Rozdział 8 - Jestem dżentelmenem
Gdy weszliśmy do restauracji, akurat zapadał zmrok. Dochodziła co prawda czwarta po południu, ale nie można było liczyć na nic innego, jeśli w grę wchodziły lutowe wieczory. Gdy tylko weszliśmy do środka, uderzyło we mnie przyjemne ciepło. No i elegancja. Ale czego innego mogłam spodziewać się po Calebie.
Kelner poprowadził nas do, jak się okazało, zarezerwowanego stolika i zostawił nam karty do zapoznania się z menu.
- Dziękuję. - Uśmiechnęłam się do Caleba, gdy kulturalnie przysunął moje krzesełko.
Posłał mi przeciągłe, pewne siebie spojrzenie, siadając na przeciwko mnie. Dzieliły nas jedynie kwiaty oraz świece w białych kolorach.
- Odpuszczamy przystawki? - po dłuższym wpatrywaniu się w menu, uniósł na mnie wzrok.
Kiwnęłam głową w odpowiedzi i tym samym, jednogłośnie stwierdziliśmy, że stawiamy po prostu na główne danie. I jak najbardziej mi to odpowiadało.
Ciche granie skrzypiec roznosiło się po całym lokalu, tworząc niesamowitą atmosferę. Gdy zerknęłam na spis, okazało się, że ceny dań były tak samo niesamowicie wysokie jak standard restauracji. Trochę mnie to przygniotło.
Ten dzień zdecydowanie przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że znajdę się w takim miejscu - nie uwierzyłabym. I chociaż zupełnie nie było to w moim stylu, napawałam się tą chwilą, chcąc jak najdokładniej zapisać ją w pamięci.
- Des yeux qui font baisser les miens.. - uniosłam wzrok na nucącego Caleba.
Przeglądał menu, zupełnie niewzruszony.
- Znasz francuski? - uśmiechnęłam się delikatnie.
Kiwnął ledwo zauważalnie głową.
- Voilà le portrait sans retouche. De l'homme auquel j'appartiens.. - kontynuował patrząc mi prosto w oczy i kiwnął głową, kolejny raz.
Kelner przyniósł nam wino musujące i otworzył je - korek delikatnie zaszumiał, jednak nie wystrzelił, co wskazywało na to, że jest idealnie schłodzone.
- Czy mogę już odebrać zamówienie? - zerkał to na mnie, to na Caleba.
Gdy przeniosłam na niego wzrok, jego spojrzenie było tak cholernie intensywne, że zastygłam w bezruchu, po prostu się w niego wpatrując. W jednej chwili zapomniałam, co chciałam powiedzieć. W tym świetle, jego oczy przybrały ciemnoniebieski mroczny, głęboki kolor. Byłam przekonana, że były czarne, a jednak, gdzieś tam w połyskującym odbiciu świateł, krył się błękit.
- Avis? - wyrwał mnie z zamyślenia, unosząc brew.
Odchrząknęłam i uśmiechnęłam się przepraszająco do kelnera. Zerknęłam jeszcze raz na listę dań. Po chwili zastanowienia wybrałam to najbardziej odpowiednie dla mnie. Już chciałam się odezwać, ale Caleb mnie wyprzedził.
- Poprosimy.. - puścił mi oczko. - pozycję numer dwa, jeśli nie masz nic przeciwko. - znów spojrzał na mnie, a ja jedynie pokiwałam głową. - Do tego wino.
Przygryzłam usta.
- Jesteś samochodem. - zauważyłam.
Jak na zawołanie naszło mnie déjà vu z naszego pierwszego spotkania, gdy w taki sam sposób skomentowałam zachowanie Ace'a. Nie powinnam była o tym myśleć, ale nic nie mogłam poradzić na wyrzuty sumienia, które zaczęły mnie gryźć. Czy robiłam coś złego siedząc z Calebem w knajpie, ignorując mojego chłopaka i planując nowe życie za jego plecami? Pewnie tak, ale sam sobie na to zasłużył. Gdyby zachowywał się wobec mnie fair, ja też miałabym inne nastawienie.
Caleb odczekał, aż kelner odejdzie z zamówieniem i naszymi kartami, po czym nachylił się w moją stronę i dopiero wtedy mi odpowiedział.
- Mieszkam za rogiem. Nie muszę wsiadać za kółko.
Ale ja za to mieszkam dobre pół godziny butowania stąd - odpowiedziałam w myślach. Nie widziała mi się perspektywa wracania samej, w tak ponury wieczór. No i kolejny raz przypomniała mi się ta cholerna broń w aucie. Nie, nie mogłam o tym myśleć.
Czy zachowałby się jak Ace i zostawił zdaną na sobą siebie? Przecież nic nas nie zobowiązywało i nie musiał w żaden sposób dbać o to, czy wrócę do domu czy nie. Pomimo wszystko zrobiło mi się przykro. Przez to, że zaczęłam ich porównywać i przez to, że złapałam się na tym w jakie uprzedzenia co do relacji, wpędził mnie Ace.
- Spokojnie. - Caleb kolejny raz wyrwał mnie z zamyślenia. - Wydajesz się być zdenerwowana.
Cholera, musiałam odpłynąć. Jego mina mówiła sama za siebie - próbował zwrócić moją uwagę od dłuższego czasu.
- Hm? - uniosłam wzrok znad lampki. - To przez natłok wydarzeń - wytłumaczyłam się.
Nagła magia tego miejsca, prysła jak bańka mydlana. Chociaż nie było tu tego gnojka, nawet na odległość potrafił zepsuć mi humor. A było już tak dobrze.
Caleb zabrał mi trunek. Uniósł dłoń i ujął delikatnie moją twarz, co dość mocno mnie zaskoczyło. Pogładził mój policzek kciukiem, przesuwając go na moje usta.
