Rozdział 14 - Przegrałeś grę

Na wstępie chciałabym przeprosić za tak długą nieobecność. Studia skomplikowały moje plany - skupiłam się bardziej na pisaniu licencjatu zamiast na wstawieniu choćby małej notki o tym co dalej. Jest mi głupio i zarazem przykro.
Licencjat zjadł mi dużo nerwów i wypruł nieco z weny. Całe szczęście obroniłam go na 5 i w końcu mam upragnione wakacje :)
Żeby wrócić do pisania, zaczęłam od poprawy poprzednich rozdziałów i troszeczkę mi to zajęło. Ten musiałam  zdjąć na moment całkowicie, żeby wstawić go ponownie z nieco innym zakończeniem :) Mam nadzieję, że nowa wersja wam się spodoba.
Miałam także dużo czasu na pewne przemyślenia ale o tym na koniec.
Miłego czytanka :)

✨✨✨

Z daleka docierał do mnie charakterystyczny dźwięk. Coś na kształt zatrzaskujących się, mosiężnych, drzwi. Łoskot, wyczekiwanie, huk, skrzywienie na twarzy, nieprzyjemne skrzypienie. Nie miałam wątpliwości, że na zmianę otwierały się i zamykały.

Korytarz, który przemierzałam, ciągnął się w nieskończoność, wydłużając z każdym kolejnym krokiem. Zupełnie jakbym poruszała się w miejscu. Zetknięcie gołych stóp z zimną posadzką, powodowało piekący chłód. Nie miałam na sobie butów i niestety nigdzie w zasięgu mojego wzroku ich nie było.

Uniosłam spojrzenie znad mozaiki, do złudzenia przypominającej szachownicę, którą wyłożona była podłoga. Śledziłam uważnie kolejne mijane przeze mnie wejścia w celu odszukania tego właściwego. Każde z nich zrobione było, identycznie, z drewna. Miały nawet takie same zdobienia. Nie mogły więc powodować tego hałasu.

Czułam się tak, jakbym błądziła w labiryncie bez wyjścia, a przecież droga była linią prostą, bez zakrętów, bez ukrytych przejść, bez możliwości obrania złego kierunku.

Dopiero gdy skupiłam się na tunelu przede mną, dostrzegłam, postać, niczym zjawa, wyłaniającą się spośród mroku.

Nie zbliżała się. Stała w miejscu, czekając, aż do niej dotrę. Chociaż nie mogłam rozpoznać twarzy, czułam, że wpatruje się prosto we mnie. Po chwili wskazała dłonią coś, znajdującego się po mojej prawej stronie.

Z ciemności wyłapałam, przebijające się przez deszcz, światła ambulansu. Nieco dalej dwa samochody w karambolu. Jeden z nich niemal oplatał drzewo - zderzenie musiało być mocne. Ten drugi, na samym środku drogi, przewrócony był na bok. Blokował ruch.

Zmarszczyłam brwi.

Dostrzegłam dwie sylwetki - mężczyzny i kobiety, cudem wydostających się ze zmiażdżonego auta. Sytuacja aż zbyt mocno utkwiła w moim umyśle. Przecież już miała miejsce.

Czy to byliśmy my? Czy to mogliśmy być my?

- Caleb? - spytałam cicho.

Gdy ponownie przeniosłam wzrok na postać, akurat odwracała się, sięgając do klamki.

Otaczające nas ściany, nagle zaczęły się kurczyć, jakby oddziaływanie między nimi było zbyt silne.

Mosiężne drzwi.

Przechodził przez nie.

To te mosiężne drzwi słyszałam.

- Zaczekaj! - krzyknęłam, wyciągając w jego stronę dłoń.

Chwytałam w pieści powietrze, jakby miało mi to pomóc w dosięgnięciu nieznajomego, jakbym tym sposobem mogła go złapać, zatrzymać. Nie chciałam zostawać sama, w klaustrofobicznym już, korytarzu. Wiedziałam, że ściany mnie zmiażdżą. To było nieuniknione. Jednak im szybciej biegłam, tym drzwi coraz bardziej się oddalały.

Przepychałam się przez niewidzialne przeszkody, pędząc na łeb na szyję, aż w końcu połknęłam się o własne nogi.

Moment spadania w dół trwał w nieskończoność.

Ku mojemu zdziwieniu jednak wcale nie przytuliłam policzkiem podłogi. Stało się coś, co raczej nie powinno mieć racji bytu - upadek zakończył się w momencie, w którym z impetem wpadłam na wrota, do których zmierzałam. Wpadłam na nie z taką siłą, jakbym nigdy nie przerwała biegu.

Zaczęłam uderzać w nie pięściami, w panice, błagając o wpuszczenie do środka. I pewnie krzyczałabym dalej, gdybym miała na to więcej sił. Poddałam się, przykładając czoło do ziemnego metalu. Nie mogłam ruszyć dalej ani wydostać się z tego piekła.

Nagle, otaczającą mnie pustkę, wypełniła znajoma melodia pianina, rozchodząca się echem po korytarzu.

Zmarszczyłam brwi, zdezorientowana. Co tu robiło pianino?

„Children of the night" czyli kołysanka, którą katowano mnie w dzieciństwie, drażniła uszy sfałszowanymi, zniekształconymi nutami. Niemal słyszałam krzyk ojca, zmuszający mnie do przyłożenia się bardziej, wykonywania zadania lepiej, staranniej. Palce zabolały tak samo, jak wtedy, gdy zostały przytrzaśnięte z impetem przez pokrywę zamkniętą ręką tego tyrana. Bezużyteczna, bezwartościowa, nieporadna, pieprzona kaleka, niekompetentna, niesumienna.

Zacisnęłam powieki. To nie prawda. To wszystko nie było prawdziwe.

Zastygłam w bezruchu w momencie, w którym melodia ucichła. Co oczywiście nie zwiastowało niczego dobrego.

Następnym dźwiękiem, który rozpoznałam było kapanie. Powolny, jednostajny plusk, dochodzący zza drzwi. Przyłożyłam do nich ucho. Nie miałam pojęcia co się skraplało, co nie zmieniało faktu, że panujący we mnie niepokój jedynie się spotęgował.

Nagle coś spadło prosto na moje czoło, nieprzyjemnie obijając się o moją skórę, oblepiając ją. Gęsta, ciepła ciecz. Uniosłam rękę, żeby sprawdzić, co to za substancja i w tym samym momencie, kolejna kropla wylądowała na mojej dłoni. Niezrozumiale wpatrywałam się w to miejsce. Ciemny szkarłat zalśnił pośród ciemności.

Zrobiłam krok w tył, uświadamiając sobie czym on właściwie jest. Niemal natychmiastowo przeniosłam przerażone spojrzenie na wrota. Z malutkich szczelin pomiędzy nimi a otaczającymi je framugami, wytaczał się rdzawy płyn z coraz to większą siłą, ochlapując wszystko dookoła.

Stłumiłam krzyk, potykając się kolejny raz o coś nieistniejącego. Z hukiem upadłam plecami na twardą posadzkę, obijając się o nią łokciami. Niewidzialna siła przygniata mnie do podłogi, nie pozwalając się podnieść. Zachłysnęłam się metalicznym, dziwnym smakiem, gdy płyn wlał mi się do ust. Czołgałam się tyłem, chcąc uciec od kolejnej, nieuchronnie zmierzającej w moją stronę, zalewającej moje nogi, wpływającej do nozdrzy, obmywającej twarz, fali żywej krwi.

Obudziłam się, natychmiastowo podnosząc do pozycji siedzącej. Chaotycznie przebierałam rękoma po ciele, jakby chcąc zmazać oblepiającą mnie, obrzydliwą ciecz. Oddychałam ciężko, w ustach wciąż czując ten rdzawy, gorzko-słodki, metaliczny posmak.

Czasami miewałam złe sny. Ale nigdy tak realistyczne. W pierwszym momencie, wciąż przerażona, nie potrafiłam opanować wstrząsających mną dreszczy. Czułam się brudna, wręcz naznaczona szkarłatem. Dopiero po chwili dotarło do mnie, gdzie jestem i, że to wszystko, te obrazy, to tylko i wyłącznie moja wyobraźnia.

Chociaż w swoim życiu wielokrotnie się bałam, nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek bardziej przeraziło mnie poranne światło. Nawet jeśli świat na zewnątrz, dopiero się budził. Walczyłam o przetrwanie nie ważne czy niebezpieczeństwo groziło śmiercią z powodu zimna czy głodu. Wcześniej, gdy bałam się o własne życie, przynajmniej w pewnym sensie wciąż było pod moją kontrolą. To ja byłam odpowiedzialna za to, gdzie decyzje mnie doprowadzą i przynajmniej mogłam mieć nadzieję, że z każdej sytuacji można się wydostać.

Tym razem było zdecydowanie inaczej.

Nic, co się działo, nie było pod moją kontrolą. Dlatego strach, który czułam, był tysiąc razy bardziej paraliżujący. Nienawidziłam uczucia bezradności.

Otuliłam się ciaśniej polarową bluzą, po czym rozejrzałam się dookoła. Nie było ciemnego korytarza, nie było mozaiki wykonanej z szachownicy, nie było drewnianych drzwi, nie zmierzałam do żadnych wrót. Była tylko podłoga z cisowych paneli, prowizoryczne łóżko i pusta przestrzeń. I malutki telewizorek, który załatwił nam Philip, gdy bezceremonialnie obudziliśmy go w jego gabinecie.

- Come, play with us. - podskoczyłam w miejscu na słowa, znienawidzonych przeze mnie, bliźniaczek, dochodzący ze starego sprzętu.

Sięgnęłam do pilota i natychmiastowo wyłączyłam cholerne Lśnienie, puszczone z kasety. Nie miałam ochoty przeżywać kolejny raz sceny z krwią, zalewającą korytarz. 

Kto by pomyślał, że sytuacja zmusi mnie do powrotu na stare śmieci. Pokój w Hoxton w żaden sposób nie przypominał mojego starego miejsca zamieszkania. Puste pomieszczenie rozświetlała jedynie słaba lampka, postawiona na podłodze. To była już druga noc, którą spędziliśmy tutaj. Druga noc, podczas której nie zgasiliśmy światła.

Zerknęłam w stronę wciąż śpiącego, obok, na materacu, Caleba. Był cały mokry od potu i niemal wciskał twarz w poduszkę. Gdy magiczne proszki przestały działać, ból po ranie najwyraźniej nie odpuszczał nawet podczas snu. Jego pięść zaciśnięta była na pościeli a drgawki wstrząsały całym ciałem.

Bardzo długo zajęło nam namawianie go, do ponownego odkażenia rany i zawołanie zaufanego lekarza. Na szczęście uległ nam.

Doktor Miller o nic nie pytał, niczego nie dociekał, nie oceniał, upewnił nas, że żadna informacja nie wydostanie się poza nasze grono. Zaszył ranę na mojej stopie i zajął się Calebem. Z tego co się dowiedziałam, siła uderzeniowa pocisku, roztrzaskała kości, znajdujące się dookoła a jego brak był wybity. Co prawda rana była ślepa - pocisk przecież utknął w jego ciele. Nie zmieniało to faktu, że wokół niej zrobił się bordowy pierścień. Humphrey, wciąż udając nieśmiertelnego, zdecydował się na nastawienie barku w najmniej ludzki sposób, jaki był mi tylko znany.   Na żywca. Nawet po kilku godzinach jego jęk wciąż rozchodził się po mojej głowie. Ale przynajmniej był prowizorycznie poskładany. I ja też byłam spokojniejsza, że ani mi, ani jemu nie grozi żadne zakażenie czy inne powikłania powypadkowe.

Podciągnęłam kolana do klatki piersiowej i siedziałam tak, wpatrując się w niego. Byłam świadoma, że wkrótce, gdy już się obudzi, oboje będziemy musieli opuścić tę ciepłą przystań. Narazie jednak odpychałam od siebie te myśli.

Ciszę panująca w pokoju przerwało ledwo słyszalne pukanie. Ustalone hasło. Jedno krótkie uderzenie, trzy długie, pauza, jedno krótkie, jedno długie. Ja.

