Rozdział 13 - To twoja wina

Od zawsze żyłam w przekonaniu, że nocne przejażdżki oczyszczają umysł. Opustoszałe ulice oświetlały jedynie nikłe światła przydrożnych lamp, a asfalt przed nami, pasma reflektorów samochodowych. Zachmurzone niebo, które mogliśmy obserwować przez szyberdach, rozciągający się nad nami, lekki powiew wiatru na twarzy czy też czysty, wręcz orzeźwiajacy zapach powietrza, nieprzesiąkniętego zanieczyszczeniami - właśnie to sprawiało, że wszystko wydawało się mniejsze i łatwiejsze. Wszelkie problemy kurczyły się, zostawały za nami, tak jak każda kolejna pokonana przez nas mila drogi.

Idealny kontrast do chaosu, wszechogarniającego mój umysł.

Tym razem radio nie grało. Wsłuchiwałam się jedynie w cichy pomruk silnika i szum deszczu obijającego się o szyby. Kropelki rozciągały się po nich, tworząc strugi, ścigające się ze sobą o szybsze dotarcie do krawędzi.

No właśnie, dlaczego zapomniałam kiedy to ja znalazłam się na swojej własnej krawędzi?

Wciąż zaskakujące było dla mnie to jak małe drobiazgi, nic nie znaczące chwile, zupełnie bezmyślnie podjęte, zdające się niezbyt istotnymi decyzje, potrafiły drastycznie zmienić bieg wydarzeń. W mgnieniu oka, jak trybik, coś zaskakiwało i zmieniało los. Coś, czego najmniej się spodziewamy najwyraźniej odbija się mocniej, niż przypuszczaliśmy i zabiera nas na ścieżkę, którą nie sądziliśmy, że obejmiemy. Czasem najwyraźniej to nie światło wskazywało drogę. Czasem była to największa ciemność. Z resztą, tak jak i tym razem. To nie zdradliwe słońce, to księżyc okazał się być naszym wierniejszym powiernikiem tajemnic.

Zerknęłam, w kierunku skupionego na prowadzeniu, Caleba i westchnęłam nieświadomie, głębiej niż powinnam.

Po wizycie w Manchesterze, gdzie chłopcy Humphrey'a dopięli swoje interesy, ruszyliśmy na obrzeża Leeds. Do cholernego miasteczka w północnej Anglii, w hrabstwie West Yorkshire. Do miejsca, które okazało się być samym sercem piekła. Do miejsca, w którym diabeł mówił dobranoc. Dosłownie i w przenośni. Od tamtego momentu mój świat już zupełnie stanął do góry nogami.

Odetchnęłam z ulgą gdy okazało się, że wracamy do Londynu i nie zamierzamy zostawać tam na noc. A wiadomość, że nie będziemy zatrzymywać się już nigdzie indziej po drodze, sprawiła, że niemal popłakałam się ze szczęścia.

Jeśli wizytę na bankiecie, zabójstwo Mela, rozmowę z Andrewsem czy też fakt przemycania narkotyków, były czymś, czym mogłam się przejąć, czymś, co powinno mnie zrazić do tego świata, to cholernie się myliłam.

Już po wyjeździe z Manchesteru miałam złe przeczucia, ale to właśnie miejsce w które trafiliśmy zjeżyło mi włosy na karku i sprawiło, że miałam ochotę zapaść się w sobie.

Na umówionym parkingu, na jakimś zupełnym pustkowiu, czekał na nas samochód - musieliśmy się do niego przesiąść. Caleb był równie spięty od momentu przyjazdu pod budynek, przez co mój niepokój jedynie rósł. Jego słowa odbiły się piętnem w mojej głowie - chowaj się za mną, nie odzywaj się pod żadnym pozorem, zachowuj się jakby w ogóle Cię tam nie było. Jego przestroga nie brzmiała tak jak wtedy, gdy zaparkowaliśmy w Birmingham. Tym razem był śmiertelnie poważny i nie zamierzałam tego kwestionować. Skoro on nastawiał się w taki a nie inny sposób, ja również nie mogłam siedzieć spokojnie. Coś się między nami zmieniło. Jego emocje wpływały na moje samopoczucie.

Przebywanie z nim nauczyło mnie reagowania w sposób w który on by to robił, dostosowywania się do jego reakcji, przejmowania jego zachowań. Pojawiały się takie momenty, takie chwile w których nasze umysły stawały się jednością i pod wpływem sytuacji zgrywaliśmy się, rozumiejąc bez słów. Działaliśmy jak dwa magnesy - Caleb wytwarzał wokół siebie aurę, przyciągającą ludzi. Miał charyzmę, miał wszystko, co było mu do tego potrzebne. Nasze intencje, zamiary nakładały się na siebie przez co odpychaliśmy się i naprzemiennie przyciągaliśmy. Jednak pewne okoliczności wymagały obopólnego oddziaływania na siebie, jednocześnie zmuszały do odpychania wszystkiego dookoła.