- Bezpiecznie wrócisz do domu. - Zniżył głos i zachrypiał, po czym odsunął się i jak gdyby nigdy nic, uśmiechnął się do mnie. - Jestem dżentelmenem. - puścił mi oczko, co rozluźniło nieco atmosferę.
Niedługo potem otrzymaliśmy swoje dania.
- Polędwica wieprzowa, nadziewana pastą truflową w szynce parmeńskiej, na smażonych borowikach. Podawana z ziemniakami pieczonymi, sałatką z rukoli i prażonymi pestkami słonecznika. - mruknął profesjonalnie kelner, stawiając przed nami talerze. - Życzę Państwu smacznego.
Nie do końca zrozumiałam jego słowa, tak szybko je wypowiadał, ale nie mogłam zaprzeczyć - danie wyglądało niesamowicie dobrze a pachniało jeszcze lepiej.
- Smacznego. - Caleb uśmiechnął się, sięgając po sztućce.
Kolejny raz, zaparzyłam się w niego. Próbowałam go rozgryźć, próbowałam zrozumieć, próbowałam pojąć na czym tak naprawdę to wszystko polega. Ale nie dochodziłam do żadnych wniosków.
- Smacznego. - odpowiedziałam, nie wnikając już głębiej we własne wątpliwości i spróbowałam pysznego dnia.
Mięso dosłownie rozpływało się w ustach. Cena była tego warta.
Po skończonym posiłku, kelner zabrał nasze talerze, upewniając się, że niczego więcej nie potrzebujemy.
- Panie Humphrey, mam do zaproponowania pyszne desery. - Zaproponował kulturalnie. - Krem czekoladowy z malinami, ciasto czekoladowe z kremem śmietanowym i owocami. - wymieniał. - Kawa lub herbata, wedle gustu oczywiście.
Caleb spojrzał na mnie pytająco, ale momentalnie pokręciłam przecząco głową. Nie byłam w stanie nic więcej przełknąć. Nie głodowałam, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio zjadłam tak dużą porcję.
- Podziękujemy - pożegnał kelnera.
- W razie czego, proszę wołać. - Młody chłopak uśmiechnął się jeszcze raz serdecznie i zostawił nas samych.
- Więc, co mi powiesz? - wypiliśmy już po lampce wina, a Caleb właśnie nalewał kolejną porcję.
Wciąż miałam mentlik w głowie.
- Nie wiem, co mogłabym Ci na to wszystko odpowiedzieć. - Uśmiechnęłam się tylko w jego stronę.
Podał mi lampkę.
- W takim razie, za wyższy standard. - Stuknął kieliszkiem w mój, gdy w tym samym momencie je unieśliśmy.
Uśmiechnął się zadziornie przez co odpowiedziałam mu tym samym. Upiłam łyk, zgadzając się z toastem. Po chwili namysłu pokręciłam jednak głową.
- Nie. - Spojrzał na mnie pytająco, gdy ponownie, delikatnie, stuknęłam jego lampkę. - Za ryzykowanie wszystkiego dla czegoś, czego nikt, oprócz Ciebie, nie może zobaczyć - wypowiedziałam zdecydowanym głosem jego własne słowa.
- Niczego nie zaryzykowałaś. - mruknął usatysfakcjonowany, moim odważnym posunięciem. - Jeszcze - dodał po chwili.
- Oh, jak miło, że mnie ostrzegasz. - Zaśmiałam się.
Uczucie dyskomfortu gdzieś odeszło, pozostawiając jedynie delikatne mrowienie w czubkach palców. Albo to alkohol płynący w mojej krwi, zaczynał powoli działać.
- Nie jestem miły, tylko szczery. - Położył na stół papiery, które wcześniej zgarnął z mieszkania. - W takim razie, możemy umówić te kwestie? - spojrzał na mnie pytająco.
Nagle zrobiło się dziwnie poważnie. Sprawy biznesowe najwyraźniej wpędzały go w stan „bądź czujny i ostrożny". Nie musiał przecież bać się tego, że przypadkiem go oszukam. To on tu rozdawał karty.
- Musi mi Pan przedstawić jeszcze raz swoją ofertę. - Splotłam dłonie przed sobą, tak jak on miał to w zwyczaju robić. - Pogubiłam się w tym, która z wersji jest tą oficjalną.
Tak Caleb, gram w twoją grę. Chyba spodobał mu się mój ton wypowiedzi, widziałam w jego oczach ten błysk, który pojawiał się tak rzadko. Zaskoczenie? Zainteresowanie? Jeszcze nie wiedziałam czym on był.
- Oczywiście. - Uśmiechnął się szarmancko. - Lambeth. South Bank. Równie niedaleko co Maida Vale a nawet bliżej, z lepszym dojazdem. Mieszkanie Pani widziała. Pokoje też. Wybierze sobie Pani ten, który najbardziej Pani odpowiada. Jak sama Pani widziała, żaden nie jest umeblowany, więc to leży już w Pani gestii, co Pani zaplanuje. Wolna ręka. Moi ludzie są do dyspozycji. - Spojrzał mi prosto w oczy i niewinnie zamrugał kilka razy.
Dziwnie mi było przejść z nim na tak formalny język. Ale te Pani brzmiało tak pięknie z jego ust. To tego ten angielski akcent.
- Cena..
- Wciąż jest ta sama, Avis. - przerwał mi i odchrząknął. - Nie będę ściągał od Ciebie więcej niż Philip. Co jeszcze chciałabyś wiedzieć? - oparł się o swoje krzesło, krzyżując ramiona.
Przesunęłam w swoją stronę umowę, którą dla mnie przygotował.
- Caleb William Humphrey? - uniosłam wzrok, czytając jego pełne nazwisko.