*tydzień wcześniej*

Światła Londyńskich ulic były dostrzegalne już z większej odległości. I chociaż wszystko jeszcze mieszało mi się w głowie, chociaż wciąż tkwiłam gdzieś pomiędzy jawą a snem, czułam, że jesteśmy w domu.

Nawet powietrze zdawało się być przyjemniejsze, mniej toksyczne. Wiatr się uspokoił, pogoda także. Jakby wszystko dookoła chciało powitalnie przygarnąć nas w swoje ciepłe ramiona.

Nie sądziłam, że kiedykolwiek tak bardzo ucieszę się na widok budynku, piętrzącego się na Lambeth. Był środek nocy a ogromne London Eye wciąż świeciło neonem, tak samo jak pobliskie szyldy knajpek czy sklepów. Świat istniał, czas się nie zatrzymał, wszystko żyło swoim życiem, zupełnie odcięte, nierozumiejące faktycznego obrotu spraw, jakie panowały na zewnątrz tego hermetycznie zamkniętego miasta. Ta panująca na ulicach beztroska, wydawała mi się aż śmieszna.

- Napewno jesteś wykończona - czułość płynąca od Caleba, wciąż była nowa, dziwna.

Gdy wysiedliśmy, zarzucił na mnie marynarkę, którą wcześniej przykrył mnie w aucie i otulając mnie zdrowym ramieniem, poprowadził w stronę wind, wcześniej dziękując Gashowi za wszystko.

Sidney dzisiaj nie było przy biurku, na recepcji. Nie przywitała nas tym sztucznym, wymuszanym uśmiechem, za co w sumie dziękowałam. Wyczerpałam swoje baterie społeczne i nie miałam już w sobie żadnej rezerwy. Nie miałabym siły zamienić z nią chociażby słowa. Mój umysł opanował obraz kąpieli z bąbelkami, solą i być może cierpki smak drogiego, wytrawnego wina z kuchennej kolekcji.

Nacisnęłam guzik, czekając aż winda zjedzie na parter. W końcu drzwi się rozsunęły a ja bez zastanowienia, weszłam do środka.

- Humphrey! - w momencie w którym Caleb zamierzał ruszyć moim śladem, Gash wbiegł do budynku.

Zaskoczony, odwrócił się w jego stronę. Widziałam tą wymianę spojrzeń. Wyczułam ten niepokój, wybrzmiewający echem razem z wypowiedzianym nazwiskiem.

Nie zareagowaliśmy w odpowiednim momencie. Ja nie zdążyłam się cofnąć, a Caleb nie dosięgnął mojej dłoni, żeby wyciągnąć mnie na korytarz. Drzwi metalowej puszki się zamknęły i zostałam w niej sama. Zaczęłam naciskać guziki, byle tylko zatrzymać windę, otworzyć ją z powrotem, wydostać się z klaustrofobicznej przestrzeni.

Na próżno.

Ze ściągniętymi brwiami próbowałam zrozumieć, co właściwie zaszło. Pewnie zostawiliśmy coś w aucie, to dlatego przybiegł za nami - tłumaczyłam sobie. Byliśmy już bezpieczni. Nic nam nie groziło. Byliśmy przecież w domu.

Byliśmy bezpieczni, prawda?

Muzyka dochodząca z głośników, z każdą kolejną sekundą, stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. Irytowała przesadnie wesołymi dźwiękami. Wręcz męczyła. Wpatrywałam się w kolejne, zapalające się numerki, mówiące o tym, ile jeszcze pięter zostało do pokonania.

- Poziom dwudziesty szósty - nagrany głos kobiety rozbrzmiał nagle, przez co podskoczyłam w miejscu.

Szybsze bicie serca spowodowało lekkie zawroty głowy. Pokręciłam nią, śmiejąc się z samej siebie. Stając przed wejściem, wygrzebałam z torebki klucz i w końcu weszłam do upragnionego azylu.

Czułam łzy cisnące się pod mimowolnie opadające ze zmęczenia powieki. Zamknęłam za sobą drzwi i skrzywiłam się w niemym krzyku. Moje mięśnie wyczuły, że w końcu mogą odpocząć, rozluźniając się do tego stopnia, że idąc w stronę pokoju, musiałam podpierać się ścian.

Wszystko puściło. Każda najmniejsza emocja zdawała się być dziesięć razy mocniej wyczuwalna. Ale przede wszystkim, byłam przeszczęśliwa, że mam już to za sobą. Że to już koniec. Ruszyłam dalej, nie kłopocząc się wycieraniem słonego płynu, wciąż cieknącego po moich policzkach. Nie musiałam już udawać twardej. Mogłam zdjąć maskę.

Przemierzając korytarz, słyszałam dokładnie każdy stawiany przeze mnie krok. Idealna, niesamowicie pochłaniająca cisza. Dzięki dźwiękoszczelnym ścianom do środka nie dochodziły żadne odgłosy z podwórka, a inni lokatorzy, z sąsiednich apartamentów, spali już dawno w swoich łóżkach.

Kąciki moich ust drgnęły w uśmiechu na widok mojego pokoju. Butelki po winie wciąż stały tak jak je zostawiliśmy - na szafeczkach. Ramki ze zdjęciami, które przeglądałam, wciąż walały się, porozkładane na łóżku. Szafeczka rtv zagradzała nieco drogę, wciąż nie ustawiona w odpowiednim miejscu. Zupełnie jakbym nigdy z stamtąd nie wychodziła. Z drugiej strony miałam wrażenie, że czas wyjazdu ciągnął się w nieskończoność. A minęły przecież tylko dwa tygodnie.

Przeszłam do łazienki i odkręciłam kurek z gorącą wodą. Szum koił myśli, a zapach różanej soli do kąpieli, którą machinalnie wyspałam do wanny, wypełnił całe pomieszczenie. Odgarnęłam włosy z twarzy, przetarłam zmęczone oczy i uśmiechnęłam się. To było coś, czego potrzebowałam.

Zdjęłam bluzkę, czując jak nieprzyjemnie szoruje moje ciało przy każdym zetknięciu ze skórą.

Saszetka z kosmetykami leżała rozsypana na blacie, koło zlewu. Zaczęłam ją zbierać, żeby zrobić trochę więcej miejsca. Zmarszczyłam brwi, zauważając przełamaną, zdeformowaną szminkę. Czy mogłam aż tak stresować się wyjazdem z Calebem, że przypadkiem zamknęłam ją, nie przekręcając opakowania? Mój kręgosłup przeszły przyjemne ciarki, na samo wspomnienie jego wzroku, gdy bezceremonialnie dołączył do mnie, przynosząc mi sukienkę. To zdawało się być tak nierealne..

Odnalazłam mokre chusteczki i sięgnęłam po płyn do demakijażu. Namoczyłam wacik i podniosłam wzrok na lusterko.

Momentalnie znieruchomiałam.

Rzeczy, które trzymałam, wypadły mi z rąk.

W pierwszej chwili nie poczułam nic. Szok był zbyt duży. Nie zrozumiałam. Nie potrafiłam zrozumieć. Nie pamietam czy krzyczałam, czy płakałam, czy zrobiłam cokolwiek innego. Dreszcze przerażenia wstrząsnęły moim ciałem. Chyba nawet przestałam oddychać, o mruganiu nie wspominając. Jedyne, co do mnie docierało, to ciśnienie skupiające się w skroniach, piszczenie w uszach i mocno odczuwalne uderzenia w klatce piersiowej.

Cofnęłam się, na drżących nogach, o krok. Z napływającymi do oczu łzami, wpatrywałam się w napis, tuż przede mną, mieszający się z moim odbiciem. To było niemożliwe. To urojenia. To się nie dzieje. Kto mógł robić sobie ze mnie takie żarty? Co w ogóle to wszystko znaczyło? To miał być koniec. Miałam być już bezpieczna. Moje wcześniej dudniące w piersi serce, niemal zatrzymało się na widok czerwonych, koślawych, topiących się od temperatury, rozmazujących się, liter na lustrze.

„Przegrałeś grę"

Pomimo temperatury panującej w pomieszczeniu, moje ciało przeszły lodowate dreszcze. Ogłuchła na zewnętrzne bodźce, cofałam się, aż w końcu potknęłam się i zatoczyłam do tyłu. Upadek był bolesny.

W tym samym momencie poczułam pod palcami lepką ciecz. Przeniosłam wzrok w to miejsce. Doskonale zdawałam sobie sprawę, czym jest. Jednak nie należała ona do mnie. W żaden sposób się nie zraniłam.

Skrzywiłam się przez nagły, świdrujący ból głowy. Przed oczami widziałam siebie, zamkniętą w samochodzie, bez możliwości wyjścia. Nie mogłam zmyć natrętnych obrazów przed oczu. Nawracały przy każdym mrugnięciu, jak pieprzona trauma.

Rzeczywistość mieszała mi się z urojeniami. Miałam ochotę się zaśmiać, z drugiej strony wybuchnąć płaczem.

Ktoś tu był, ktoś był tu przed nami, ktoś wciąż mógł kryć się w mieszkaniu - podpowiadał mi zdrowy rozsądek.

- Nie, nie, nie - szepnęłam cicho.

Mieszkanie było zamknięte. Nikt nie mógł się tu dostać.

Podniosłam instynktownie wzrok. To było jak impuls. Marszcząc brwi, tępo wpatrywałam się w coś, czego nie potrafiłam rozpoznać. W coś o co się połknęłam. Dopiero gdy huk rozszedł się drganiami po ścianach, a obiekt przede mną złożył się w pół, upadając na podłogę tuż przede mną, zrozumiałam, że wystające zza szafki zdeformowane coś, było ciałem martwego człowieka. Zakryłam usta dłonią, tłumiąc krzyk i zacisnęłam powieki.

Raz, dwa, trzy - odliczyłam w myślach, biorąc głębokie oddechy jednak gdy z powrotem otworzyłam oczy, ciało nie zniknęło.

Łapiąc płytkie oddechy, jak w zwolnionym tempie, zaczęłam podnosić się do pionu. Świat wirował, dokładnie tak, jakbym miała zemdleć, a żołądek podnosił się do gardła. Miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję.

Tuż za moim łóżkiem, dostrzegłam kolejne ciało.

Dopiero w tamtym momencie zrozumiałam, jak cholernie się myliłam. Nic nie wyglądało tak, jak przed naszym wyjazdem. Już przez otwarte drzwi sypialni, dostrzegłam powyrywane z zawiasów szafki przedpokoju. Korytarz był dosłownie wyłożony walającymi się papierami. Jak mogłam wcześniej tego nie dostrzec? Ile jeszcze trupów znajdowało się w mieszkaniu? Kto to zrobił? Czy to przed tym chciał na ostrzec Gash? Czy chciał nam powiedzieć, że mieliśmy włamanie?

Zapomniałam o przelewającej się już wodzie, zapomniałam o wszystkich rzeczach, które zostawiłam w łazience.

- Caleb! - wydarłam się na całe gardło, ruszając w stronę wyjścia.

Minęłam wystające nogi, nie patrząc nawet w tamtą stronę. To się nie działo. Nie znowu. Nie miałam siły przechodzić przez kolejny popieprzony teatrzyk śmierci. Czułam, że płaczę. Czułam jak z każdym kolejnym krokiem, moje ciało wiotczeje.

W mijanych przede mnie pomieszczeniach panował istny chaos, dosłownie tak, jakby przez penthouse przeszło tornado. Powywracane meble, rozrzucone rzeczy, zbite lustra, walające się ciuchy.

Jak do cholery mogłam to przeoczyć?!

Nie chciałam widzieć niczego więcej. Mroczki przed oczami przysłaniały mi coraz bardziej widok. Niemal zderzyłam się z rozsuniętymi drzwiami salonu.

- Cal!...

W tym samym momencie silne ramię zatrzymało mnie w biegu, zamykając w szczelnym uścisku. Zatoczyliśmy się nieco przez prędkość i impet z którym pociągnęłam tego kogoś, za sobą.

- Tu jesteś.. - usłyszałam tak cholernie upragniony przeze mnie, niski głos. - Chodź, tu nie jest bezpiecznie - wciąż mnie obejmując, poprowadził nas w stronę wyjścia.