Miałam tylko nadzieję, że się nie rozmagnesujemy. Był silniejszy, mądrzejszy, sprytniejszy. Dominował nade mną w każdej kolejnej cesze czy dziedzinie, którą mogłabym wymienić. Był zawsze o krok przede mną. Bałam się, że ta wzajemna energia opadnie do zera a wszystko się skończy szybciej niż zaczęło. Żeby do tego nie doszło on sięgał do zewnętrznych bodźców. Naładowywał się siejąc grozę, ryzykując, stąpając po krawędzi. Ja za to nieświadomie karmiłam się tym, przywykałam do tego.

On był czerwony a ja niebieska. On był zły.. a ja? Ja tez nie mogłam odmówić sobie winy. Inaczej byłabym pierdoloną hipokrytką. Tylko czy aby napewno był zły z zasady, tak jak określiła to jego własna rodzona siostra? Czy ja też mogłam tak stwierdzić bez większych skrupułów? Perspektywa możliwości istnienia w nim zła samego w sobie, zła w najczystszej jego postaci, czyhającego na uwolnienie, bezwzględnego, bezlitosnego, niepohamowanego i działającego destrukcyjnie właściwie bez przyczyny, była zbyt trudna. Niemal nie do zniesienia. Przerażająca do szpiku kości. Chociaż miałam niemal namacalne dowody na to, że tak właśnie jest, odpychałam od siebie te myśli. W ten sposób zamykałam się w błędnym kole, kręcącym się w sposób przyprawiający o mdłości.

Gdzieś tam tkwiło w nim dobro. Poczułam to nie raz. Więc albo był aż tak perfidny, albo po prostu łatwiej było skreślić go na starcie, przez wszelkie urazy, niż zagłębić się w jego duszę i prawdziwe intencje. Starałam się rozgryzać go przy każdej możliwej okazji, dawałam mu szanse na wykazanie się, pokazanie prawdziwego siebie. I jedno już wiedziałam - niezaprzeczalnie dobro wynikało z naszych rozumnych wyborów. On nie był głupi. Przeciwnie - nad wyraz inteligentny. Więc dlaczego dawał się pochłonąć ciemności aż do tego stopnia? Dlaczego tak chętnie ją wybierał, czyniąc to raczej świadomie lub chociaż usprawiedliwiając to chęcią skorzystania z życia?

Prawda była równie brutalna, co jej rzeczywistość.

Dlatego, że miała identyczne podłoże co dobro. Wynikało tylko i wyłącznie z jego wyborów. A ta opcja była o wiele łatwiejsza, wręcz zachęcająca, na pozór przyjemna. Była zakazanym owocem, po które sięgał jak człowiek uzależniony sięga po narkotyki. Jak sam kiedyś stwierdził - dobrzy ludzie śpią lepiej od złych, ale ci drudzy bawią się znacznie lepiej, kiedy nie śpią. I chociaż nie chciałam tego przyznawać, te słowa były aż nazbyt prawdziwe. Dobro trudniej odnaleźć w otaczającej nas rzeczywistości a zło.. zło natomiast otacza nas ze wszystkich stron i można je znaleźć właściwie bez szukania. Problem tkwił w tym, że zaraziło go jak choróbsko od którego nie można się uwolnić. Było jak czarna dziura, której przyciąganiu przestał się opierać, która wessała go do środka, zakleszczyła w swoich szponach i nie pozwalała się tak łatwo wydostać. I on to polubił. Aż zbyt mocno się z tym związał. Wręcz do tego stopnia, że stało się ono jego bezwzględną cechą. Wszyscy noszą maski i nie można temu zaprzeczyć. Nie ważne jakie - w różnych kształtach i rozmiarach. On w swojej wyszukanej czuł się aż nazbyt dobrze.

Przyglądałam mu się dalej. W przerażający sposób przypominał mi człowieka z którym rozmawiał w Leeds. Co prawda, tamtego widziałam jedynie przez ułamek sekundy, słyszałam tylko kilka wymienionych przez niego słów. Ale byli do siebie tak cholernie podobni, przez emanujące z nich okrucieństwo i brak jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Bałam się, że gdyby Caleb odciął zupełnie kable hamulców, stałby się jeszcze gorszy niż sam diabeł. A może już był, tylko nie okazywał tego na codzień? Wina, w cholernie negatywnych konsekwencjach jego czynów, niezaprzeczalnie stała po jego stronie. Tłumaczyłam sobie naiwnie, że wciąż był tylko i wyłącznie człowiekiem. Takim samym jak ja czy ktokolwiek inny. Że po prostu omamiony dziwnymi ideami zobojętniał na otaczającą go rzeczywistość i pragnął więcej. A ta nowa skusiła go swoją na pozór atrakcyjną aparycją. Cholera.

- Hm? - mruknął chyba zauważając mój bezceremonialny, napastliwy wzrok.

- Hm? - odpowiedziałam mu tym samym, udając, że nie wiem o co właściwie chodzi.

- Myślałem, że coś mówiłaś - przez dłuższe milczenie jego głos nabrał szorstkiej, zachrypniętej barwy.