Brzmiało tak poważnie.
- Akurat to Cię najbardziej zainteresowało? - jego brew zadrżała. - Aivare Russel?
Zaśmiałam się, ale zmroził mnie spojrzeniem. No tak, trzeba zachować powagę. Wczytałam się dalej w pismo.
- Umowa obowiązuje od.. dzisiaj? - spytałam zaskoczona.
W odpowiedzi kiwnął głową.
- Będą twoje. - Usłyszałam brzdęk kluczy, gdy położył je na stolik. - Jeśli tylko podpiszesz. Spanie na podłodze raczej nie jest zbyt wygodne. - przyglądał mi się, stukając wskazującym palcem o usta.
Przemyślałam to, co mówił. Musiałabym kupić meble, w pełni wyposażyć ten pokój, a to wiązało się z dodatkowymi kosztami. Z drugiej strony, może nie ugodziłabym w jego luksusowe postrzeganie świata, gdybym na początek załatwiła sobie materac czy śpiwór. Brzmiało komicznie, ale takie były moje realia na sam początek. Całe szczęście szafa stała w rogu zielonego pokoju, więc to tam mogłabym ulokować swoje rzeczy. A naprawdę nie miałam ich zbyt dużo.
Plusem byłoby to, że Ace nawet nie wiedziałby gdzie jestem. Miałabym małą, własną kryjówkę przed światem, bo w takim miejscu napewno nikt by mnie nie szukał. Ale kolejny raz - czy chciałam pakować się w układ, w którym byłabym zależna od Caleba? Uniosłam na niego wzrok, gdy wyczekująco wpatrywał się we mnie. Zadbaj o siebie, Avis. - przypomniały mi się jego słowa.
- Dobra. - Nie wahając się już więcej, po prostu podpisałam papiery.
Pakt z diabłem. Tak to sobie zapisałam w pamięci. Ale wtedy uważałam to za jedyną sensowną opcję. Poza tym, czego miałam się niby obawiać?
Przyglądając się jeszcze na moment wszystkim kartkom po kolei, oddawałam mu je pojedynczo. On także jeszcze raz je przejrzał, podpisał w wyznaczonych miejscach i oddał mi kopię.
- Zdajesz sobie sprawę, że zawsze powinno się czytać małe druczki? - mruknął poważnym tonem.
Prychnęłam.
- Zbyt mało haków na mnie masz? Szykujesz jakieś kolejne?
Pokręcił przecząco głową i uśmiechnął się tajemniczo.
- Ależ skąd, Avis. Ależ skąd.
***
Spędziliśmy w restauracji jeszcze trochę czasu. Po podpisaniu papierów, poczułam dziwny spokój. Może spowodowane było to tym, że w końcu wiedziałam na czym stoję, że już nic nie wisiało w powietrzu. A może po prostu spadł mi kamień z serca, bo wiedziałam, że decyzja zapadła i już nie musiałam się dwoić ani troić w podejmowaniu żadnych innych. Tak czy inaczej, było po słowie.
Piliśmy kolejne lampki wina, słuchaliśmy pięknej melodii skrzypiec, nawet porozmawialiśmy na zupełnie błahe tematy, aż nadszedł czas, żeby się zbierać.
Sięgnęłam do swojej torebki i wyciągnęłam z niej portfel. Głupio by mi było, gdyby za mnie zapłacił, chociaż z drugiej strony nie byłam pewna, czy będzie mnie stać na pokrycie kosztów posiłku.
- Zwariowałaś. - Zatrzymał mnie przed wyjęciem pieniędzy i skarcił wzrokiem.
Bardzo, bardzo poważnym i złowrogim spojrzeniem. Jakbym mocno ugodziła w jego ego.
- Wiem, że Cię stać. Ale to nie znaczy, że mnie nie. - mruknęłam poirytowana. - Zapłacę za siebie. To spotkanie biznesowe a nie randka. - dodałam po chwili.
- Avis. - moje imię w jego ustach zabrzmiało jak groźba. - Zapłacę. - wycedził. - Za nas oboje.
Pokiwałam w końcu głową. Zachował się jak prawdziwy dżentelmen, kolejny raz, chociaż z drugiej strony swoim tonem, dość mocno wymusił to moje przyzwolenie.
- Dzięki. - mruknęłam opuszczając wzrok.
Jego kciuk niemal momentalnie wylądował na moim podbródku. Uniósł go, zmuszając mnie do ponownego spojrzenia sobie w oczy.
- Hej. - ściągnął brwi. - Coś nie tak?
Westchnęłam głęboko i już otwierałam usta, żeby się wytłumaczyć, ale zmroził mnie spojrzeniem, mrużąc oczy i przekręcając głowę w bok.
- Często Cię tak traktował? - jad w jego głosie był tak mocno wyczuwalny, że aż się skuliłam.
Nie rozumiałam dlaczego nawiązał do Ace'a. Pomimo wszystko jego słowa zabolały. Niespodziewanie wylał na mnie swój gniew spowodowany nie wiadomo czym. Przecież aż tak nie mogłam go urazić zwykłą chęcią zapłacenia za siebie.
- Mówiąc mi to w taki sposób, wcale nie jesteś od niego lepszy. - Zacisnęłam szczękę. - Traktował mnie, jak? - przyłapałam się na tym, że prawie mu przytaknęłam.
- Bez szacunku. Bez zaangażowania. Chłodno, oschle, z rezerwą. - wymieniał a ja w pewnym momencie po prostu przestałam słuchać, czując napływające łzy. - Lubisz być mieszana z błotem?
- Nie, nie lubię. - odpowiedziałam ciszej.
- No właśnie.