Jego szept sprawił, że łzy ponownie zaczęły spływać po moich policzkach. Wyprowadził nas z mieszkania, zabrał w, jak sam to określił, bezpieczne miejsce. Tylko że już do cholery, nie wiedziałam, czy bezpieczne miejsce gdziekolwiek istnieje.

- Sprawdzić mieszkanie! - wydał polecenie tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Chwilę potem grupa uzbrojonych, zamaskowanych ludzi, wyglądających jak antyterroryści, minęła nas, wchodząc do środka, jeden po drugim, ubezpieczając siebie nawzajem.

Oddychałam płytko, przyglądając się całej sytuacji. To nie była scena z prawdziwego życia. Odniosłam raczej wrażenie, że oglądam film akcji i zbyt mocno dałam się wciągnąć w fabułę. Rzeczywistość jednak wcale nie różniła od fikcji. To tutaj czyhały na mnie zagrożenia, mogące uderzyć z każdej strony w najmniej oczekiwanym momencie.

Chwyciłam w garść koszulę Caleba, krzywiąc się przez kolejną nadchodzącą falę płaczu, zaciskając powieki.

- Nic ci nie jest? - widząc, że jest ze mną źle, ujął moją zapłakaną twarz w swoją dłoń i jakby sprawdzając, czy wszystko ze mną w porządku, przyglądał mi się chwilę. - Jesteś cała? - dopytywał. - Co to za szramy? - wpatrywał się w moją klatkę piersiową. - Kurwa, Avis.

Wyłączyłam się na jego słowa. Nie będąc w stanie się odezwać, po prostu pokiwałam głową. Wpatrywałam się w jego topazowe tęczówki, próbując odzyskać kontakt z rzeczywistością.

- Wiem, Avis. Wiem. Oddychaj. Jestem tu. - poczułam miękkie, ciepłe usta na czole.

Przygarnął moją głowę do swojej piersi, a ja, jak zagubione, przerażone dziecko chcące zasłonić oczy przed straszną sceną, po prostu wtuliłam się w niego. Jego prawe ramie wciąż otoczone było temblakiem, dociśnięte do ciała pod koszulą.

- Gdzie twoja bluzka? - spytał z troską. - Daj mi płaszcz - zwrócił się do kogoś, zupełnie zmieniając ton głosu.

Chwilę potem ciepły materiał okrył moje ramiona. Zapomniałam o tym, że przecież byłam półnaga. Szczerze mówiąc, nie obchodziło mnie to. Nic mnie już nie obchodziło. Chciałam po prostu znaleźć się jak najdalej od tego wariatkowa.

Zostaliśmy sami. Staliśmy tak po prostu, wpatrując się w siebie, próbując uregulować sobie nawzajem, szalejące w nas emocje.

- Szefie - człowiek, który oddał mi swój płaszcz, kiwnął do Caleba, prosząc go na stronę.

Wyróżniał się od reszty. Przypominał bardziej agenta NCA niż tych wszystkich zamaskowanych ludzi. Być może właśnie nim był. To nie byłoby dziwne. Caleb zapewnie miał w garści przynajmniej połowę londyńskich skorumpowanych agentów, przecież w Liverpoolu także o tym rozmawiali. Nie rozumiałam jedynie dlaczego wtedy, po strzelaninie, uciekaliśmy przed policją skoro teraz, po włamaniu i morderstwie własnych ochroniarzy Caleb z całkowitym zaufaniem rozmawiał z tym gościem. Chodziło przecież o tych samych ludzi z którymi tak samo mogli go powiązać. Tym razem nie widziałam jednak, żeby się tym przejmował.

- Daj mi chwilę - uśmiechnął się do mnie delikatnie.

W odpowiedzi chwyciłam mocniej jego dłoń i pokręciłam przecząco głową.

- Cal - zaprotestowałam.

Potrzebowałam go. Nie chciałam, żeby mnie zostawiał. Nie mógł mnie zostawić. Sam przekonał się o tym, co się dzieje gdy rozdzielamy się choćby na krótki moment. Na samą myśl o tym, że zostałabym sama, ogarnęła mnie paraliżująca panika.

- Zaraz wrócę - szepnął jeszcze uspokajająco. - Zaraz wrócę - powtórzył i do ostatniego momentu przeciągając dotyk naszych dłoni, zniknął razem z mężczyzną za futryną.

Zaczęłam przygryzać nerwowo policzki, ponownie czując narastający we mnie strach. Ich kroki i głosy odbijały się echem, kumulując w jeden wielki hałas. Zakryłam dłońmi uszy. Czy to już początki schizy?

Nie trwało długo, zanim usłyszałam podniesiony głos Humphrey'a. Najwyraźniej nie przejmował się tym, że jest środek nocy. Zrobiłam krok w stronę otwartych drzwi i odważyłam się zajrzeć do mieszkania.

- Jeszcze jedno słowo a skończysz jak oni! - skrzywiłam się słysząc to nieprzyjemne, wręcz mordercze ostrzeżenie. - Zwalniam wszystkich! Jutro widzę nowych ludzi!

Odwrócił się przodem do mnie, momentalnie łapiąc ze mną kontakt wzrokowy. Jego tęczówki pałały gniewem, jednak jakby na moment złagodniały.

- Szefie.. - jego rozmówca chciał go zatrzymać, kładąc mu dłoń na chorym ramieniu.

- Wypierdalaj - natychmiastowo ją strącił, w lekceważącym geście.

Byłam pewna, że posłał mu jednocześnie jedno ze swoich przerażających spojrzeń. To był ten stan, gdzie granica pomiędzy emocjami a zdrowym rozsądkiem się zacierała. Jego cierpliwość wisiała na włosku. 

- Wszyscy są martwi, nie ma kogo zwalniać - jeden z zamaskowanych, pozwolił sobie zażartować.

Jak w zwolnionym tempie dostrzegłam błysk broni w dłoni Caleba, gdy wyciągnął ją niespodziewanie, celując prosto w czoło śmiałka. Strzelił jednak tuż obok jego głowy. To trwało ułamek sekundy. Jakby wcale nie miało miejsca, chociaż dowody miałam tuż przed nosem. Przerażenie spowodowało, że wszyscy dookoła zamarliśmy. Nastała grobowa cisza.

W powietrzu unosił się zapach krwi i prochu. Dźwięk wystrzału odbijał się echem po uszach. Caleb nawet nie drgnął, kierując broń w stronę kolejnego gościa. Następnie przesuwał ramię coraz to w prawo, mierząc do innych. Uniósł przy tym brew, jakby niemo pytając czy mają jeszcze coś do powiedzenia, napawając się ich strachem. Zacisnął przy tym usta do tego stopnia, że pamiątka po niedawnej bójce, mała ranka na środku jego dolnej wargi, na nowo się otworzyła. Przejechał po niej językiem. Opanowała go czysta wściekłość w pięciu zmysłach. Nikt już nie odważył się zareagować. Wszyscy dokładnie wiedzieliśmy, że jest bezwzględny.

- Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia - z tymi słowami, schował pistolet z powrotem za pas i ruszył w moją stronę, wyciągając delikatnie dłoń, czekając aż ją ujmę. - Żegnam Panów.

- Nie skończyliśmy rozmawiać - zauważył, chyba, agent, który wcześniej zawołał go do środka.

- Ja skończyłem - zacisnął szczękę, jakby za wszelką cenę starając się powstrzymać przed kolejnym wybuchem.

Widząc, że nie zamierzam zareagować na jego gest, objął mnie zdrowym ramieniem. Nie miałam pojęcia gdzie mnie zabierze, ważne było dla mnie to, żeby ze mną został, żeby był.

- Może odwieziemy Panią w..

- Dzięki za troskę - Caleb wtrącił się w jego słowa, prychając cynicznie. - Żegnam.

Facet jednak nie zamierzał odpuścić. Ruszył za nami w dół schodów.

- Panie Humphrey, rozumiem Pana intencje, jednak chciałbym zauważyć, iż najrozsądniejszym rozwiązaniem...

I tym samym przekroczył granice. Silna dłoń Caleba wylądowała na jego szyi, gwałtownym ruchem przyciskając do ściany. Zrobił to z takim impetem, że biedny człowiek zakasłał, tracąc na chwilę oddech, panicznie łapiąc za jego ramię, chcąc pozbyć się uścisku.

Uzbrojeni momentalnie zebrali się na górze schodów, w asyście, celując do Caleba.

- Czego do chuja nie zrozumiałeś?! Masz robotę do wykonania, więc się nią kurwa zajmij! - w końcu go puścił, pchając z powrotem na ścianę. - I się nie wpierdalaj!

Zrobił kilka kroków w tył, podnosząc wzrok na zebranych. Skinął głową w ich stronę, jakby przepraszał. Nie wierzyłam w to, że zrobiło mu się głupio, albo, że uznał swoje zachowanie za niewłaściwie. Stwierdził po prostu, że tak należy uczynić. Panująca w nim agresja nie zgasła, wciąż się tliła. Nieprzewidywalna i przerażająca.

- Gdzie się Pan zatrzyma? - usłyszałam jeszcze, zanim skręciliśmy w półpiętro.

- Gdzie uznam za słuszne - odpowiedział mu krótko, niemal cedząc przez zęby.

I na tym ich rozmowa się zakończyła.

Nie ufał nikomu. Tego byłam pewna. Już nawet ja przekonałam się o tym, jak wielkie rysy, ślady czy wątpliwości pozostawiają po sobie pewne sytuacje. I pewnie miał rację. Nie powinno ufać się nikomu, poza sobą samym. Nie powinno się pokładać nadziei w czymś, co do nas nie należy. Już dawno zauważyłam, że wolał być czujny, nie mówić wszystkiego, kontrolować i zawsze mieć ograniczone zaufanie. Nie bez powodu mówi się „umiesz liczyć? licz na siebie". I pewnie powinnam była pójść jego śladem, powinnam postępować jak on.

A jednak jemu ufałam. Ostatnio bardziej niż kiedykolwiek. Najwyraźniej jedyne bezpieczne dla mnie miejsce, było tylko i wyłącznie u jego boku.

Zjechaliśmy na sam dół w ciszy. Ja nie wiedziałam, co mam powiedzieć i czy w ogóle powinnam a on najwyraźniej nie potrzebował rozmowy. Nikt nam nie towarzyszył. Budynek jakby opustoszał. Ku mojemu zdziwieniu wcale nie zatrzymaliśmy się na parterze. Zjechaliśmy niżej. Do podziemnych garaży. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że tu były.

- Oddelegowałem Gash'a. - odezwał się w końcu, przerywając ciszę.

Skrzywił się dość mocno, wyciągając z kieszeni klucz do auta. Wyłapałam moment w którym chwyta się za ramię. Najwyraźniej wcale nie czuł się tak dobrze, jakby jego stan na to wskazywał. Rana postrzałowa wyraźnie mu doskwierała. Być może właśnie dlatego jego złość była aż tak spotęgowana.

- Pojedźmy do szpitala.. - zaczęłam cicho, ale zignorował moje słowa.

- Dopóki nie dowiem się, kto dał cynk gdzie i czym się przemieszczaliśmy, nie będziesz kontaktować się z nikim oprócz mnie, rozumiesz? Dla własnego dobra - wydał wyraźne polecenia, opierając się asekuracyjnie o Rolls Royce'a.

Wpatrywałam się w niego przez moment. Wiedziałam, że powinnam była zignorować jego słowa. Ktoś powinien się nim zająć, a przynajmniej go obejrzeć. Najwyraźniej Gash wcale nie załatwił roboty. Co jeśli wdało się zakażenie? Co jeśli jego rana była groźniejsza, niż sądziliśmy?

- Zabiorę Cię do lekarza - zrobiłam krok w jego stronę, ale powstrzymał mnie uniesieniem dłoni.

- Umiesz prowadzić? - zmienił zupełnie temat.

Dlaczego do cholery nie słuchał tego, co się do niego mówiłam? I to ja, jego zdaniem, byłam tą upartą.

Już otwierałam usta, jednak nie zdążyłam się odezwać.

- Wsiadaj - nie czekając na moją reakcję, otworzył drzwi od strony kierowcy.