Nie mogłam zmazać sprzed oczu widoku człowieka do którego nas zawieziono. Przełknęłam drżąco ślinę, wspominając rezydencję zaprojektowaną specjalnie do wykonywania operacji. Tak, dosłownie operacji. Chociaż Caleb zarzekał się, że nie ma z tym człowiekiem nic wspólnego, oprócz niedomówień i potrzeby wyrównania rachunków czy też odwdzięczenia się za przysługę, czułam, że to coś więcej. Że kryje za tą znajomością sekrety o których nie chciałam wiedzieć. Nie byłam w centralnym środku budynku. Wprowadzono mnie jedynie przez hall do swego rodzaju „poczekalni". Nic nie mogłam jednak poradzić na ciarki, nieustannie biegnące wzdłuż mojego kręgosłupa z każdym kolejnym branym oddechem. To miejsce mi najzwyczajniej na świecie śmierdziało. Było do złudzenia sterylne - wnętrze lśniło czystością i ociekało bogactwem - wszędzie jednak unosił się smród śmierci, prochów, rdzy i środków chemicznych.

- Co za idiota! - podskoczyłam w miejscu na dźwięk donośnego głosu, rozchodzącego się echem po pustej przestrzeni rezydencji. - Czy on myśli, że prawnik to cudotwórca?! - dwaj mężczyźni wychodzący z pokoju znajdującego się na pietrze, skierowali się w moją stronę po ogromnych schodach.

- To twoja praca. Po to tu jesteś Hudson. Bronisz tych, których nie powinno się bronić, ufasz tym, którym nie powinno się ufać. Marnujesz czas i nerwy, zaniedbujesz siebie dla morderców i porywaczy. - tłumaczył mu ten drugi, jakby pokrzepiając w jego winie ale i ostrzegając przed czymś, czego jeszcze nie rozumiałam. - Twoja żona jest szczęśliwa. Dzieci mają co jeść. - poklepał go po plecach. - Jeździsz nowym mercedesem i masz pozycje o której nie śniłeś. Chyba nie chcesz skończyć jak ten na stole, co Hudson? Za twoją nerkę zarobilibyśmy grube miliony. Ciesz się życiem, które dostałeś.

Ponownie przeszedł mnie dreszcz na samo wspomnienie o ich rozmowie. W aucie już byłam bezpieczna, ale wciąż, sytuacja tak głęboko utkwiła mi w pamięci, że długo się jej nie pozbędę - byłam tego pewna. Nie musiałam się zastanawiać do jakiego miejsca trafiliśmy i dlaczego tak usilnie dbali o swoją anonimowość - podczas podróży drugim autem nałożyli nam nawet opaski na oczy. Sytuacja mówiła sama za siebie.

Trafiłam tam przypadkowo - gdybym posłuchała Keitha i pojechała z nim autem, pewnie nie zabraliby mnie razem z Humphreyem a tak, byłam jedynym naocznym świadkiem i nie mogli odpuścić, nie mogli zostawić mnie w spokoju bez upewnienia się wcześniej czy napewno nie zacznę klepać językiem o tym co zobaczyłam, w panice przy pierwszej lepszej okazji. Z drugiej strony Caleb miał obstawę, jeśli w ogóle mogłam tak siebie nazwać, no i pewność, że wrócił z domu samego diabła cały - zasada o nie ufaniu nikomu nabrała rzeczywistego sensu.

Spędziliśmy godzinę w samym sercu piekła i miałam nadzieje, że nigdy nie będę musiała tam wracać.

Przetarłam zmęczoną od nadmiaru wrażeń, twarz. Szczerze mogłam przyznać, że widziałam już wszystko.

Odetchnęłam głębiej i skupiłam się na szumie za oknami - to było prawie jak medytacja, w pewnym sensie. A raczej chciałam sobie wmówić, że właśnie tak było. Musiałam wyłączyć myślenie. Ponownie - od postradania zmysłów dzieliło mnie naprawdę niewiele. Trzymałam się jak na włosku, a stabilność była tak nietrwała jakby przyklejona na ślinę.

- O czy myślisz? - uśmiechnęłam się, słysząc jego spokojny ton głosu.

Był dziwnie przyjemny. Łagodził zmysły. A może to po prostu fakt jego zainteresowania, wzbudził we mnie tak pozytywną reakcję na jego obecność. Bo przecież nie był kimś, z kim zazwyczaj gadało się o bzdetach. Zerknęłam w jego stronę a on posłał mi coś na kształt uśmiechu. Nie mogłam się powstrzymać i odpowiedziałam mu tym samym.

Zastanowiłam się na jego pytaniem. Wcześniej nie poruszaliśmy tego tematu, jakby nasza przygoda w ogóle nie miała miejsca. Ale wisiał w powietrzu i oboje to czuliśmy.

Co właściwie mogłam mu odpowiedzieć?

W mojej głowie myśli ścigały się ze sobą w nieskończonym pędzie. Mogłam przyznać na głos, że to dzięki niemu ten chaos ucichał, niemal znikał. O ironio, wystarczyło jego jedno pytanie, a wszystko ustawiało się w swoim porządku. Z drugiej strony, po co miałam mu to wszystko uświadamiać? Co mógłby zrobić z tą informacją? Postanowiłam zostawić ten fakt dla siebie.