Przez chwilę pożałowałam, że w ogóle wyspowiadałam mu się z tego jak wyglada moja relacja z Acem. Wykorzystał to przeciwko mnie.
- Nie mieszał mnie z gównem. - zaprzeczyłam w końcu. - Po prostu nie każdy zachowuje się na tyle przyzwoicie, żeby brać wszystko na siebie.
Po tej dziwnej wściekłości nie zostało ani śladu, gdy grzecznie podziękował kelnerowi i zostawił mu nie mały napiwek.
- Ja nie jestem chujem, Avis. Nie podchodzę do Ciebie przedmiotowo, dlatego zapłacenie za Ciebie jest czystą przyjemnością. Jeśli wciąż Ci to nie pasuje, uznaj to za randkę. - pomógł mi założyć płaszcz i zgarniając moją torebkę oraz papiery, wyprowadził mnie z restauracji.
Wino szumiało przyjemnie w głowie, a chłodne, wilgotne powietrze, które poczułam na twarzy orzeźwiało. Jednak uczucie dyskomfortu spowodowane jego słowami, pozostało głęboko we mnie. Był w pewien sposób toksyczny. Starał się manipulować sytuacją, na swoją korzyść. Ale nie było to coś, czego wcześniej bym nie wiedziała.
Od razu po wyjściu, wygrzebałam z torebki papierosy i wyjęłam jednego. Szukałam zapalniczki, najwyraźniej niepotrzebnie - przed moimi oczami zaświecił ogień. Spojrzałam na Caleba, który zdążył już odpalić swojego.
- Dzięki. - mruknęłam pod nosem.
Milczeliśmy. Po prostu staliśmy na świeżym, wieczornym powietrzu w ciszy, przerywanej jedynie westchnięciami przy nabieraniu dymu do płuc.
- To kiedy mam się Ciebie spodziewać? - spytał obracając moimi kluczami w rękach.
Wciąż mi ich nie dał. Nie pytałam dlaczego, nawet nie wnikałam w sytuacje. Jego humor był cholerną ruletką. Nigdy nie wiedziałeś, na co możesz trafić. Może zamierzał jutro sam przyjechać po mnie i po moje rzeczy? To by było dziwne.
- Chyba.. chyba jutro, tak? - zerknęłam na niego.
Niespodziewanie przyciągnął mnie do siebie za kołnierzyki płaszczyka, przez co nasze twarze dzieliły dosłownie milimetry. Z tą różnicą, że górował nade mną conajmniej o głowę. Zapomniałam o tym, jak wysoki był. Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc jego intencji a on, jakby czytając mi w myślach, nie pierwszy raz z resztą, po prostu wsunął dłoń w moją kieszonkę, chowając w niej klucze, które zabrzęczały charakterystycznie.
- Zapomniałaś o czymś. - zamrugał kilka razy i odsunął się, żeby zgasić fajka w stojącej obok wejścia popielniczce.
Przełknęłam rosnącą w gadkę gulę i wymusiłam uśmiech.
- Będziesz w mieszkaniu, jak przyjadę? - spytałam, również gasząc pęta.
- Zapewne. - kiwnął głową. - Zależy o której. Klucze masz, więc poradzisz sobie beze mnie.
Obraz apartamentu rozmywał się w mojej pamięci. Miałam wrażenie, że wcale mnie tam nie było, że oglądałam go po prostu na zdjęciu. Dziwnie byłoby tam po prostu wejść i się rozpakowywać. To były zdecydowanie zbyt wysokie progi jak dla mnie. Niepewność i zwątpienie złapały mnie kolejny raz tego wieczoru.
- Odwiozę Cię - rzucił nagle.
Już miałam odmówić, ale pokręcił głową.
- Mój człowiek nas zawiezie - sprostował. - I tak muszę odebrać coś od Philipa.
Niedługo potem pod restaurację podjechał czarny bentley. Rozpoznałam markę po charakterystycznym znaczku na masce. Wyglądał trochę jak mała limuzyna i miał w sobie dziwną elegancję. Nie mógł jeździć jakimś fordem focusem? Przynajmniej nie ściągałby na siebie tyle uwagi. Gdy podeszliśmy bliżej, czarne szyby opuściły się w dół.
- Humphrey. - Usłyszałam ciche powitanie.
Zmarszczyłam brwi. Znałam skądś ten głos.
- Gash. - Caleb stanął przede mną i otworzył drzwi, jednocześnie nie pozwalając mi się przyjrzeć mężczyźnie.
- Do środka. - mruknął tylko i obszedł auto, po czym sam wsiadł z drugiej strony.
Zrobiłam to, co powiedział i ruszyliśmy. Jechaliśmy w stronę Soho, wciąż milcząc. Nawet kierowca nie próbował nas zagadywać w żaden sposób. Chyba wyczuł tą napiętą atmosferę. Albo wynikało to z tego, że znał swojego szefa i wiedział, że nie jest zbyt gadatliwym człowiekiem.
- Avis. - w pewnym momencie poczułam rękę Caleba na udzie.
Odsunęłam się bardziej w stronę okna. Nie zmusiło go to oczywiście do zabrania dłoni.
Skupiłam wzrok na widoku za oknem. Chciałam go po prostu zignorować. Zespuł nam ten wieczór i poczułam się dosłownie tak samo, jak po każdym spotkaniu z Acem. Jego dobry humor i przyjemny spokojny nastrój był jedynie ciszą przed burzą.
- Czy ty się na mnie obraziłaś? - w pewnym momencie, zaśmiał się cynicznie.
- Ależ skąd, Caleb. Niby dlaczego. - prychnęłam i przeniosłam w końcu na niego wzrok. - Mam jakiś powód? - uniosłam brew.
Mierzyliśmy się przez chwilę spojrzeniami. To chyba stało się już naszą tradycją.