Obserwowałam otępiała jak okrąża samochód, żeby zająć miejsce pasażera.

Dopiero po chwili dołączyłam do niego. Westchnęłam drżąco zapinając pasy. Auto było ogromne, a ja, pomimo faktu posiadania prawka, prowadziłam może dwa razy w życiu. Dasz radę, Avis. Co cię nie zabije.. - dodałam sobie odwagi w myślach. Wiedziałam, że polega na mnie. On nie był w stanie dowieźć nas na miejsce a nie mogliśmy sobie pozwolić na telefon do kogokolwiek.

Gdy zerknęłam na niego, siedział z czołem opartym o deskę rozdzielczą, rozmawiając sam ze sobą.

- Nie mam, kurwa, pojęcia, kto im powiedział że Cię mam - mruczał pod nosem. - Kto im powiedział, że Cie znalazłem? Kto wiedział, że Cię szukam? Kto wiedział o wszystkim? - przyłożył dłonie do twarzy, wplótł palce we włosy i pociągnął za nie. - Kurwaaa... - kręcił głową, majacząc, jednak zanim zdążyłam spytać, co właściwie ma na myśli, jakby oprzytomniał. - Jedziemy do Hoxton.

- Do Hoxton? - przygryzłam policzki, nie komentując jego monologu.

Wyprostował się z cierpieniem wymalowanym na twarzy, po czym zatopił się w fotelu. Calutki czas obejmował się zdrowym ramieniem. Odpływał. Widziałam to. Jego głowa bezwładnie stuknęła o boczną szybę, gdy chciał się o nią oprzeć. Spojrzał na mnie niemalże nieprzytomnym wzrokiem.

- Musisz mnie posłuchać. Uważnie posłuchać - zniżył głos. - McMillan jest jedyną osobą, której teraz ufam. Powiesz mu, że to wszystko ich wina. Będzie wiedział co robić. Rozumiesz?

Nie rozumiałam. Oczywiście, że nie rozumiałam. Jak mogłam zrozumieć tą paplaninę wylatującą z jego ust? Żadne z jego słów nie miało dla mnie najmniejszego sensu. Kim byli oni? Bał się ich? Trudno było mi w to uwierzyć. Wrogowie? Coś mi tu nie pasowało. Chodziło im o mnie? Dlaczego? Przez to, że zabiłam Mela? Że fama się rozniosła? Dlaczego? Bo byłam u Andrews'a? Chodziło o Dyllana z bankietu? To dlatego, że Caleb nie zgodził się żebym spędziła z nim trochę czasu? A może to Eliash mścił się za Fletchera? Bo pojechałam do cholernego Leeds i widziałam zbyt dużo? Dlaczego Caleb powiedział, że mnie szukał, że mnie znalazł, że mnie miał? O co do cholery chodziło?

- Rozumiesz? - podniósł głos, wyrywając mnie z chaosu umysłu, przez co podskoczyłam w miejscu.

- Tak - skłamałam, odpalając auto.

Nie rozumiałam. Nie byłam w stanie ogarnąć, o co mu chodzi. Nie zadałam jednak ani jednego pytania a on nie odezwał się już ani słowem.

*tydzień później - czas obecny*

Po tym, jak Philip zapukał do mojego dawnego pokoju, zgodziłam się zejść z nim do jego gabinetu, żeby wypić kawę. Wróć. Kawa była jedynie wabikiem. Tak naprawdę chciał porozmawiać o tym wszystkim, co się stało. Obiecałam mu wyjaśnić i oto nadszedł ten moment - powiedziałam mu wszystko, co wiedziałam.

- Jak noga? - spojrzał na mnie ze zmartwieniem w oczach, jakby cała moja spowiedź, nie miała miejsca.

W pierwszej chwili chciałam spytać, czy sobie ze mnie żartuje. Poczułam się zlekceważona. Liczyłam na to, że da mi jakieś wskazówki. Wyjaśni mi tę całą historie i powie mi, dlaczego w ogóle ja w tym wszystkim jestem i jaką rolę pełnię. Odpuściłam jednak. Musiałam się dostosować. Musiałam grać tak jak oni. Nie wiedziałam tylko, że Philip jest w to wszystko wplątany. Wiedział od początku? Obserwowałam dokładnie każdy jego ruch, jego mimikę, reakcje na moje słowa podczas opowieści. Nic nie wzbudziło we mnie żadnych podejrzeń. Był prawdziwy, taki jak zawsze, taki, za jakiego go miałam od momentu naszego poznania.

Westchnęłam więc jedynie i zerknęłam w dół, na zabandażowaną nogę. Ból doskwierał jedynie przy poruszaniu się. No i oczywiście szwy, zaciskające się na skórze, rwały nieprzyjemnie.

- Jest okej - przygryzłam policzki, sięgając po kubek z kawą. - Ładnie się urządziłeś - rozejrzałam się po pomieszczeniu.

Nie takiego powrotu do Hoxton się spodziewałam. Liczyłam raczej na cudowne otwarcie knajpki, siebie za nowym barem, witającą nowych klientów razem z Gusem, Mikaelem, Cami i resztą załogi. Liczyłam na uśmiechy do nowej klienteli i jedną wielką imprezę.

Na ten moment moi znajomi nie zdawali sobie nawet sprawy z tego, że znajduje się w tym samym budynku, co oni. Nie mieli pojęcia o tym, że ich nowy szef, którym byli tak cholernie zafascynowani leży w pustym pokoju na piętrze, z raną postrzałową. Nie wiedzieli o tym, że sprawy nijak mają się do tego, jak je postrzegają, a ukrywana przed nimi prawda, nawet im się nie śniła.

Gabinet Philipa nie stał pusty, tak jak go zapamiętałam. I nie wyglądał tak, jak kiedyś. Przypominał teraz bardziej biuro jakiegoś szefa mafii z lat dwudziestych - ścianki pomiędzy pomieszczeniami, kuchnią i korytarzem, dzieliły przeszklone, kwadratowe witraże, otoczone drewnem. Sam pokój wyposażony był w piękne, zdobione, dębowe meble. Przeszklone komody, wypełnione były teczkami z dokumentacją. Na biurku przy którym siedzieliśmy, stał stary telefon stacjonarny z 1921 roku, ze śmieszną zdejmowaną słuchawką, rozmiaru pięści, wiszącą na kablu. Zaraz obok niego widniała maszyna do pisania, obok leżała stara fajka. Obrazy wiszące na ścianach przedstawiały przeróżne pejzaże. Wszystko miało swój klimat. Styl, który sama zaproponowałam. Żałowałam. Byłam na siebie zła, bo wcale nie czułam się komfortowo w takim otoczeniu. Nie, gdy już wiedziałam o tym, czym tak naprawdę zajmuje się Caleb i, jak wyszło na jaw, Philip również.

- Ah tak - skomentował moje słowa, również przyglądając się wystrojowi. - Poszedłem za twoją radą. Innym także się spodobało. Klientela jest zadowolona. Mamy nawet muzykę na żywo - zerknął na kalendarz. - Grają dzisiaj wieczorem.

Zacisnęłam szczękę. To nie tak, że się nie ucieszyłam. Oczywiście, że byłam przeszczęśliwa. To miejsce w końcu odżyło. Po prostu, do cholery, chciałam być tego częścią, nie snuć się jak duch po zapleczu, uważając, żeby przypadkiem kogoś nie spotkać.

- Caleb to widział? - spytałam, używając jego imienia.

Skoro Philip wiedział, że ja wiem, a ja wiedziałam, że on jest wszystkiego świadomy, nie musieliśmy już sobie panować.

W odpowiedzi pokręcił przecząco głową.

- Od waszego niespodziewanego zjawienia się i zamknięcia w pokoju na cztery spusty, nie widziałem go na oczy - niemal odburknął.

- Śpi. Musi odpocząć - wiedziałam, czułam, że McMillan jest ogromnie zły na swojego przyjaciela, za to, w co się wpakował, chociaż sytuacja nadal nie była dla mnie jasna.

Wiedziałam jedynie to, czego byłam świadkiem, to, co usłyszałam podczas wyjazdu, to, co mamrotał Caleb pod nosem, to, co Philip tłumaczył Doktorowi Millerowi.

- Śpi - staruszek rzucił ironicznie, podnosząc się z krzesła nagłym ruchem. - Gdybyś mnie posłuchała..

- To nie jest moja wina - wycedziłam. - Nie patrz na mnie tak, jakby była.

Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Słowa same wypłynęły w moich ust. Chyba naiwnie chciałam przekonać samą siebie, że mam rację.

- Ale właśnie o to chodzi, Aiva - spojrzał na mnie poważnie. - To jest tylko i wyłącznie twoja, cholerna, wina. Wszystko sprowadza się do twojej osoby. Od samego początku.

Zamrugałam kilka razy, w szoku.

Nie dlatego, że nawet on, stanął przeciwko mnie. Już nawet nie chodziło o to, co powiedział, bo mój umysł postawił grubą barierę, nie chcąc przyswoić tych wszystkich informacji.

Patrzyłam na niego. Widziałam jak jego usta się poruszają. Ale to głos Caleba wybrzmiał, echem rozchodząc się po mojej głowie, gdy wypowiedział te słowa.

To twoja wina - oskarżył mnie w zajeździe. - Twoja.

Poczułam na sobie to świdrujące spojrzenie, które mi wtedy posłał. Wpatrywałam się w przestrzeń, zupełnie tak, jakby stał przede mną. Z tą cholerną odrazą i nienawiścią.

Z trudem otrząsnęłam się z amoku, słysząc jak Philip rzuca coraz to kolejne oskarżenia w moją stronę.

- O czym ty, do cholery, bredzisz?! - podniosłam głos, dając upust wściekłości i frustracji. - Ja nie mam z tym wszystkim nic wspólnego! To cholerne zatargi Caleba, odbijają się na nim! Chciał, to ma! Całe życie bawi się w te swoje gierki wielkich Panów! Wplątał mnie w to wszystko a teraz nagle słyszę, że to moja pieprzona wina! - również wstałam, nachylając się w jego stronę, opierając dłońmi o biurko.

- Bardzo mi przykro, że nikt Cię w tym wszystkim nie uświadomił, ale nie będę załatwiał spraw Caleba za niego.

Wpatrywałam się w niego, niczego nie rozumiejąc. Znowu te ukryte przekazy i niedopowiedzenia.

- Philip, do cholery! - uderzyłam pięściami o blat.

W tym samym momencie, pomieszczenie wypełnił dźwięk dzwoniącego starego telefonu.

Uważnie obserwowałam jak staruszek podnosi słuchawkę.

- Tak? - jego pytanie zawisło w powietrzu.

Wsłuchiwał się w swojego rozmówcę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

- Kto to? - szepnęłam, jednak nakazał mi milczenia, przykładając palec do ust.

- Proszę chwilę zaczekać - westchnął, zawieszając połączenie. - Tak, jak powiedziałem, nie będę naprawiał cholernych błędów Caleba. To sprawa między tobą a nim.

Założyłam ręce i uniosłam pytająco brew.

- Kto to? - powtórzyłam, wskazując na zawieszony w połączeniu telefon.

- Twój chłopak - wzruszył ramionami, a mnie przeszły dreszcze.

Ace? Jeszcze jego brakowało. Czego on jeszcze mógł ode mnie chcieć? Przekręciłam głową nie dowierzając. Wciąż się nie poddawał. Zniknęłam przecież tak dobitnie z jego życia, że mało kto miałby odwagę przypomnieć sobie o swojej obecności na jego miejscu. Najwyraźniej po moich nieodebranych telefonach był na tyle sfrustrowany, że szukał coraz to nowych sposobów na kontakt ze mną. Dobrze, że nie wysłał jakiegoś gołębia pocztowego ani nie pokusił się o puszczanie znaków dymnych.

- Czeka na linii.

Wiedziałam doskonale, że nie mogę ujawnić mojej lokalizacji. Nawet jeśli oskarżenia rzucane w moją stronę wydawały mi się cholernie irracjonalne, wiedziałam, że nie mogę odebrać telefonu. Ktoś nas szukał a ja nie mogłam narazić nas na niepotrzebne ryzyko. Spotkać się z nim także nie mogłam. Chociaż może.. Taki był przecież plan, zanim stało się to, co się stało. Miałam wrócić do domu, załatwić z nim sprawy, raz a dobrze. Wszystko się jednak skomplikowało.