Mimo wszystko, w głębi duszy, dziękowałam mu, że zaczął rozmowę. Ku mojemu rozczarowaniu, deszcz nie sprawił swojej roli, na tyle, na ile powinien a dzięki brunetowi miałam czym zająć głowę. Właśnie to oddziaływanie między nami miałam na myśli. Nie ważne o czym bylibyśmy zmuszeni rozmawiać - o nawiązaniu paktu milczenia względem reszty grupy, czy może musiałabym wysłuchiwać jak głupia byłam nie jadąc z Keithem, czy też, co byłoby raczej nierealne, usłyszałabym przeprosiny - chciałam po prostu słuchać jego uspokajającego głosu i napawać się tą chwilą.

- Zastanawiałeś się kiedykolwiek nad tym, kim jesteś? - rzuciłam, czekając na jego odpowiedź.

Nie zmarszczył brwi, nie wywrócił oczami, na jego twarzy nie wymalowała się żadna oznaka konsternacji. Czysty spokój.

- O co pytasz?

Minęło trochę czasu odkąd minęliśmy inny samochód. Drogi opustoszały i była to dość przerażająca perspektywa - jechaliśmy praktycznie główną trasą. Z drugiej strony, to miało sens - niewielu ludzi wybrałoby na podróże czy też spacer tę godzinę, ulewny deszcze, czy też odcinek, gdzie noc i poranek, spotykały się ze sobą.

W pewnym sensie ta samotność była pocieszająca. Byliśmy tylko my. Mogliśmy milczeć, jeśli zaszłaby taka potrzeba, mogliśmy także porozmawiać. Najlepsze w tym wszystkim jednak - mogliśmy po prostu być. Bo przecież czasami właśnie tego trzeba. Pomimo, mimo i wbrew. Nawet w momencie, gdy wydaje nam się, że nikogo nie potrzebujemy, gdy wydaje nam się, że jesteśmy tak cholernie samowystarczalni. Cieszyłam się, że mam go przy sobie. Czułam się przy nim bezpieczna.

Dlatego w momencie w którym kątem oka dostrzegłam, jakby cień człowieka, kryjący się w mroku, niekontrolowanie spięłam się. Pomimo szybkości z którą pędziliśmy i przyciemnianych szyb auta miałam wrażenie, że przez ułamek sekundy, nieznajomy spojrzał mi prosto w oczy. Mimowolnie zadrżałam.

- Widziałeś go? - zaczęłam niepewnie, zupełnie zmieniając temat.

Pokręcił przecząco głową i uniósł brew.

- Kogo? - spytał krótko, zupełnie nie przejęty.

Zmarszczyłam brwi. Nie mogłam mieć zwidów. Aż tak chora na umyśle nie byłam. Stres pourazowy nie powodował omamów. A może jednak?

- Jakiś gościu. Stał tam. Przy drodze.

Jego głęboki, ciepły śmiech, rozszedł się echem po aucie.

- Pewnie autostopowicz - wzruszył tylko ramionami.

Zaskoczyła mnie jego beztroska. To nie było do niego podobne. Ale miał rację. Czemu o tym nie pomyślałam? Rzeczywiście popadałam w paranoję.

Autostrada ciągnęła się dalej, przed nami i za nami, a deszcz, stawał się coraz silniejszy.

- Jesteś tym kimś, kim chciałbyś być? - ciągnęłam wcześniej zadawane pytania.

- Avis.. - jego głos zdradził tlące się w nim zmęczenie.

Utwierdziłam się tylko w tym, że nie chciał rozmawiać na tak błahe tematy. Tym bardziej, nie chciał rozmawiać o sobie. Rzeczywiście, zdawałam sobie sprawdzę, że nie miało to najmniejszego sensu, ale właśnie o to chodziło. O rozmowę bez szczególnego znaczenia, tylko po to, żeby cisza przestała być tak nieznośna. Tylko po to, żeby zmazać wspomnienia o sterylnej posiadłości.

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałeś? - mruknęłam. - No dobra, a gdybyś spotkał siebie sprzed pięciu lat, co byś mu powiedział?

Moja odpowiedź na to pytanie byłaby oczywista. Upewniłabym się w tym, żeby nie mieć żadnej styczności z takim środowiskiem. Uchroniłabym swoją młodszą wersję przed tym światem. Pewnie skierowałabym ją za ocean, do Stanów. Chociaż z kroczącym za mną jak cień, pechem, i tam wpadłabym przypadkiem na nieodpowiednie osoby. Przygryzłam policzki w zamyśleniu.

- Żeby zostawił Cię w cholernym hotelu. - mogło to zabrzmieć oschle, wręcz złośliwie, tym bardziej, że uśmiechnął się przy tym krzywo.

Tak naprawdę oboje wiedzieliśmy o co mu chodziło. Nie przyznał się do tego oficjalnie, chociaż wyczułam w jego zachowaniu skruchę. Pewnie właśnie dlatego milczeliśmy przez większość trasy. Sam jego wzrok, od czasu do czasu spoczywający na mojej osobie, wyraźnie dawał mi do zrozumienia, jak cholernie za złe miał sobie to, że wpakował mnie w takie gówno. Że widziałam to, co widziałam. Że plany wymknęły mu się spod kontroli i doświadczyłam tego, czego doświadczyłam. Nie chciał żebym była świadkiem tego rodzaju interesów.