- Nie chciałem być chujem. - przygryzł usta.
- Nie chcieć a nie być to dwie różne rzeczy. Gdybyśmy nie byli w restauracji pewnie przywaliłabym Ci z liścia. - cmoknęłam i odwróciłam się od niego.
A co, niech sobie nie myśli.
Ziewnęłam. Byłam chyba zmęczona tym dniem. Marzyłam o ciepłym prysznicu, marzyłam o mojej samotni i nawet marzyłam o kawie z mojego starego czajniczka - tej cholernie fusiarze, której ostatnimi czasy nie doceniałam.
Nagle niespodziewanie tyknął palcem w moje biodro. Zaskoczona spojrzałam na niego.
- Co? - mruknął niewzruszony.
Gdy znów go zignorowałam, powtórzył gest.
- Caleb. - zwróciłam mu uwagę.
- No co? - jego głos był tak przesłodzony, że mimowolnie się uśmiechnęłam.
- Co ty odwalasz? - zaśmiałam się cicho.
Wiedziałam, że kierowca nam się przysłuchuje i nie czułam się z tym zbyt komfortowo. Wciąż nie widziałam jego twarzy - mogłam dostrzec jedynie blond czuprynę w przednim lusterku. Z resztą, to nie było takie ważne.
- Co ja odwalam? Dlaczego się obrażasz? - rozpiął swój pas i odwrócił się w moją stronę.
Nie miałam żadnej drogi ucieczki i nie miałam pojęcia, co zamierzał.
- Przecież się.. - urwałam, wybuchając śmiechem.
Zaczął mnie łaskotać. Najzwyczajniej w świecie zaczął mnie łaskotać. Próbowałam się bronić w każdy możliwy sposób, ale był zbyt silny.
- Caleb.. - wydusiłam, pomiędzy napadami śmiechu.
I szczerze mówiąc, dawno nie czułam się tak pozytywnie zaskoczona. Bardzo dawno nie miałam tak dobrego humoru. Ostatni raz chyba podczas beztroskiego biegu w deszczu. Caleb także się śmiał. I chyba pierwszy raz dane mi było usłyszeć tak szczerą emocję z jego strony. W końcu przytrzymał moje dwie dłonie w swojej jednej, wlepiając we mnie głębokie, uważne spojrzenie. Oboje oddychaliśmy ciężko, a nasze klatki unosiły się i opadały w tym samym tempie. Wpatrywał się przez dłuższą chwilę prosto w moje oczy, aż w końcu uniósł powoli dłoń i delikatnie odgarniając mi włosy z twarzy, mruknął:
- Nie chciałem być chujem. - powtórzył swoje wcześniejsze przeprosiny.
- Wybaczam. - odpowiedziałam mu, ciężko przełykając ślinę.
Nasze twarzy dzieliły centymetry. Chyba się w końcu ogarnął i zrozumiał, co robił, bo jego twarz momentalnie skamieniała. Odsunął się ode mnie, wrócił do swojej poprzedniej pozycji, poprawiając marynarkę i wydał polecenie kierowcy:
- Zajedź po dwie kawy.
***
- Ma'am. - Puścił oczko, otwierając mi drzwi i wyciągnął w moją stronę dłoń.
- Sir. - podałam mu ją, wysiadając z gracją księżnej, po czym oboje się zaśmieliśmy.
Tak, sytuacja obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni a dobry humor dopisywał nam obojgu i nie opuszczał nas już ani na chwilę. Gash wysadził nas kilka przecznic od Hoxton. Nie rozumiałam dlaczego, ale polecenie Humphreya było najwyraźniej jego rozkazem i nie zamierzałam w to wnikać.
Po wyjściu z auta, opatuliłam się szczelniej płaszczykiem - wiatr hulał coraz mocniej, siekąc nieprzyjemnie w twarz. Do tego powoli zaczynało kropić.
- Mięczak z Ciebie. - Caleb skomentował moje szczękanie zębami, nakładając na moje ramiona, marynarkę.
- A z Pana żętelmę. - Specjalnie zaakcentowałam to słowo, przekręcając je nieco i zaśmiałam się. - Dziękuję.
Pokręcił tylko głową.
- Gdybyś słuchała uważniej, sam się do tego wcześniej przyznałem - puścił mi oczko.
W tym samym momencie usłyszałam gwizd, dochodzący gdzieś z bocznej uliczki. No tak, tętniące życiem Soho kryło w moich ciemnościach wielu szemranych typów. Jednymi z nich była ta zjarana gównarzeria, chowająca się za winklami. I jak na nieszczęście, akurat musieli zwrócić na nas uwagę. Stukot moich obcasów obijał się echem przerywając ciszę, panującą dookoła nas. Gdy byliśmy bliżej nich, spuściłam wzrok, chowając się w Calebie. Nie chciałam zamieszania i nie lubiłam takich sytuacji.
- Hej! - zawołał jeden z nieznajomych.
Humphrey wyraźnie się spiął i nie byłam pewna czy z powodu tej bliskości czy po prostu przez sytuacje. Momentalnie przypomniała mi się broń w jego samochodzie. A co jeśli przy sobie także taką nosił? Mógłby? Nie chciałam mieć nikogo na sumieniu, dlatego cieszyłam się, że nie dał się sprowokować - oboje przyspieszyliśmy kroku.
- Aiva! - usłyszałam kolejne zawołanie z ich strony.
Przeklnęłam cicho pod nosem. Nie miałam pojęcia kim byli, ale najpewniej kojarzyli mnie z baru. Cholera. Ku mojemu zdziwieniu, ale i satysfakcji Caleb nie skomentował tego w żaden sposób. Wręcz przeciwnie, wsunął dłoń pod marynarkę i obejmując mnie w talii, przyciągnął do swojego boku. Rzucił typom długie, przeciągłe spojrzenie, najwyraźniej na tyle wrogie, że odsunęli się z powrotem w cień. Ponownie nastała cisza, przerywana jedynie naszymi krokami. I chociaż mógł się już ode mnie odsunąć, nie zrobił tego.