Philip najwyraźniej odebrał moje milczenie jako odpowiedź i podniósł z powrotem słuchawkę.

- Nie wiem o kim Pan mówi, nie mam pojęcia, gdzie przebywa. Jeśli nie chce się z Panem kontaktować, najwyraźniej albo jest zajęta, albo powinien Pan odpuścić. Żegnam - odpowiedział krótko, zwięźle i na temat, po czym zakończył połączenie. - Aiva, nie możesz kontrolować tego, co przyniesie przyszłość, ani nie możesz zmienić przeszłości, ale zawsze możesz mieć nadzieje na to, że nauczysz się czegoś z własnych błędów.

Miał rację. Oczywiście, że miał rację. Jak widać, niedogaszone, tlące się, w chłopaku zainteresowanie, było na tyle niebezpieczne, że w najmniej oczekiwanym momencie mogło wzniecić pożar. Miałam dość problemów na ten moment.

- Pożyczysz mi samochód? - spytałam, zupełnie zmieniając temat. - Muszę to załatwić. Mam u niego rzeczy. Powiem mu, co mam do powiedzenia i wracam.

Zawahał się. Oboje dokładnie znaliśmy wyraźne instrukcje Humphrey'a. Miałam nigdzie nie wychodzić bez wcześniejszego uzgodnienia tego z nim. Właściwie, bez niego miałam nigdzie się nie ruszać i z nikim nie kontaktować.

Ale cała kwestia mojego dziwnego powiązania z interesami Caleba musiała zaczekać. Poczułam strach związany z Acem. Przecież jemu także mogło grozić niebezpieczeństwo przez próby nawiązania ze mną kontaktu.

- To nie jest dobry pomysł - wiedziałam, że Philip poprze stronę Caleba.

Dlatego naprawdę mocno się zdziwiłam w momencie w którym wyciągnął kluczyki od auta z szafeczki i położył je na biurku.

- To nie jest dobry pomysł - powtórzył. - Ale to ty ponosisz konsekwencje swoich wyborów. Włamałaś się do mojego biura i ukradłaś kluczyki, ja o niczym nie wiedziałem - spojrzał na mnie, wymownie. - Nie rozmawialiśmy, nawet mnie tu nie było - z tymi słowami, ruszył w stronę wyjścia.

- Łatwo poszło - mruknęłam pod nosem, zgarniając pęk breloczków. - Dzięki - dodałam na tyle głośno, żeby usłyszał.

Zerknęłam w tył, żeby sprawdzić czy był jeszcze w pomieszczeniu. Akurat sięgał do wieszaka, po płaszcz. Już miał go zdejmować, gdy zatrzymał się w bezruchu.

- Boże uchroń Caleba przed zmianą zdania - uraczył mnie potępiającym spojrzeniem. - Powinnaś być mu wdzięczna za to, że jeszcze Cię im nie przekazał. Musiał uznać, że jesteś warta losu, który mu zgotowałaś i konsekwencji, jakie ponosi przez ukrywanie Cię. Spytaj go. Najwyższa pora, że by Ci powiedział - dodał i wyszedł, zostawiając mnie samą.

Nie podniosłam się z fotela.

Siedziałam tak jeszcze dłuższą chwilę, zastanawiając się nad tym wszystkim. Nie chciałam, żeby tak skończył naszą rozmowę. Ostatnie zdanie raziło mnie piorunem. Zamarłam w bezruchu. Odniosłam wrażenie, że to dopiero początek góry lodowej, którą odkrywam.

Zawahałam się przed wyjściem z gabinetu. Nie musiałam się przebierać - wciąż miałam na sobie polar, który Philip cudem uchował w pracowniczej szafie i ciuchy, które Gash przywiózł nam do zajazdu.

Wyszłam z gabinetu, zerkając wgłąb korytarza, na schody prowadzące do pokoi. Czy to było odpowiednie? Z pewnością nie. Ale czy cokolwiek, co robiłam w życiu, było odpowiednie lub rozsądne? Zdecydowanie nie. Niezauważona mogłabym wydostać się z knajpki jedynie tylnym wejściem, prowadzącym prosto na parking. To nie było trudne.

Stałam tak, bijąc się z myślami. Czy powinnam wrócić do Caleba na górę? Czy aby napewno nie powiedzieć mu, że jadę do Ace'a po rzeczy? Zapewne wciąż spał. To była moja sprawa. Dotyczyło to jedynie mnie. To były moje niedokończone rachunki. To ja musiałam je opłacić.

Raz kozie smierć, prawda?

***

Wpatrywałam się w kamienicę, żałując powoli swojej decyzji. Stukając palcami o kierownicę, układałam sobie słowa, które wypowiem, gdy dotrę do drzwi Ace'a. Przygryzałam wargę do tego stopnia, że metaliczny smak wypełnił moje usta.

Pamiętałam to osiedle jeszcze z czasów szkolnych. Dzieciaki grały w piłkę na ulicy, inne malowały kredami po asfalcie. Mamy siedziały na ławkach, czytając jakieś czasopisma, plotkując na temat swoich sąsiadów. Nic się tu zbytnio nie zmieniło. Rozpoznałam nawet niektóre twarze.

- Laska, weź się w garść - mruknęłam, chcąc zmotywować samą siebie i wysiadłam z auta.

Moje nogi pamiętały dokładnie drogę, same prowadząc mnie do odpowiedniej klatki. Nawet nie miałam pewności, że chłopak będzie w domu. Naprawdę nie miałam ochoty tego robić, nie miałam chęci na niego patrzeć, ale musiał usłyszeć to wszystko prosto w twarz. Musiałam zakończyć to raz a dobrze.

- Ja także wyznaję przekonanie, zasady są po to, by je łamać, ale chyba się nie rozumieliśmy, Avis.

Zamarłam w półkroku, zanim zdążyłam pokonać choćby jeden schodek w górę. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł w dół mojego kręgosłupa.

W pierwszym momencie myślałam, że mi się wydawało. Niemożliwe, żeby przyjechał tu za mną. Spał, do cholery. Nie byłby w stanie.

- Nie radzę - niski ton, rozbrzmiał ponownie, gdy zrobiłam krok do przodu.

Wyczułam ruch, tuż za plecami. Wysoka, męska, postura wyłoniła się z cienia, muskając moje ramię.

- Zrobiłam to tylko i wyłącznie dlatego, że nie chce awantur. Umawialiśmy się, że to skończę a ty to poparłeś - wytłumaczyłam się. - Leżałeś w gorączce. Nie byłeś w stanie jechać - miałam nadzieję, że tymi słowami go przekonam.

Wiedziałam, że złamałam wyraźny zakaz. Nie chodziło o moją przekorę czy złośliwość. Chciałam po prostu załatwić to sama. Chciałam mieć to za sobą zanim spotkają mnie kolejne konsekwencje odbijające się rykoszetem na moich bliskich. Sama musiałam się z tego pozbierać. Sama musiałam z tego wyjść, bo przecież nikt mi nie mógł pomóc, nikt więcej nie mógł się dowiedzieć.

- Wiem - odpowiedział mi krótko. - A jednak nie posłuchałaś. Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji.

Pokręciłam tylko głową i ruszyłam przed siebie. Wiedziałam, już byłam pewna, że ukrywał przede mną ogromny sekret. Dopóki nie planował mi go zdradzić, ja nie zamierzałam kłopotać się jego dziwnymi uprzedzeniami. Przyjechałam tu w wiadomym celu i chciałam to załatwić jak najszybciej. Nie obchodziły mnie konsekwencje.

Szedł za mną krok w krok aż w końcu zatrzymaliśmy się przed mieszkaniem Ace'a. Zanim jednak zdążyłam zapukać, Caleb złapał mój nadgarstek w powietrzu.

Uniosłam na niego wzrok.

W jego spojrzeniu, nie dostrzegłam gniewu, wręcz przeciwnie. Topazowe tęczówki były zupełnie wyprute z emocji. Zmęczone niemal zamglone. Gorączka nadal go trawiła. Nie wiem jak w ogóle mógł za mną przyjechać w takim stanie.

- Oni Cię szukają, Avis, i wykorzystają każdą najmniejszą chwilę naszej nieuwagi - prawie szeptał. - Przypadkowy wypadek samochodowy, snajper na dachu z tłumikiem, cholerny van, zajeżdżający drogę. Nie miałbym szansy, nie zdążyłbym.. a ty.. - urwał.

Nagle poczułam kłujące wyrzuty sumienia. Mówił to wszystko na serio, wierzył w każde kolejne wypowiedziane słowo. Jeśli przyjechał za mną tylko i wyłącznie po to, żeby nic mi się nie stało po drodze, musiał mieć ku temu powody. Pomimo tego, jak cholernie odpychałam od siebie te myśli, zbyt dużo dziwnych słów ostatnio usłyszałam, żeby nie wziąć tego do siebie. Jeśli nawet Philip uważał, że to moja wina...

Spytaj go. Najwyższa pora, że by Ci powiedział.

- Kto mnie szuka, Caleb? - wpatrywałam się w niego, oczekując odpowiedzi.

Jeśli miałam uszanować jego prośby, warunki, zalecenia, jakkolwiek to nazwać, musiałam zrozumieć. Brzmiało to śmiesznie, ale skoro w takim stanie, stanął na nogi, żeby pojechać za mną z tak cholerną obawą, musiałam wiedzieć, czym ten strach był spowodowany. Nie wierzyłam, że dotyczy to tylko wyłącznie strzelaniny czy zamachu na mieszkanie. To musiało być coś głębszego.

- Jesteś warta miliony - opuścił ramię, kuląc się w sobie, obejmując na powrót obolałe ciało. - Wystarczy Cię odnaleźć, dać cynk i zawieźć Cię w odpowiednie miejsce. Ot całe zadanie - odsunął się do tylu na krok, asekurując się ścianą, przykładając dłoń do ust. - Dostarczyć Cię jak pieprzoną przesyłkę. - prychnął i przetarł twarz. - A ja Cię znalazłem. Kurwa, znalazłem. I zamiast załatwić robotę, tak jak należy, dałem Ci pieprzony schron - kręcąc głową, niedowierzając, że właśnie powiedział to na głos. - Zbudowałem pieprzoną bańkę ochronną, mając Cię tuż obok, żeby nikt się kurwa nie dowiedział, że nie zamierzam Cię oddać.

Ogarnęły mnie mdłości.

Wszystko powoli łączyło się w całość. Już nie pierwszy raz wkręcił mnie w swoje gierki. Teraz jednak zaczynałam je rozumieć. Z pewnością chodziło o moją osobę. Wszystkim dookoła rozchodziło się właśnie o mnie. Nie dość, że został szefem Hoxton, znalazł mnie, zabrał mi mieszkanie, a potem zaproponował swoje tylko i wyłącznie po to, żeby jak sam to określił - mnie mieć - pytał o głupi ulubiony kolor, żeby pomalować mój pokój, zabrał mi rzeczy, żebym nie miała wyjścia i natychmiastowo się wprowadziła, wcześniej dając mi wyraźnie do zrozumienia, że to zrobił, śmiejąc się ze spania na materacu. Manipulował całym moim życiem i chociaż wcześniej byłam tego świadoma, teraz uderzyło mnie to tak mocno, jakby wbił mi nóż prosto w serce. A przecież Philip ostrzegał, żeby nie zawierać z nim bliższych znajomosci.