- A gdybyś był sobą sprzed roku i spotkał obecnego siebie, co byś mu powiedział?

- Naprawdę będziesz się w to bawić?

- Skoro życie jest takie krótkie, dlaczego robimy tyle rzeczy, których nie lubimy? - nie zawracałam sobie głowy jego odpowiedzią, po prostu zadawałam coraz to kolejne pytania.

- Bo ludzie nie myślą. - odmruknął w końcu. - Nie zastanawiają się czy aby napewno nie robią czegoś tylko po to, by kogoś zadowolić albo bo tak wypada albo z jakiegoś innego niepoważnego powodu.

Byłam usatysfakcjonowana tym, co usłyszałam. Lubiłam jego mądre, wręcz wyrafinowane przemyślenia na temat otaczających go ludzi czy tez rzeczywistości. Za każdym razem gdy go słuchałam, miałam wrażenie, że czytam ogromną, wielostronicową, starą księgę z myślami zapisanymi przez filozofów.

- A dlaczego nie robimy tylu rzeczy, które lubimy?

- Bo nie zawsze jest na to czas. - jego ton głosu przybrał oschlejszą, szorstką barwę.

Kiwnęłam głową, wpatrując się w drogę przed nami.

- Gdyby został Ci rok życia, co chciałbyś zrobić?

Prychnął a jego twarz w ułamku sekundy zmieniła się, jakby osobę kryjącą się za gęstym wachlarzem rzęs, za tymi ciemnymi oczami, zastąpił ktoś inny. Przełknęłam gulę rosnącą w moim gardle. Przekroczyłam granicę?

- A ty? - odbił piłeczkę, pozostając na pozór spokojnym. - Pogodziłabyś się z ojcem? Zadzwoniłabyś do Ace'a? Camille? Skoczyła ze spadochronu? - dokładnie wiedział gdzie uderzyć, żeby zabolało najbardziej. - Po co o to pytasz?

Nie zamierzałam oczywiście mu się zwierzać. Nie widziałam powodu do roztrząsania tematu ojca czy też Ace'a. Sam dobrze wiedział jak było. Westchnęłam ciężko. Złożona mu obietnica, a raczej słowa, które padły na dachu hotelu w Liverpoolu, ciągle siedziały mi w głowie. Nie wiedziałam czy pocałunkiem chciał mnie przekonać do zerwania z Acem czy po prostu zrobił to, bo chciał. Tak czy inaczej decyzja została podjęta już dawno temu i wiedziałam, że gdy tylko wysiądziemy z auta w Londynie będę musiała zmierzyć się z blondynem twarzą w twarz i zakończyć to raz na zawsze. Nie odpowiedziałam na żaden z jego telefonów czy też wiadomości. Chociaż przekonywałam się milion razy do Camille także nie zadzwoniłam. Planowałam się z nią spotkać, żeby chociaż w pewnym stopniu odbić sobie cały wyjazd. A etap z ojcem za to już dawno uznałam za zamknięty.

- A co byś zrobił, gdyby miało nie być jutra? - pytałam więc dalej, nie zawracając sobie głowy jego zjadliwym charakterem.

Już przywykłam do tego, że najczęściej jego obroną był atak. I przestałam brać do siebie cokolwiek, co mogłoby mnie dotknąć, cokolwiek co padało z jego ust, tylko po to, żeby mnie zranić.

- Jesteś mądrą dziewczynką, znasz filozofię Nietzsche? - zerknął na mnie, jakby to, że prowadzi, nie miało dla niego żadnego znaczenia. - Pisał: jeśli człowiek zna swoje „dlaczego", żadne „co" nie będzie mu straszne. Co jest Twoim „dlaczego"? - tym razem to on zadał pytanie.

Swoja uwagę wciąż skupiał tylko i wyłącznie na mnie. Ja za to z lekkim rozbawieniem wywróciłam oczami, przenosząc wzrok na drogę. Wiedziałam, że w jego pytaniu kryje się drugie dno. Zawsze tak było. I miał ku temu powód, którego najwyraźniej ja jeszcze nie dostrzegłam, on za to wybiegał w rozmowie myślami sporo do przodu. Co ja tam mogłam wiedzieć o jego motywach, prawda? Jego tajemnice pozostawały nietknięte, nie ważne ile wskazówek mi dawał. Nie potrafiłam rozgryźć jego umysłu. Poza tym, nie pytał po to, żeby otrzymać odpowiedź. Pytał po to, żebym poczuła się jak on - a przecież nikt nie lubi przesłuchań.

Ciemny asfalt nie zmienił się ani odrobinę, droga przed nami również - jedynie mgła, osiadła nieco niżej, niemal zupełnie przysłaniając widoczność.

W ułamku sekundy poczułam jak każdy mój mięsień zastyga, serce niemiłosiernie przyspiesza, podskakując do gardła a oddech pali płuca żywym ogniem. Otworzyłam oczy z przerażenia. To był impuls, który został zbyt szybko przekazany do mózgu. Coś nieprzemyślanego. Coś, co zadziało się pod wpływem chwili.

- Uważaj! - krzyknęłam.

