do kuchni nie weszła Penelop. Szczerze mowić po tym miesiącu mam jej dosyć. Jest niesamowicie upierdliwa. Zawsze wszystko ma być po jej myśli, a kiedy jej się postawie, zaczyna płakać jak małe dziecko. Ciocia zmierzyła brunetkę wzrokiem i pokręciła nosem. Zaśmiałem się widząc jej reakcje na widok Penelop.
- Justin muszę lecieć do fryzjera. Pamiętaj o imprezie dzisiaj o dwudziestej u Bruca - mruknąłem ciche "Yhym" i pokiwałam głową.
- To ja lecę kotuś, pa. Dowodzenia - ciocia odkrzyknęła jej to samo i odprowadziła ją wzrokiem do drzwi. Nie odezwała się juz potem ani słowem. Skończyłem jeść przygotowane przez nią śniadanie i odłożyłem talerz do zlewu. Podszedłem do cioci i dałem jej buziaka w polik, oraz podziękowałem za pyszne śniadanie. Poszedłem na górę, a po drodze do swojego pokoju zawitałem do Johna.
- Cześć bracie - wykrzyczałem w jego stronę od razu po otworzeniu drzwi. John spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem i blado się uśmiechnął.
- Siema stary. Sto lat, sto lat. - kiwnąłem mu głowa na znak, że dziękuje i usiadłem na fotelu w rogu pokoju.
- Idziesz dzisiaj ze mną na tę głupią imprezę - John przewrócił oczami i wydał gardłowy jęk niezadowolenia. Znam jego ból...
~•~
Za godzinę zaczyna się moja impreza urodzinowa. Dostałem wiadomość od Penelop, w której napisała mi jak się ubiera. Na początku nie wiedziałem po co mi ta informacja do szczęścia, ale po chwili dostałem kolejnego sms, w którym napisała żebym dobrał ciuchy do jej stroju. Zablokowałem smartfona i odłożyłem go na komodę. Miałem dosyć dzisiejszego dnia. Byłem dzisiaj z Brucem u Penelop. Ona wiedziała czym się zajmuje, jednak nie wiedziała skąd biorę towar. wszystko jej dzisiaj wytłumaczyłem. Powiedziałem, że współpracuje właśnie z Brucem, oraz że to on załatwia mi narkotyki, które ja potem sprzedaję. Penelop wpadła w dosyć dobry kontakt z moim przyjacielem, co mi odpowiadało. Jak tylko opuściłem dom Penelop, zadzwoniła ciocia Alis, żebym zrobił jakieś zakupy do domu, zanim wyjdę wieczorem na imprezę. Zadzwoniłem po Johna, który razem ze mną pojechał po zakupy.
Aktualnie stoję przed otwartą szafą i mam dylemat w co się ubrać. Chcąc wyjść na "dobrego chłopaka" postanowiłem się jakoś wpasować w stój Penelop. Wyciągnąłem z szafy czarne podarte, nieco luźniejsze rurki, białą podkoszulkę na ramiączkach oraz dżinsową katanę. Wziąłem ubrania do ręki i poszedłem do łazienki. Wziąłem szybki prysznic, ułożyłem włosy, ubrałem się w przygotowane ciuchy i spryskałem się perfumami, stojącymi na szafce. Wróciłem do pokoju i wziąłem telefon, chcąc sprawdzić która jest godzina. Jak się okazało moja wizyta w łazience trwała godzinę, co oznacza, że to dobra pora aby wychodzić. Kiedy zszedłem na dół John, Mike oraz ciocia Alis czekali już na mnie przy drzwiach. Przywitałem się z Mikem po czym wszyscy pożegnaliśmy się z ciotką.
Dojechaliśmy na miejsce. Wyszedłem z samochodu i rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu Penelop. Szybko odnalazłem brunetkę wzrokiem więc udałem się w jej kierunku. Stała do mnie tyłem. Chcąc ją wystraszyć objąłem ją od tyłu w pasie i pocałowałem delikatnie w kark. Dziewczyna zaczęła się wyrywać i bić mnie w ręce, abym ją puścił. Zamiast tego zacząłem się śmiać. Zgaduję, że szybko rozpoznała kto ją "napadł" ponieważ przestała się wyrywać. Obróciła się do mnie, a złość buchała z jej oczu.
- Jak mogłeś?! Wystraszyłam się! - krzyknęła w moją stronę i uderzyła mnie w klatę. Rozbawiony, złapałem jej rękę i wpiłem się w jej usta.
- Nie marudź już i chodź do środka - puściłem jej oczko i dogoniliśmy resztę ekipy. Gdy tylko przekroczyliśmy próg domu, ktoś krzyknął moje imię i wszyscy zaczęli śpiewać "Sto Lat". Nie powiem, ale to było całkiem miłe. Kiedy ludzie skończyli śpiewać, Bruce do mnie podszedł i złożył mi życzenia, klepiąc mnie w ramieniu.
Dochodziła 22, wszyscy dobrze się bawili. Okazało się, John i Bruce mają wspólnego znajomego. Był z nas wszystkich najmłodszy, ale jakoś niekoniecznie nam to przeszkadzało. Tonny wydaje się być ciekawym towarzyszem. Ja, Tonny, John, Mike i Bruce staliśmy w salonie przy barku. Mieliśmy idealny widok na drzwi frontowe i cały pokój, włącznie ze schodami prowadzącymi na górę. W pewnym momencie drzwi do domu ponownie się otworzyły, ale nie spodziewałem się, że zobaczę w nich Oliviera.
- Hej John, co ten dzieciak tu robi? - szturchnąłem przyjaciela i wskazałem mu palcem w kierunku, w którym stał chłopak. Wyglądał zupełnie inaczej niż ostatnio. Nie wyglądał jak zupełna oferma, wręcz przeciwnie. Nie był również sam. Stał w dobrze znanym mi towarzystwie. U boku miał Erica. Cóż, nie mam z nim dobrych kontaktów. Można powiedzieć, że oboje życzymy sobie śmierci. Eric jest starszy ode mnie o dwa lata, ale jest debilem do potęgi.
- Nie mam pojęcia, ale widząc go w takiej postaci i z takim towarzystwem, zgaduje, że będzie ciekawie. - Podniosłem brew do góry, a lekki cwaniacki uśmiech zawitał na mojej twarzy.
Coś czuję, że się dzisiaj zabawię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top