Powiedzmy, że mam w tym po prostu jakiś cel. - wszystkie słowa wypowiedziane przez Caleba, zaczęły kotłować się ze sobą, o większą siłę przebicia do mojej świadomości. Czas to jedyne, co masz. Niespodziewanie może się okazać, że jest go mniej niż sądzisz. Co miał wtedy na myśli? Czasami życie polega na ryzykowaniu wszystkiego dla czegoś, czego nikt nie może zobaczyć oprócz Ciebie - tłumaczył swoją propozycję. Ja nie jestem chujem, Avis. Nie podchodzę do Ciebie przedmiotowo. To dlaczego do cholery wszystko mówiło mi, że jestem pionkiem w jego rozgrywce? No tak. Potraktuj mnie jak grę, a pokaże Ci jak się w nią gra. Igranie z ogniem jest jak opluwanie samego siebie, Avis. Mówił mi to wszystko, a ja wciąż dawałam się okręcać wokół jego palca, nie rozumiejąc niczego. Rozpieszczał mnie małymi rzeczami, chociaż wcale nie musiał. Jesteś krucha Avis. I podatna na otoczenie. Trzeba Cię trochę zahartować, ale również chronić i szanować. Po co to robił? Po co? Co chciał udowodnić i komu? Nie to, co chce udowodnić, raczej, co próbuje od ciebie wyłuskać, dając ci szanse na wykazanie się - powiedział na strzelnicy.

Zobaczymy jak bardzo zniszczysz wizję postrzeganego przeze mnie świata - udało mu się. Zniszczył ją zupełnie. Ale stało się także coś, czego wcześniej nie brałam nawet pod uwagę. A może to ty zniszczysz moją wizję? - zniszczyłam, inaczej jego zachowanie nie przybrałoby tak diametralnej różnicy. Poczułam w nim pozytywną zmianę. Od zawsze wolałam te jego małe, nikłe, praktycznie nieprzekazywane uczucia niż rzeczy materialne.  Czekałam cierpliwie na przebłyski jego lepszej strony. On także stawał się bardziej niż szczęśliwy, mogąc dać mi wszystkie te małe chwile. Nie chciałam od niego całego świata. Gwiazdka z nieba, złota rybka czy czterolistna koniczyna i inne tego typu cuda, nie miały najmniejszego znaczenia. Nie chciałam ich. Cieszyłam się z tego co mieliśmy i jak na razie ten nasz mały świat całkowicie wystarczał. Nasz własny świat. Jak widać, kolejny raz nie do końca taki, za jakiego go miałam.

Skusisz się? Bardzo byś mi pomogła - tymi słowami, namawiał mnie na wyjazd. Pomogłam. Uratowałam mu życie, zabiłam Mela, dostarczyłam mu dokumenty. Cholera. Jak powiedziałam mu o nienawiści do ojca, stwierdził, że właśnie ułatwiłam mu pracę. Dylan nazwał mnie perełką dzisiejszego wieczoru, a ludzie strzelający do nas nagrodą. Nie chce mieć trupa w domu - wyśmiał mnie gdy zauważył, że płacze, zanim zgodziłam się pojechać. Czy wiedział o tym, że mogli nas, mnie zaatakować gdybym została w mieszkaniu?

Dopiero po chwili dźwięki z zewnątrz na powrót zaczęły do mnie docierać. Odcięłam się od rzeczywistości, dając się porwać demonom umysłu.

- ..Aiva? - zamrugałam kilka razy nie będąc pewna, o co właściwie zostałam spytana. - Hej, Aiva?

Poczułam ciepłą dłoń na mojej własnej. Momentalnie wyrwałam się z, o ironio, delikatnego uchwytu i podniosłam wzrok.

Ace. To był Ace. Zadrżałam.

Nawet nie wiem w którym momencie otworzył drzwi. Nie miałam pojęcia jak długo tak staliśmy.

Przeniosłam wzrok na Caleba. Wpatrywaliśmy się w siebie przez dłuższą chwilę. Natłok informacji sprawił, że zupełnie nie rozumiałam, co tu robię? Dlaczego staliśmy na klatce? Dlaczego, po co tu przyjechałam? Byłam tak wycieńczona wplątaniem w dziwną intrygę, tym, że wciąż nie rozumiałam, tym, że to ja, JA najwyraźniej byłam powodem. Byłam nim. Każdy to mówił. Rzeczywiście nim byłam... Chciałam pójść spać. Marzyłam po prostu o tym, żeby zasnąć na długie tygodnie i się nie budzić, dopóki świat nie odzyska równowagi.

- Wejdziesz? - Ace odchrząknął, kiwając głową w stronę mieszkania.

Machinalnie zrobiłam krok w jego stronę, na co  zdezorientowany, otworzył szerzej drzwi.

Caleb ponownie zastąpił mi drogę, opierając dłoń o framugę, na wysokości mojej klatki piersiowej. Słaniał się na nogach, patrzył na mnie nieprzytomnym, błagalnym wzrokiem. Wszystko w jego zachowaniu mówiło, że naprawdę nie chce, żebym tam szła. Jego spojrzenie uderzyło w moje serce.

A jednak przeszłam pod jego ramieniem, ignorując go, nie ukazując żadnych emocji. Zrozumiał i odpuścił. Resztkami sił, osunął się po ścianie, siadając w końcu na schodach. Poczułam się gorzej niż myślałam.

Drzwi się zamknęły a ja stanęłam po prostu w miejscu, wciąż nie do końca wiedząc, po co tu właściwie jestem.

- Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że przyjdziesz - Ace zaczął delikatnie, jakby nie mając pewności, czy w ogóle powinien się odezwać.

Gęsta atmosfera na klatce schodowej zdecydowanie mu się udzieliła.

Słysząc jego głos, poczułam swego rodzaju tęsknotę. Nie za nim, za poprzednim życiem. Wiedziałam, że to głupie, bezsensowne, przecież nie było już odwrotu.

Próbując przetworzyć informacje, które przekazał mi przed momentem Caleb, kolejny raz poczułam strach. Ace stał z dziwnym wyrazem twarzy, czekając na jakiekolwiek słowo z mojej strony. Jemu przecież także mogłoby się coś stać, przez tę całą sytuacje. Już nie chodziło o to, że chciałam się z nim rozstać. Tym razem robiłam to także dla jego własnego bezpieczeństwa i mojego spokoju. A przecież właśnie tym najbardziej go naraziłam, samym moim przyjazdem. Caleb miał racje, nie powinnam była rozmawiać z nikim.

- Tak - czując suchość w gardle, kolejny raz odchrząknęłam. - Ja też nie spodziewałam się tego spotkania.

Po co przyszłam?

Usiadł na kanapie, chowając twarz w dłoniach. Był wkurwiony?

- Przychodzisz tu i co? Nie zamierzasz niczego wyjaśniać? - naskoczył na mnie. - Co się do cholery z tobą działo?! Nie odbierasz telefonu..

- Ace...

- Znikasz jak gdyby nigdy nic, nikt nie wie co się z Tobą dzieje! Odchodzę od zmysłów! Camille do mnie wydzwaniała, twoi pieprzeni koledzy z pracy, też! Wiesz od czego jest telefon?! Od jebanego obierania!

Dał się ponieść emocjom, wykrzykując coraz głośniej każde kolejne słowo.

- Jesteś żałosny. Nie chce mieć z tobą nic wspólnego.

Nie doceniał. Nie rozumiał. Nie miał możliwości spojrzenia na tę sytuację z mojej perspektywy.

Teraz nagle się martwisz? - moje myśli zderzały się ze światem zewnętrznym w cholernych kolizjach, nadrywając coraz to mocniej moją psychikę. Skrzywiłam się, coraz bardziej uświadamiając sobie, że rzeczywiście nie powinnam była przyjeżdżać, powinnam była wrócić do Caleba, na górę, do pokoju. W ogóle nie powinnam tu być. Caleb miał racje. We wszystkim miał rację.

- Przyszłam po rzeczy.

- To przez niego taka jesteś - zmrużył oczy, wpatrując się we mnie. - Byłaś z nim prawda? Byłaś z nim, dlatego ignorujesz moje wiadomości.

Prychnęłam na jego słowa. Wcale tak bardzo się nie mylił. Problem tkwił w tym, że już nawet nie chodziło o to.

- Masz rację.

- Co.. - chyba nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

- Byłam z nim - przyznałam.

Pomiędzy nami zapadła cisza.

Bez słowa ruszyłam w stronę kuchni. Wyciągnęłam worki na śmieci z szuflady - znajdowały się tam, gdzie zawsze. Nie miałam problemu z odszukaniem ich. Oderwałam jeden, następnie ruszyłam przez główny pokój, zgarniając po drodze wszystko, wszystko, co należało kiedykolwiek do mnie.

- Więc ty i on? - ponowił temat, już spokojniejszym głosem. - Aiva, do cholery, odpowiedz mi - nalegał, gdy zignorowałam jego pytanie.

Spojrzałam na niego, przybierając pokerową twarz.

- To skomplikowane - odpowiedziałam krótko, ruszając dalej, zbierając kolejne rzeczy.

Worek się napełniał. Nawet nie sądziłam, że aż tyle tego tu było.

Usłyszałam za sobą prychnięcie.

- I tak nagle postanawiasz przyjechać i zabrać rzeczy? Wybrałaś jego? Tak? O to chodzi? - kątem oka zauważyłam jak zakłada ręce. - Znudziłem Ci się więc znalazłaś sobie nowego bolca?

Z całej siły zacisnęłam szczękę, żeby przypadkiem nie powiedzieć o słowo za dużo. Pięść sama się zaciskała i naprawdę walczyłam z tym, żeby mu nie przyłożyć.

Żeby uniknąć rozmowy, zostawiłam go w salonie i ruszyłam do szafy w jego sypialni.

- Aiva.. - poczułam dłonie na biodrach.

Odruchowo odwróciłam się w jego stronę, odpychając go.

- Nawet nie próbuj! - zagroziłam, zachowując dystans.

Mój krok do tyłu, powodował jego krok w moją stronę. Nie zamierzał odpuścić.

- Pomożesz mi? Chcę już stąd wyjść... - rzuciłam krótko, składając ubrania o których już dawno zdążyłam zapomnieć.

- No weź.. nie pamiętasz jak było nam dobrze? - kontynuował bezsensowne próby przekonania mnie. - Co teraz zrobisz? Kim będziesz beze mnie? Co? On nigdy w życiu nie da Ci tego, co ja. On nie sprawi żebyś poczuła się tak, jak ja to robiłem.. - chwycił mnie za nadgarstki, żebym na niego spojrzała.

Momentalnie się wyrwałam. Nie byłam w stanie znieść jego bliskości.

Niespodziewanie moje nerwy puściły. Dałam się wciągnąć w kolejną bezsensowną kłótnię.

- Właśnie to jest twój cholerny problem, Ace! To mogłoby wyglądać inaczej gdyby nie twoje pieprzone skurwysyńskie zachowanie! Wszystko, kurwa mogłoby wyglądać inaczej gdybym to w Tobie czuła wsparcie... Uniknęłabym tego wszystkiego...  - zacisnęłam powieki, powstrzymując się od płaczu. - Ja i ty to skończony temat - odpowiedziałam oschle. - I dla twojej wiadomości, doskonale radzę sobie sama.

Chciałam się stamtąd wydostać. To mieszkanie przywoływało aż zbyt dużo wspomnień. Przez chwilę pożałowałam, że nie ma przy mnie Caleba. Nie pozwoliłby żeby Ace zbliżył się do mnie choćby na krok. Z drugiej strony nigdy nie wiadomo, co by się zadziało, gdyby zamiast na schodkach, czekał tu, będąc świadkiem naszych prywatnych rozmów. Przecież już w podobnej sytuacji mierzył do niego z broni.

- Sama - wyśmiał mnie chyba już setny raz.  - Chyba z nim - wskazał dłonią w stronę wyjścia - Taki jest wasz układ? On Cię pieprzy a ty masz gdzie mieszkać? Daje Ci wszystko a ty sobie spokojnie żyjesz? Co? Taka kurewka z Ciebie? Jesteś nikim. Sama byś, kurwa, zginęła. Naiwnie dajesz się wykorzystywać, mamiona cudownym życiem!

Coś we mnie pękło. Przez krótki moment miałam ochotę się poddać, usiąść i zacząć płakać. Miał pieprzoną rację. Nie radziłam sobie sama. Zawsze szukałam punktu zaczepienia, czegoś, co da mi stabilizację, pomoże ogarnąć problemy, wyjść nich. Liczyłam na pomocną dłoń i zawsze napotykałam niewłaściwych ludzi, darząc ich naiwnie zaufaniem. Caleb był jedynie potwierdzeniem reguły.