Cała nasza rozmowa wyleciała mi z głowy razem ze zdrowym rozsądkiem, gdy złapałam za kierownice i pociągnęłam ją w bok, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Wszystko tylko i wyłącznie po to, żeby ominąć postać, stojącą na drodze.

Bujnęło nami w poślizgu.

Jak w zwolnionym tempie, dostrzegłam konsternację bruneta, przeradzającą się w strach, gdy skupił wzrok na miejscu, w które się wpatrywałam, uświadamiając sobie, co się dzieje.

- Popierdoliło Cię?! - także krzyknął, w ostatniej chwili prostując auto, ratując nas przed czołówką z innym, pędzącym z naprzeciwka.

Następnie, zahamował gwałtownie, tracąc panowanie nad autem. Poczułam, że pojazd się przechylił. Nie rozumiałam, co się zadziało dopóki nie usłyszałam nieprzyjemnego skrobania, docierającego do środka, drażniącego uszy. Odgłosu tarcia widelcem o talerz. Zgubiliśmy oponę a metalowa felga, ścierała się o asfalt.

Przez śliską nawierzchnię, suv sunął jeszcze kilka metrów po poboczu, aż w końcu zatrzymaliśmy się, na nieszczęście, uderzając maską o drzewo.

Moje ciało, jak szmaciana lalka, poddało się nieważkości z ogromnym impetem lecąc do przodu, na deskę rozdzielczą. Co prawda, zapięte pasy idealnie zatrzymały mnie przed zderzeniem, tak samo jak i wybuchające prosto w twarz poduszki powietrzne, ale wciąż - asekuracyjnie wyciągnęłam dłonie przed siebie w obawie przed nieuchronnymi obrażeniami. Materiał dość mocno ścisnął moje żebra - odczułam nieprzyjemne pieczenie w miejscu w którym przetarł moją skórę. W następnej chwili nie czułam już nic. Zapanowała wszechogarniająca  pustka i przeraźliwa cisza.

I ciemność.

Trudno określić ile to trwało. Może chwile, może dwie, może całą wieczność.

Śmierć nie jest wcale taka straszna, gdy staniesz z nią twarzą w twarz. To życie jest okropne.

***

Pierwszym, co poczułam po długim dryfowaniu gdzieś pomiędzy był niewyobrażalny, cholerny, nieustający ból, rozchodzący się od czubków palców, przepływający przez każdy pojedynczy nerw, każdy staw, każdy najmniejszy skrawek skóry. Przemieszczający się pod nią jak impuls.

Słyszałam szum, coś stukało, ale wszystkie te dźwięki nie miały sensu, były przytłumione i zniekształcone.

Gdzie właściwie byłam?

Skupianie się na czymkolwiek, próba wyłapania czegokolwiek z otoczenia, nie przynosiła efektów.

Niech ten koszmar się skończy.

Pamięć odmawiała posłuszeństwa, umysł i ciało nie chciały współpracować. Dudnienie potęgowało się coraz bardziej, wprowadzając w coraz to mocniejsze poczucie bezradności, im usilniej starałam się zrozumieć, co do cholery się stało.

Ogarniały mnie na zmianę głęboka ciemność, oraz palący blask. Co raz to mocniej zatracałam się w zagubionym umyśle, w nicości, by po chwili ocknąć się na moment, odczuwając kolejne, wręcz palące, nowe bodźce. Nie byłam w stanie stwierdzić, co się ze mną dzieje. Czułam się jak na cholernej karuzeli - wszystko wirowało, nabierając coraz szybszego tempa, przyprawiając o mdłości.

Chciałam wrócić do tej pustki, sprzed przebudzenia się. Nie miałam siły walczyć z kolejnymi impulsami, przebiegającymi całe moje ciało. Pragnęłam tylko przestać czuć.

Ale nie było mi to dane.

Odzyskałam przytomność, łapiąc głęboki, palący wdech.

I to był błąd.

Do moich nozdrzy dotarł zapach spalenizny. Płuca zapiekły niemiłosiernie, jakbym wzdychała rozżarzone węgliki.

Dostrzegłam nikłe światło, przedzierające się przez lekko uchylone powieki. Chociaż tyle mi się udało. O ironio, otworzenie oczu stało się wyczynem - pisk rozdzierający czaszkę, sprawiał, że samoistnie się zaciskały. Pulsujący ból w skroni, także. Nie mogłam jednak nic dostrzec - tak jak dźwięki, to, co próbowałam wyłapać z wszechogarniającej ciemności nie przybierało żadnych konkretnych kolorów ani kształtów. Nie byłam pewna czy to przez szok, cisnące się niekontrolowanie łzy, czy strach.

W końcu odnalazłam w sobie siłę do poruszenia się. Chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, po co właściwie chciałam to zrobić. W moim umyśle panował zamęt. Skup się, Avis. Zdrętwiałymi palcami odnalazłam to piekące miejsce, po chwili uświadamiając sobie, że jedną stronę mojej twarzy pokrywa gorąca, lepka ciecz. Skrzywiłam się, sycząc. Miałam rozbitą głowę. Kiedy to się stało? Musiałam naprawdę mocno uderzyć w coś bliżej nieokreślonego, skoro tak trudno było mi sobie przypomnieć choćby najmniejszy szczegół. Skup się! Kolejna fala mroku, opanowywała moje ciało. Za wszelką cenę nie pozwalałam jej zwyciężyć.