- Lubisz ściągać na siebie kłopoty, co? - mruknął niskim, wrogim tonem.
Nie odpowiedziałam. Po prostu w ciszy dalej szliśmy pod Hoxton, krok w krok, obok siebie, w jednym rytmie, z jego marynarką na moich ramionach i jego silną dłonią, wciąż dotykającą mojej talii.
Malutkie kropelki deszczu zaczęły obijać się o bruk. Chciałam spojrzeć na Caleba i w tym samym momencie, w którym uniosłam na niego wzrok, jedna, wielka, mokra plama, wylądowała na środku mojego czoła. No cudownie. Zaśmiałam się z siebie samej a on najwyraźniej widząc moje zażenowanie, także się rozluźnił i starł mi ją kciukiem.
- Bawisz się w hinduskę? - zerknął na mnie rozbawiony.
- Może - wzruszyłam ramionami.
W końcu dotarliśmy pod drzwi. Chciałam oddać mu marynarkę, w końcu nie była mi już potrzebna, ale pokręcił przecząco głową, powstrzymując mnie.
- Później. - Przepuścił mnie pierwszą. - Panie przodem.
Uśmiechnęłam się do niego, dziękując. Już z daleka dostrzegłam Philipa zamiatającego lokal. Zmarszczyłam brwi. W środku było dziwnie pusto. Już zamykali? Przecież było o wiele za wcześnie.
- Wróciłaś - uśmiechnął się, jakby zaskoczony, gdy również nas zauważył. - Dobry wieczór, Humphrey - przywitał Caleba.
- Zamykasz już? - uniosłam brew.
Zaśmiał się tylko serdecznie i kiwnął głową.
- Na dzisiaj już skończyliśmy - odpowiedział mi w końcu. - Zapowiadają się pracowite dni.
To było dość dziwne, ale wymiana spojrzeń Caleba i McMillana przekonała mnie do tego, żebym nie zadawała pytań.
- Dobry humor dopisuje? - Philip był wyraźnie zadowolony, że wróciłam do formy.
Przez ostatni tydzień chodziłam jak tykająca bomba.
- Szalony dzień, Philip. Szalony dzień. - uśmiechnęłam się. - To ja.. już pójdę do siebie. Dzięki, Caleb. Za wszystko. I dobranoc. - pożegnałam ich.
Znając życie Philip zaraz zacząłby mi prawić morały o spoufalaniu się. Od naszego wspólnego, przypadkowego wyjścia do klubu, był na to dziwnie wyczulony.
- Do zobaczenia. - Caleb odezwał się w końcu od dobrych pięciu minut.
Zerknęłam na niego ale pozostał niewzruszony.
- Aiva.. - Philip chciał mnie zatrzymać ale machnęłam na niego ręką.
- Daj mi się nacieszyć ostatnim dniem w moim pokoju. - Wciąż z dobrym humorem, weszłam po schodkach na górę.
Wsadziłam klucz do zamka i przekręciłam go. Chciałam powiesić płaszczyk na wieszaku, tak jak zazwyczaj to robiłam, ale.. ale tego wieszaka nie było.
Przełknęłam ślinę, odwróciłam się do środka pomieszczenia i zamarłam.
Puste.
Było puste. Mój pokój stał pusty.
Zamrugałam kilka razy, chcąc przegnać zwidy. Przetarłam oczy - nic się nie zmieniało. Wyszłam nawet na korytarz sprawdzić, czy aby napewno nie pomyliłam pokoi. Ale przecież otworzyłam kluczem drzwi. O co do cholery chodziło?
- Spanie na podłodze - prychnęłam pod nosem. - A niech Cię szlag, Caleb. Bardzo śmieszne.
Zbiegłam na dół, niemal wpadając na Philipa.
- Gdzie on jest? - spytałam go, rozglądając się za tym dupkiem. - Gdzie do cholery jest Humphrey?
- Wyszedł. - Kiwnął głową w stronę drzwi.
Rzeczywiście. Samochód, którym tu przyjechaliśmy, właśnie odjeżdżał spod knajpki.
Zacisnęłam oczy i westchnęłam głęboko.
- Mam jeszcze jeden dzień, Philip. Gdzie są moje rzeczy do cholery? - starałam się opanować złość.
McMillan ściągnął brwi w konsternacji.
- Powiedziano mi, że wiesz o wszystkim. - wytłumaczył mi zaskoczony. - Dlatego zdziwiłem się, że w ogóle przyjechałaś.
- Wyglądam jakbym o tym wiedziała? - rzuciłam z pretensją. - Przepraszam. - zeszłam z tonu. - Przecież to nie twoja wina. Wezwij mi taxi, proszę.
Ruszyłam z powrotem do pokoju po rzeczy, które tam zostawiłam. Po cholerę mnie odwoził skoro wiedział, że niczego nie zastanę po powrocie? Właśnie to miały być te jego małe druczki, które mi wypomniał? Miałam czytać między słowami? Co za wredny, mały gnojek. Naprawdę nie chciałam wracać na South Bank, ale przecież nie miałam się gdzie podziać.
Wyciągnęłam telefon i próbowałam się do niego dodzwonić ale na złość nie odbierał. Chciał wojny to będzie ją miał.