Patrząc tak w oczy Ace'a, chciałam mu powiedzieć mu, że człowiek stojący za drzwiami jest diabłem w czystej odsłonie. Że w końcu uświadomiłam sobie, jak cholernie mocno mnie od siebie uzależnił. Że moje życie i mój los zależy od tego czy nagle nie zmieni zdania. Że wszystko, co się stało od momentu poznania go, jest pieprzoną lawiną katastrof, a co gorsze, z tego co wyszło na jaw, zdaje się to sięgać czasu dużo, dużo przed jego pojawieniem się w Hoxton. Że z tego, co zrozumiałam łącząc fakty, ktoś jakimś cudem wypatrzył mnie sobie jako nagrodę, że Caleb najwyraźniej dostał na mnie zlecenie, że inni także wiedzą o możliwości wzbogacenia się i czyhają na moje życie. Że byłam poszukiwana żywa albo martwa. Wszystko zapewne przez moje pieprzone nazwisko, przez przeszłość Russelów, winy ojca.

I nagle coś sobie uświadomiłam. Caleb powiedział, że mógł mnie przekazać, ale tego nie zrobił. Dlaczego wciąż trzymał mnie przy sobie? Skoro kolejny raz chodziło się o kasę, a wszyscy wiedzieliśmy już, ile potrafi poświecić w pogoni za pieniądzem, dlaczego nie zrealizował swojego cudownego planu? Boże uchroń Caleba przed zmianą zdania - rozbrzmiało echem po mojej głowie.

- Nie, Ace - zaprzeczyłam zbyt cicho, żeby mógł mnie zrozumieć.

Boże uchroń Caleba przed zmianą zdania.

Racjonalizujesz sytuacje - podpowiedział mi wewnętrzny głos. Kolejny raz, jak to określił sam Caleb, piłam truciznę bo byłam spragniona. W momencie w którym nie miałam nikogo, postawiłam właśnie na niego. Nie miałam komu powiedzieć o swoich problemach? Był on. Nie miałam nikogo z kim mogłabym tak po prostu poprzebywać, ani zmarnować zwyczajnie trochę czasu na chwilę śmiechu i radości? Szukałam tego w nim. Właśnie w nim. W najmniej odpowiedniej osobie. Tylko, że on, o ironio, nie miał mnie nigdy w przysłowiowej dupie. Wysłuchiwał z zainteresowaniem, szanował i popierał. Był. Pomimo tego, że znajdowałam się na przegranej pozycji, był. Nie oddał mnie, nie zostawił.

Boże uchroń Caleba przed zmianą zdania.

- Co? - Ace chyba nie dowierzał. 

- Nie masz racji, Ace - powtórzyłam głośniej. - Gdyby chciał mnie wykorzystać dla własnych profitów, nie rozmawialibyśmy teraz. Coś się zmieniło. Był zawsze gdy go potrzebowałam, a nawet i wtedy, gdy nie chciałam go potrzebować. Nigdy mnie nie zranił w sposób w który ty to robiłeś nałogowo. Raz byłam twoją dziewczyną a raz totalnie obcą osobą. Nie jestem szmatą do pomiatania ani zabawką która możesz odłożyć na półkę, jak ci się znudzi - wypowiedziałam te słowa na jednym tchu.

Nie wiem, dlaczego postanowiłam go bronić. Nie wiem, dlaczego zaprzeczając samej sobie, wypowiedziałam te wszystkie słowa. Może po prostu, gdzieś w środku, wierzyłam w Caleba. Wierzyłam w to, że pomimo pierwotnych zamiarów, nie zamierzał mnie skrzywdzić.

Boże uchroń Caleba przed zmianą zdania.

Potrzebowałam czasu na ułożenie sobie tego wszystkiego w głowie. Czekała mnie kolejna poważna rozmowa, tym razem z człowiekiem, od którego zależne było moje życie. Wiedziałam jednak, że przyswojenie tych informacji, będzie kosztować mnie bardzo dużo. Że to zmieni wszystko. Ale musiałam być silna. Musiałam z nim o tym wszystkim porozmawiać, a potem zadecydować, co dalej. Byłam w stanie stawić czoła temu, kto mnie szukał. Zrozumieć dlaczego i, jeśli zaszłaby taka potrzeba, wyeliminować przeciwnika. Boże uchroń Caleba przed zmianą zdania. Byłam w stanie zrobić wszystko, żeby utrzymać go w przekonaniu, że jestem tego warta.

W mojej głowie zrodził się nowy plan, którego zamierzałam się trzymać.

- Nie wymyślaj już. I nie rób z siebie ofiary. Podobało Ci się to.

Pokręciłam przecząco głową.

- Wiesz czemu to kończę? - wstając, sięgnęłam po zapełniony już worek. - Bo jestem zmęczona - nie wiedziałam już czy mówię o naszej sytuacji, czy też sytuacji związanej z Calebem. - Zmęczona płaczem, tym cholernym bólem jaki to wszystko powoduje. Tym, że nigdy nie wiem co jest prawdą a co kłamstwem. Jestem zamęczona sobą, Ace. Bo to moja, cholerna wina - z tymi słowami ruszyłam w stronę wyjścia.

Podarowanie komuś cząstki siebie, wymaga dużej odwagi, sporo zaufania oraz poświęcenia. Uczymy się w ten sposób dzielić samym sobą. Pokazać się z każdej strony, dogłębnie. Ace nigdy mnie nie rozumiał. Nigdy nawet nie próbował zrozumieć. Różnica w relacji z Calebem polegała na tym, że wypracowaliśmy pewne wartości, wpływając na siebie nawzajem. Nie miałam pojęcia co zadecydowało o jego zmianie zdania, co uchroniło mnie przed jego planem, co sprawiło, że zachował mnie dla siebie, jak sekret, którego nikomu nie chciał zdradzić. Nie ulegało jednak wątpliwości, że to coś zadziałało. I zamierzałam się tego trzymać.

Miłość nie powinna się objawiać dodatkowym ciężarem w naszym pakunku a sprawiać, że nie czujemy się sami.

Przy Calebie, o ironio, poczułam się lekko, chociaż sytuacja nie zawsze na to wskazywała. Wiedziałam, że w tym przypadku, to nie miłość, ale każde z nas poznało kogoś przy kim czuło się lekko jak piórko. Pomimo naszych uprzedzeń, zaufaliśmy sobie bezgranicznie, przestaliśmy analizować każde słowo i czyn. Tylko i wyłącznie dlatego dałam się wplątać w jego świat, a on postanowił przecierpieć możliwe konsekwencje, zyskując chwilę dłużej, spędzoną ze mną.

- Błagam, porozmawiajmy. Jeszcze da się to naprawić - ból, tak cholernie wyczuwalny w jego drżącym głosie, złamał mnie do tego stopnia, że nie wypowiedziałam już ani słowa. - Przecież wiesz, że jesteś tylko ty. Nie rób afery z gówna. On nie jest ciebie wart, Avis, błagam Cię.

Zatrzymałam się w pół kroku, przez ciarki, spowodowane użytym skrótem.

- Nie mów do mnie Avis! - wysyczałam z jadem.

Niemal wybiegłam z mieszkania, totalnie zapominając o wciąż siedzącym na schodach Calebie. Wpadłam na niego, w momencie, w którym podnosił się do pionu. Worek wyleciał mi z rąk, rozrywając się przez co rzeczy jak w zwolnionym tempie zaczęły staczać się w dół schodów. Caleb chwycił mnie w ostatniej chwili. Gdyby nie jego silne ramię, zapewne zleciałabym się w dół, tak samo jak moje ciuchy.

Miałam wrażenie, że zaraz wybuchnę histerycznym płaczem i zacznę okładać go pięściami. Miałam ochotę krzyczeć. Wróć. Wrzeszczeć, drzeć się z całych sił, na tyle na ile powietrze w płucach by mi pozwoliło. Chciałam ryczeć ile tylko dałabym radę uronić łez.

A jednak, nawet nie ruszyłam się z miejsca. Wpatrywałam się po prostu w kupkę śmieci z każdym kolejnym oddechem czując coraz to mocniej napływające do oczu, łzy. Zakończyłam znajomość z Acem, tyle mi się udało. Wpakowałam się jednak w jeszcze większe bagno umysłu.

Tym właśnie byłam. Zwykłym śmieciem, toksycznym, nikomu niepotrzebnym odpadem, który najprościej zapakować do worka i wywieść w nieznane.

- Avis? - głos Caleba przebił się do mojej świadomości, jak przez taflę głębokiej wody, w której się topiłam.

Jego usta poruszały się, jakby coś do mnie mówił, ale żadne ze słów do mnie nie docierało. Oczy badały uważnie moją twarz a brwi ściągały się w coraz większym grymasie. Wiedział. Już wszystko wiedział.

Odzyskując władzę nad skamieniałymi mięśniami, kucnęłam, żeby pozbierać graty. W końcu wstałam i wciąż nie odzywając się ani słowem, ruszyłam w dół klatki schodowej. Chciał mnie zatrzymać, w półkroku. W efekcie wyrwał mi jedynie pakunek. Mógł z nim zrobić co chciał. Szczerze mówiąc, nie zależało mi na tych bezsensownych pamiątkach. Nie odwracałam się za siebie. Nie zastanawiałam się nawet nad tym, czy pójdzie za mną. Chłodne powietrze podrażniło moją twarz, targało moimi włosami. Nie obchodziło mnie to. Właściwie wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

- Płakałaś - Caleb szepnął zmęczonym głosem.

Krzywiąc się mocno, otworzył drzwi auta Philipa i wpakował na tylne siedzenia moje rzeczy. Jego ruchy były ospałe a worek w jego ręce zdawał się ważyć tonę - tak zmęczony musiał być.

- Co on Ci znów nagadał?! Avis, tylko powiedz a tam wrócę i wyrwę mu pieprzony język, żeby Cię, kurwa, więcej nie obraził. Dotknął Cię? Wyłamie mu pieprzone ręce. Rozpierdole mu łeb, przysięgam -  złość którą poczuł, jakby dodała mu sił, przyćmiła wykończenie organizmu.

Jednak w przeciwieństwie do agresji jego słów, ton jego głosu był zadziwiająco spokojny.

Złapał moją brodę, wpatrując się w moje zapłakane oczy. W odpowiedzi spojrzałam na niego z taką wściekłością, że ciśnienie uderzyło moje skronie, rozchodząc się pulsującym bólem.

Chciałam mu powiedzieć, że przecież wcale nie o to chodzi. Nie o Ace'a. Nie o mój popieprzony związek. Nawet nie o sam fakt tego, jak mocno Ace zdążył mnie znieważyć podczas tego krótkiego spotkania.

Każda pojedyncza emocja powoli ogarniała całe moje ciało.

Od strachu i zagubienia.

Chciałam żeby zrozumiał, że po prostu ja już nic nie wiem. Chciałam, żeby zdał sobie z sprawę z tego, co się działo dookoła. Że tego wszystkiego jest zbyt dużo. Że to wszystko mnie przerosło. Chciałam przyznać się do tego strachu. Przed sobą, przed nim. Chciałam po prostu móc powiedzieć, że się boję. Najprościej na świecie.

- Powiedz mi, co mam zrobić, żebyś poczuła się lepiej - jego palce sunęły w dół mojego ramienia aż dotarł do mojej dłoni.

Chciałam zrealizować plan, który wymyśliłam podczas rozmowy z Acem. Miałam zamiar przecież zrobić wszystko, żeby Caleb nie zmienił zdania. Miałam stać się ideałem, którego by potrzebował, kimś, kogo nie chciałby stracić. Chciałam go błagać o to, żeby nie rzucał mnie na pożarcie. Chciałam mu powiedzieć, że wolałabym żeby mnie zabił niż zrobił to, co miał pierwotnie w planach. Przerażała mnie perspektywa, że już w końcu zupełnie znudzi go moja osoba, że będzie miał dość problemów, które powoduje, że w końcu zrozumie, że ta gra nie jest warta świeczki. Bałam się momentu w którym uzna, że się zawiódł, że nie o to mu chodziło i mnie zostawi. A przecież miałam tylko jego. Potrzebowałam kogoś. Potrzebowałam go.