Coś huknęło z łoskotem, jednak nie byłam w stanie określić, co to i z której strony ten dźwięk dochodził. Nawet nie podskoczyłam, nie wykonałam żadnego ruchu. Wszystko dochodziło do mnie bardzo powoli, z opóźnieniem, jakbym śniła. To było takie nierzeczywiste.

Gdybym miała więcej siły, zapewne w panice zaczęłabym rozglądać się dookoła. Czułam ją. Tak samo jak i wiele więcej kotłujących się emocji - frustrację, niepokój, konsternację, roztrzęsienie, wyczerpanie, czy przede wszystkim przerażenie. To wszystko działo się we mnie. Na zewnątrz pozostawałam w bezruchu. Nie mogłam już zdobyć się choćby na przekręcenie głowy.

Na tyle na ile mogłam, starałam się wyostrzyć wzrok. Musiałam zrozumieć co się dzieje. Mój oddech stawał się coraz płytszy. Skup się na rzeczach, które widzisz - podpowiadał mi wewnętrzny głos. Trudno było to zrobić, gdy wszystko dosłownie rozmazywało się w wielką zlepkę zniekształconych obiektów. Do tego było ciemno. Bardzo ciemno. Nie miałam pojęcia skąd dobiegało wcześniejsze światło.

Dostrzegłam rozbitą, przednią szybę. Moje ciało ponownie zaczęło odczuwać - spięcie mięśni spowodowało grymas bólu, malujący się na mojej twarzy. Wpatrywałam się w metal wystający przez spuszczoną już z powietrza białą, amortyzującą poduszkę, tuż przed moją klatką piersiową. Centymetry dzieliły go od śmiertelnego przeszycia mnie na wylot.

Byłam w samochodzie.

Miałam wypadek?

W końcu udało mi się rozruszać skamieniałe mięśnie. Zaczęłam dostrzegać także wiele więcej szczegółów. A ułamki wspomnień, jak rozsypane puzzle, powoli składały się w całość.

Drzwi od strony kierowcy wisiały, wyłamane. Nikogo nie było na tym miejscu. Zostałam sama.

Z kim jechałam?

Zapach dymu, zmieszanego z olejem silnikowym i ropą, drażnił zmysły. Brakowało mi powietrza. Musiałam jak najszybciej wydostać się z wraku. Na drżących ramionach próbowałam dźwignąć się do góry - na próżno. Moja noga została przygnieciona. Aż dziwne, że nie odczuwałam w niej bólu.

Znów ten huk. Tym razem mogłam śmiało stwierdzić, że dochodził z prawej strony. Jak głupia wpatrywałam się w wygiętą blachę, przechylając lekko głowę. Wsłuchiwałam się w kolejny łoskot, dobiegający z zewnątrz, jak z nad powierzchni wody pod którą się znajdowałam. Coś wciąż odbijało się o pancerne auto.

Co się działo? Z kim do cholery jechałam?

I nagle zrozumiałam. Otworzyłam szeroko oczy, przypominając sobie wszystko. Deszcz, człowiek na drodze, kierownica, drzewo. Uderzenie było mocne - maska naszego auta dosłownie owinęła się w okół pnia.

Caleb. Cholera.

Zapomniałam o bólu, zapomniałam o przygniecionej nodze, zapomniałam o hałasie dochodzącym z zewnątrz.

Zostawił mnie? Żył? A co jeśli.. nie, napewno nie. Ta myśl, przerażała do szpiku kości.

- Cal? - szepnęłam ledwo słyszalnie, drżącym głosem. - Caleb? - po chwili niemal załkałam.

Panika ogarnęła moje ciało. Byłam sama. Oblała mnie fala gorąca a do oczu napłynęły łzy. Albo po prostu wcale nie przestałam płakać. Nie byłam pewna. Wiedziałam jednak, że to kolejny atak paniki. Czułam się jak osamotnione dziecko. Byłam przerażona do szpiku kości.

- Caleb, błagam Cię! - wydarłam się na całe gardło, jednocześnie ciągnąc za przygniecioną nogę.

Nie obchodziło mnie to, że metal, wbijał się w nią niemiłosiernie i, że przez to szarpanie mogłam narobić sobie tylko większej krzywdy. Nie obchodziło mnie to, że pomimo moich prób, nie byłam w stanie go odgiąć na tyle, żeby wydostać się z potrzasku. Musiałam dać radę, musiałam się stamtąd wydostać. Musiałam znaleźć Caleba.

- Kurwa. - syknęłam, gdy wbity w przednią szybę metal, rozciął moje ramię.

Całkowicie zapomniałam o jego istnieniu.

I właśnie wtedy padł strzał. Strzał. Skuliłam się, gdy wszystkie dźwięki zaczęły do mnie docierać ze zdwojoną mocą. Przed oczami przeleciał mi bankiet, to jak Mel upada na podłogę, krew na twarzy Caleba, wszystko to czego byłam świadkiem. A raczej uczestnikiem. Miałam krew na rękach. Miałam pieprzoną krew na rękach a ogary piekielne właśnie wypełzły z czeluści po moją duszę. Karma to suka. Skamieniałam słysząc kolejny i kolejny huk. Nastąpiła przeraźliwa cisza.