Wsiadłam zdeterminowana do taksówki i bez słowa dojechałam na Lambeth. Co prawda zapłaciłam trochę więcej niż bym chciała, ale to nie było w tamtym momencie istotne. Pokonałam ostatnie metry w stronę szklanych drzwi i niemal wpadłam przez nie chcąc uciec przed deszczem. Rozpadało się już na dobre, jakby pogoda chciała odzwierciedlić mój humor. Niestety nie miałam ze sobą ani parasolki ani chociażby kaptura i byłam pewna, że wyglądałam jak zmoknięty szczur - z moich włosów jak i z ubrań dosłownie ciekła woda.
- Przepraszam! - recepcjonistka chciała mnie zatrzymać. - Przepraszam! Nie może Pani tak wchodzić z ulicy.. - wybiegła zza biurka w moją stronę.
Przystanęłam w miejscu i spojrzałam na nią.
- Słucham?
- Pani tu mieszka?- patrzyła się na mnie podejrzliwym wzrokiem.
Zapytała się mnie w totalnie nieodpowiednim momencie. Wywróciłam oczami.
- Nie. - odpowiedziałam zdyszanym głosem. - Przyszłam się przespać na klatce schodowej. - odrzuciłam mokre włosy do tyłu i ignorując ją, ruszyłam do windy, wkurzona do granic możliwości.
Wjechałam na dwudzieste szóste piętro i wychodząc na klatkę, rozglądałam się dookoła, aż w końcu wypatrzyłam znajome mi drzwi. Drżącymi od zimna rękoma wsadziłam klucz do zamka i przekręciłam go. Charakterystyczne kliknięcie, rozchodzące się echem po pustej przestrzeni uświadomiło mnie w tym, że były zamknięte. Zawahałam się chwilę, trzymając dłoń na klamce. Cholera, a jeśli go tu nie było? Wzięłam głębszy oddech i w końcu przeszłam przez próg.
- Caleb? - krzyknęłam niemal na całe mieszkanie. - Caleb! - powtórzyłam nie słysząc żadnego odzewu.
Spięłam się lekko, najciszej jak mogłam odłożyłam rzeczy na szafeczkę i niepewnym krokiem ruszyłam do uchylonych drzwi salonu.
- Humph.. - urwałam, zauważając bruneta jak gdyby nigdy nic siedzącego przy biurku, koło okna, plecami do mnie. - Gdzie są moje rzeczy? - spytałam, nie owijając w bawełnę.
Zdyszana, czekałam na jakąkolwiek odpowiedź z jego strony. W pomieszczeniu panował półmrok i nie wydawało mi się już tak samo przytulne i eleganckie jak za dnia.
- Caleb. - Zrobiłam krok w jego stronę. - Gdzie one są?
Powolnym ruchem okręcił się na fotelu i mrużąc oczy wpatrywał się we mnie przez chwilę.
- Nie ma. - Mruknął niewzruszony i powrócił do swojej poprzedniej czynności, czyli wypełniania jakichś papierów.
Zacisnęłam powieki i skrzywiłam się. Czy on nie mógł chociaż trochę ze mną współpracować? Znów bawił się te swoje gierki.
- Nie roz..
- Wybrałaś już pokój? - przerwał mi i odłożył długopis z taką siłą, że pewnie zarysował tym biurko.
- Mój pokój był w Hoxton! - Ten człowiek miał wrodzony talent do wytrącania innych z równowagi swoją arogancją.
Po moim wybuchu nastała między nami cisza. Oboje wiedzieliśmy, że mam rację. Jeśli myślał, że tak łatwo będzie mi się pogodzić z tak nagłą zmianą - mylił się. Poza tym, dodatkowo wszystko komplikował.
- Pogódź się z tym, że już tam nie wrócisz. - rzucił w końcu oschle. - Chodź, pokaże Ci coś.
Wstał nagle z charakterystycznym skrzypnięciem krzesła i ruszył w dół korytarza.
Nie miałam nawet ubrań, żeby się przebrać. Nie miałam nic. I wciąż nie dostałam żadnych odpowiedzi. Zdjęłam z siebie ciężki materiał płaszcza i odłożyłam go na stół. To samo zrobiłam z torebką. Byłam pewna, że dokumenty dotyczące najmu, które podpisaliśmy, topiły się w niej pod wpływem wilgoci.
W końcu ruszyłam za nim.
- Jeśli myślisz, że to jest śmieszne.. - zatrzymałam się w progu pokoju, w którym go znalazłam.
Stał na samym środku pomieszczenia, wlepiając we mnie spojrzenie.
- I jak? - mruknął, przerywając ciszę między nami.
Zatkało mnie. Pokój, który rozważałam w tym apartamencie, ten, który zapamiętałam jako pusty, zastałam praktycznie w pełni umeblowany. Po mojej prawej stronie, zamiast odkrytej ściany, znajdowało się teraz ogromne, dębowe łóżko. Szafeczki zapełniały przestrzeń na przeciwko niego. Caleb zadbał nawet o takie szczegóły jak ramki na zdjęcia, zawieszone na ścianach i małe drobiazgi zapełniające półeczki. W wysokiej szafce stały nawet rożnego rodzaju książki. A pod moimi stopami leżał miękki, puszysty dywan.
- Dlaczego.. - zmarszczyłam brwi, zupełnie nie rozumiejąc o co tu chodzi. - A gdzie moje rzeczy? - ponowiłam pytanie.
- Nie ma ich - odpowiedział tak samo, jak wcześniej, z zupełnie spokojnym wyrazem twarzy. - Nie podoba Ci się?
Nie mogłam zaprzeczyć. Wystrój był piękny. Idealnie trafiający w mój gust - nie przesadzony, minimalistyczny, w stonowanych kolorach. Wręcz idealny. Ale cała sytuacja wprawiła mnie w niemały dyskomfort.
- Jest pięknie, ale..
- Masz zamontowane zasłony na pilot i światło na pstryknięcie, dla wygody. - przerwał mi, nawet na mnie nie patrząc.