Po niezrozumienie i złość.

Skoro już się dowiedziałam, raczej domyśliłam, segregując informacje z tych wszystkich półsłówek, przerażała mnie perspektywa całości. Chciałam zrozumieć, dlaczego tak jest, czym sobie zasłużyłam na ten los. Chciałam znać powód, dla którego wciąż mnie tak usilnie ukrywa. Przede wszystkim, przed kim? Że chciałam się dowiedzieć, kim byli Ci ludzie. Chciałam mu zarzucić te wszystkie magiczne chwile, które przeżyliśmy razem, to zamykanie w bańce mydlanej, która w końcu pękła. Chciałam go błagać o wyjaśnienia. Był mi to winien. Chciałam żeby to im wyrządził te wszystkie okrutne krzywdy, które chciał zrobić Ace'owi.

Nie powiedziałam jednak nic. Nie byłam w stanie. Wpatrywałam się po prostu w jego oczy. Uśmiechnął się, ale ten uśmiech nie dosięgał jego oczu. Wiedziałam, że to przeze mnie. Że go zawiodłam, rozczarowałam, że on też był tym wszystkim zmęczony. I w dziwny sposób poczułam się cholernie zła na samą siebie.

- Co mam zrobić? - dopytywał łamiącym się głosem.

Oh, Caleb, gdybym tylko znała odpowiedź. Zabierz to wszystko ze sobą i nigdy nie wracaj - miałam ochotę powiedzieć - Cofnij czas do początku całej tej śmiesznej historii i zmień bieg wydarzeń.

Odwróciłam się od niego i oparłam o dach samochodu. Ukryłam twarz w dłoniach, wzdychając drżąco.

Aż w końcu dotarłam do momentu w którym wyprucie emocjonalne i pustka owładnęły moim umysłem. Przecież i tak nie miałam na nic wpływu, przecież i tak, mógł zrobić, co tylko chciał. Nie miałam zbyt dużo do stracenia. Najwyżej własną wolność lub życie. A szczerze mówiąc, w porównaniu do tego, z czym przychodziło mi się zmierzyć, śmierć nie wydawała się być najgorszą opcją.

Przestało mi zależeć.

- Zawieź mnie do Cami - powiedziałam w końcu, zachrypniętym od milczenia i płaczu głosem. - Albo nie. Zabierz mnie do domu. Zabierz mnie stąd jak najdalej, wszystko mi jedno, gdzie. Tylko, błagam, zabierz mnie stąd gdziekolwiek, kurwa gdziekolwiek, żebym tylko przestała myśleć.

Niemal zakrztusiłam się własnym płaczem. Rozpadałam się na drobne kawałeczki. Byłam wręcz wyczerpana nadmiarem emocji. Wydawało mi się, że już zrozumiałam wszystko, że już się ze wszystkim pogodziłam, że byłam
gotowa ruszyć dalej. Że odbudowałam mury, piętrzące się przez te wszystkie lata. Rozpadły się w jednym momencie a to druzgocące uczucie bycia słabym i odsłoniętym w tym samym czasie, sprawiło, że niemal usłyszałam łoskot z jakim runęły.

Mięta pomieszana z jego perfumami i tytoniem podziałała jednak uspokajająco. Odwróciłam się w jego stronę. Zadrżałam, niemal napotykając jego twarz, tuż przed moją. Przełknęłam ciężko ślinę i powoli uniosłam spojrzenie. Zobaczyłam jego ogromne, przekrwione oczy, wypełnione żalem i troską jednocześnie. Bólem i radością. Nienawiścią i...

Westchnął głęboko przyciągając mnie do siebie. Otulił mnie ramieniem tak mocno, że odczułam każde emocje płynące z jego gestu. Trzymał mnie tak, jakbym miała rozpłynąć się w powietrzu. Skręcało mnie od środka. Czułam jak oparł policzek o czubek mojej głowy, chwile przed tym muskając czule moje czoło. Zachowywał się jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że chaos opanował mój umysł.

- Chcę tylko iść spać, Cal - wysunęłam się z jego ramion i wsiadłam do auta. 

Skuliłam się, przyciągając kolana do klatki piersiowej. Moje powieki stawały się ciężkie, a ciało jakby zupełnie odmówiło posłuszeństwa. Chciałam zasnąć. Po prostu zasnąć. Nie wiedziałam, co będzie dalej i już mnie to nie obchodziło. Po prostu leżałam na siedzeniu, skulona jak małe dziecko, odpływając powoli.

***

Obudził mnie dochodzący z daleka, nieprzyjemny stukot. Otworzyłam oczy i wypuściłam długo wstrzymywane powietrze.

Sen wcale nie pomagał.

Od sytuacji pod mieszkaniem Ace'a minęła.. doba? Dwie? Dni zlewały mi się w długi ciąg zapadania w senne koszmary i powracania do rzeczywistości.

Nie wiem ile już razy budziłam się z krzykiem i dopiero ciepła dłoń Caleba na czole, jego głos, jego słowa jakoś ratowały sytuacje.

Byłam tym wszystkim wykończona. Łzy nie opuszczały moich policzków.

Trudno było dostrzec cokolwiek w tej ciemności. Dopiero po chwili, zrozumiałam że to buty chodzącego w kółko Caleba, wydają ten dźwięk.

Byłam w aucie? Nie, wróciliśmy przecież do Hoxton. Do pokoju na górze.

Próbowałam unormować oddech, uspokajając się tym, że po prostu jest noc i wszystko jest głośniejsze. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że to dzieje się tylko i wyłącznie w mojej głowie.

Poczułam jak spadam w otchłań. Obrazy wróciły.

- Zawieź mnie do tych ludzi - powiedziałam w końcu, zachrypniętym od milczenia głosem. - Albo nie. Zabierz mnie stąd jak najdalej, wywieź, zabij, zostaw w rowie. Wszystko mi jedno.

Wokół panowała wszechogarniająca cisza przerywana była jedynie naszymi oddechami, szumem w moich uszach i dziwnymi dźwiękami które gdzieś tam słyszałam -  skrzypnęło krzesło, gdzieś coś się poruszyło.

Po moich słowach świat dookoła jakby przestał istnieć. Jedynym dochodzącym do mnie odgłosem było bijące jak szalone serce.

Powiedziałam to. Naprawdę to zrobiłam. Zgodziłam się na wszystko i teraz już naprawdę mój los zależał tylko i wyłącznie od niego.

Dałam mu przyzwolenie.

Wdech wydech. Wdech wydech. Moje serce biło jak szalone. Poczułam kropelki na czole i fale powietrza na twarzy. Przełknęłam ciężko ślinę i powoli spojrzałam przed siebie.

- Caleb?

Pierwszy raz mięta pomieszana z jego perfumami i tytoniem w żaden sposób nie podziałała uspokajająco. Przełknęłam ciężko ślinę i powoli uniosłam wzrok na jego oczy.

Nasze spojrzenia się spotkały. Błękit przebijał się przez mrok, ale był ledwo zauważalny.
Patrzyłam w nie i nie mogłam oderwać oczu. Nie mogłam się odwrócić. Nie mogłam stracić tego widoku, bo był właśnie tym, co chciałam widzieć, tym, czego potrzebowałam w tamtej chwili. Jego twarz była idealnym odbiciem jego wnętrza - pełna ciepła, spokoju, zmartwienia, troski.

Mrugnęłam.

I tym samym przywołałam TEN wzrok. Poczułam niepokój. TEN wzrok wypalający we mnie dziurę, parzący niczym rozżarzony metal. Chciałam wołać o pomoc, chciałam błagać mojego Caleba, żeby wrócił, jednak nie mogłam wydać z siebie żadnego dźwięku.

Chyba przeżywałam właśnie senny atak paniki, a moje urojenie przerosły same siebie.

Dopiero w tamtym momencie dotarł do mnie chłód metalu, przyłożonego do mojego gardła. Metalu? Nie.. to chyba były lodowate palce zaciskające się dookoła mojej szyi niczym ciernie. Jak sparaliżowana wpatrywałam się w oczy diabła. Zahuczało mi w głowie.

Moje dłonie momentalnie powędrowały w to miejsce - nic mnie nie trzymało.

- Avis..

Zbliżył się do mnie bardziej, nachylił nade mną ze zmartwieniem w oczach, krzywiąc się delikatnie.

- Błagam, zabij mnie... - udało mi się wyszeptać ostatkami sił.

Co ja mu takiego zrobiłam? Co im wszystkim zrobiłam? Za co? dlaczego ja?

Ledwo przytomna zobaczyłam jak marszczy brwi w konsternacji. Zaczerpnęłam powietrza i odetchnęłam ciężko. Czułam w gardle żyletki. Odsunęłam się na materacu tylko po to, żeby znaleźć się najdalej od niego.

Na jego twarzy na powrót malowało się czyste zmartwienie.

To był mój koniec. Sama siebie na to skazałam.

Zauważył moją reakcje. Moją panikę. Mój strach. Czuł to. Przekręcił głowę w bok, ciągle uważnie mnie obserwując. Ciarki przebiegły w dół mojego kręgosłupa.

- Caleb.. - szepnęłam cicho.

Byłam bezsilna. Nie wiedziałam już czy dalej sen miesza mi się z jawą czy już się obudziłam.
Zacisnęłam powieki i odwróciłam się, chcąc jakkolwiek się skryć. Niestety, złapał mnie za szczękę, zmuszając do patrzenia sobie w oczy.

Dotknął delikatnie mojego policzka a ja mimowolnie się wzdrygnęłam.

- Tak? Tego chcesz? - jego niski, ale spokojny, nie wyrażający żadnej emocji, praktycznie bezpłciowy głos, przerwał ciszę.

- Czego ja chcę?

Nie rozumiałam o co pytał. Szum w głowie i rozmazujący się obraz sprawiły, że trudno było mi się skupić na tym, co się dzieje.

I nagle mi się przypomniało. Czego ja chcę? Chcę Cię przekonać Caleb. Chcę zrobić wszystko żebyś zmienił zdanie. Miałam być silna. Miałam przekonać go do tego, żeby odpuścił plan. Miałam zrobić przecież wszystko, żeby utrzymać go w przekonaniu, że jestem tego warta. Dopilnować, żeby się nie zawiódł, żeby mnie nie zostawiał, żeby mnie nie oddał, żeby potrzebował mnie tak jak ja potrzebuję jego.

- Chodź, przejedziemy się - westchnął ciężko, wyciągając w moją stronę dłoń.

Coś się zmieniło. Czułość w jego wzroku zniknęła. Troska w jego wzroku zniknęła. Zmartwienie w jego oczach zniknęło. Stał się dziwnie zdystansowany. Przygryzłam policzki, próbując ukryć mimowolnie drżące usta.

Przeniosłam wzrok na jego wciąż wyciągniętą dłoń. Dopiero po chwili niepewnie ją chwyciłam. Czułam go. Czułam jego dotyk. Czułam dreszcze nieufności przebiegające moje ciało w momencie gdy nasze palce się zetknęły. Z pewnością nie śniłam.

✨✨✨

Tak jak napisałam na wstępie - przepraszam.
Kocham was wszystkich którzy to czytali, którzy w jakiś sposób zechcieli podzielić się ze mną swoimi przemyśleniami. To wy motywujecie najbardziej. Dziękuje ❤️
Postawiłam przed sobą ogromne zadanie dotyczące tej książki i trochę nie podołałam z przelaniem tego z głowy na słowa, stąd te zmiany - musiałam sobie jeszcze raz wszystko poukładać.

Tak więc, ten rozdział jest... przedostatnim.
Nie planowałam tego wcześniej. Doszłam po prostu do wniosku, że warto byłoby podzielić tą książkę na dwie części.
Jakoś na dniach wstawię ostatni rozdział, epilog także :)
Niedługo pojawi się również okładka nowej książki razem z prologiem.
Mam nadzieje, że ktokolwiek czytał "Have I lost the game" zechce również przeczytać to, co czeka naszych bohaterów dalej.
Uważam, że zrobi się jeszcze ciekawiej a emocji nie będzie brakowało.

Miłego wieczorku ❤️
Kocham was

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top