- Caleb..
- Większość szafek jest jeszcze pusta, ale to nie problem. Napewno ładnie je sobie wyposażysz - kontynuował swój monolog.
- Caleb, do cholery słyszysz mnie w ogóle? - podniosłam głos, chcąc zwrócić na siebie uwagę. - To były moje osobiste rzeczy i chce je odzyskać. Mój laptop, moje duperele. To było dla mnie ważne - westchnęłam we frustracji. - Nie możesz od tak sobie wchodzisz do czyjegoś mieszkania i wynieść wszystko, co się w nim znajdowało. Nie jesteś jebanym panem i władcą świata, żeby robić to na co Ci przyjdzie ochota, bo masz taki humorek! - rzuciłam w niego paczką fajek, którą zaciskałam w pieści.
Odbiła się od jego torsu i upadła na ziemię.
Dopiero w tamtym momencie, zrozumiałam jak mocno dałam się ponieść emocjom.
- Caleb? - niemal szepnęłam, przyglądając się jego reakcji.
Na początku milczał. Po prostu wpatrywał się tępo w przestrzeń. W końcu mruknął coś pod nosem i odwrócił się w moją stronę. Oparł się o komodę i wolną ręką przetarł twarz.
- Bardzo przepraszam, że nie pomogę Ci posprzątać - syknął ostro.
Zmarszczyłam brwi. O czym on do cholery mówił?
Chciałam się odezwać i już otwierałam usta, gdy nagle pociągnął za półkę a cała szafka i wszystkie rzeczy stojące na niej, runęły na podłogę. Ramki potłukły sie z charakterystycznym dźwiękiem, roztrzaskując na małe kawałeczki tuż przed moimi nogami. Potem już wszystko działo sie zbyt szybko.
Podszedł do okien i szarpnął za zasłonki, wyrywając z trzymających je od góry żabek. Podszedł do szafeczki nocnej, podniósł z niej lampkę, wyrywając kabel z gniazdka i rzucił nią przed siebie. Narobił takiego hałasu i takiego bałaganu, że tylko coraz bardziej krzywiłam się i chowałam w sobie, za każdym kolejnym, nagłym ruchem z jego strony. Aż w końcu zostawiając za sobą totalnie pobojowisko, minął mnie bez slowa i wyszedł z mieszkania z wielkim hukiem.
Zadrżałam pod wpływem jego mocnego trzaśnięcia drzwiami, rozchodzącego się po apartamencie, po czym nastała cisza. Wszechogarniająca cisza. Dopiero po dłuższej chwili od jego wyjścia, obudziłam się z amoku. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam tego typu agresji.
Wzięłam głębszy oddech skanując wzrokiem pomieszczenie. A raczej to, co po nim zostało. Przysięgam wyglądało jak po przejściu huraganu. Wahałam się nad tym czy powinnam je posprzątać czy nie, aż w końcu zrezygnowana zamknęłam za sobą drzwi.
Nie rozumiałam, co się właściwie przed chwilą stało. I chyba szczerze cieszyłam się, że po prostu wyszedł i zostawił mnie samą. Nie wiedziałabym jak mam się zachować w jego towarzystwie po tej dziwnej sytuacji.
Ruszyłam powolnym krokiem do salonu. Chciałam znaleźć jakieś pozytywy, jakiekolwiek, które pozwoliłoby mi przestać myśleć. Opatuliłam się ramionami i podeszłam do okna. Widok tak samo jak za pierwszym razem, zapierał dech w piersiach. Miejskie światełka błyszczały gdzieś na dole, samochody prześlizgiwały się po mokrej nawierzchni. Pędzący bez sensu przed siebie ludzie, dokładnie tak jak ja jeszcze jakiś czas temu. Ale, o ironio, wszystko wydawało się być takie spokojne. Życie po prostu płynęło swoim rytmem. Westchnęłam, oparłam skroń o szybę i uśmiechnęłam się w końcu. Moje nowe mieszkanie. Musiałam się jakoś przyzwyczaić do tej myśli.
Stałam tak przez jakiś czas, aż w końcu wróciłam w głąb pomieszczenia. Położyłam kluczyk na półeczce w przedpokoju pod lustrem, odwiesiłam płaszcz i torebkę. Nie wiedziałam właściwie, co mam ze sobą zrobić. Przechodząc przez kuchnię, zerknęłam w stronę lodówki z winami. Ciekawe czy była pełna. Miałam ochotę wyjąć jedno i usiąść na kanapie, przytulając kieliszek.
W kuchni panował półmrok. Bez większego zastanowienia przejechałam palcami po ledach u dołu wiszących szafek, żeby je zapalić i wyjęłam z lodówki trunek. Pierwszy lepszy. Nie znałam się za bardzo na nazwach ale z pewnością były to drogie, kilku lub kilkunastoletnie butelki. Potrzebowałam tego. I właśnie wtedy, gdy zamykałam lodówkę, moim oczom rzuciła się karteczka, leżąca na blacie.
Zawahałam się chwilę, ale w końcu wzięłam ją do rąk. Pięknie wykaligrafowane pismo, odbiło się od bieli papieru, w lekkim, ledowym oświetleniu.
„Wyjechałem służbowo. Nie pisz, nie dzwoń, nie kontaktuj się.
Humphrey.
Ps. Kto żyje przeszłością, nie ma przyszłości."
Zgniotłam karteczkę w dłoni i zabierając ze sobą butelkę, usiadłam na sofie. Deszcz za oknem siekł niemiłosiernie, wcale nie poprawiając mi humoru. Dochodziła dziewiąta a ja utknęłam sama w domu o milionowych korytarzach i drzwiach.
✨
Jest i obiecany rozdział ❤️ Miłego wieczorku
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top