- Cal!.. - zamierzałam krzyknąć kolejny raz w panice, gdy nagle ktoś zakrył mi usta dłonią.

Drgnęłam wystraszona i zaczęłam się wyrywać. Dopadli mnie. Musiałam się bronić. Nie mogłam od tak im się poddać. To było jak odruch bezwarunkowy w przypadku zagrożenia. Chęć przetrwania, przeżycia, skoro już nie miałam szansy na ucieczkę, była silniejsza od moich obaw. Nie zamierzałam się poddać.

- Ciii... - tuż obok mojego ucha rozbrzmiał tak dobrze znajomy mi, uspokajający głos. - Ciii, to tylko ja. - przytrzymał mnie w szczelnym uścisku, przyciskając moją głowę do swojej klatki piersiowej.

Pachniał domem, bezpieczeństwem, opoką, wsparciem, cytrusami zmieszanymi z tytoniem. Caleb, Był tu. Nie zostawił mnie. Oboje żyliśmy.

Ale jego dotyk nie trwał długo. Ciepło jego ciała zniknęło gdy nachylił się nade mną, sięgając po coś bliżej nieokreślonego.

- Torebka. - jego głos momentalnie zmienił ton na szorstki, oschły. - Avis, torebka, kurwa, pośpiesz się.

Nie zwracałam uwagi na ból w barku, na coraz to bardziej rozmazujący się obraz czy też ciężkość, wciskającą moje ciało w fotel. Po omacku, drżącymi dłońmi, odszukałam przedmiot - mięśnie piekły mnie tak cholernie mocno, że zdawał się ważyć tonę.

Niemal wyrwał mi ją z rąk, przerzucił jej pasek przez moje ramię i zaczął gorączkowo pakować ważne dokumenty, poukrywane w schowkach. Moje, jego własne, te o których nawet nie miałam pojęcia. Gdy miał już wszystko, wyciągnął pistolet z ukrytej szafeczki. Sprawdził czy magazynek jest naładowany, po czym wcisnął mi go w dłonie a sam wyciągnął drugi zza paska. Dziękowałam Bogu za to, że przezorny Caleb zabezpieczał się, biorąc pod uwagę każdy możliwy bieg wydarzeń.

Ale po co mieliśmy się bronić?

- Musimy się zawijać. - rzucił krótko, głosem nie znoszącym sprzeciwu.

W ostatnim momencie złapałam go za nadgarstek, zatrzymując go.

- Nie mogę.

Jak w zwolnionym tempie, odwrócił się twarzą w moją stronę, dzięki czemu nasze spojrzenia się spotkały. To nie był mój Caleb. To był człowiek którego nie chciałam poznać. Pokerowa twarz była tak cholernie obca. Jego wzrok mroził do szpiku kości. Wpatrywaliśmy się w siebie przez dłuższą chwilę. Wyglądał okropnie. Pokryty krwią spływającą z jego nosa, brwi, ust, na tors, plamiąc koszulę. Jego ręka przyciśnięta była do boku. Dociskał to miejsce, jakby doskwierał mu bardzo mocny ból. Żadne z nas nie wyszło z wypadku bez obrażeń.

- Utknęłam - starałam się nie przejmować jego  postawą pełną pretensji i wskazałam na przygniecioną kostkę.

Bez słowa kucnął i jak ja wcześniej, szarpnął za metal, blokujący moją stopę.

- Żyją?!  - w tym samym momencie, gdzieś z oddali, dotarł do mnie krzyk mężczyzny.

Nie rozpoznałam jego głosu.

- Nie! Wracamy! - usłyszałam drugiego mężczyznę.

Po tej krótkiej wymianie zdań mogłam się jedynie domyślać, że to właśnie z ich strony padły wcześniejsze strzały. Było ich kilku.

Przełknęłam ciężko ślinę. Nawet nie wiem w którym momencie zaczęłam się hiperwentylować. Zamknęłam oczy. Wzięłam trzy bardzo głębokie, powolne oddechy, wsłuchując się w jakiekolwiek obce kroki. Liczyłam na to, że obecność Caleba zwiastuje spokój, koniec tego chaosu, Ale nie. To był dopiero początek. Niedługo będziemy w Londynie, położę się spać. Niedługo wszystko wróci do normalności - powtarzałam sobie jak mantrę, perfidnie okłamując samą siebie. Oddalone głosy zamiast słabnąć, przybierały na sile.

Nieznajoma twarz, mignęła po prawej stronie maski. Broń zalśniła w światłach lamp. Caleb niemal natychmiastowo zakrył mi usta dłonią, nakazując ciszy.

- Są tu! - ponownie usłyszałam tego samego nieznajomego faceta.

Po chwili jego dotyk zelżał. Jak w zwolnionym tempie dostrzegłam napastnika, tuż za jego plecami. Nie zdążyłam wydobyć z siebie ani słowa, żeby ostrzec Caleba - obcy zarzucił jakiś sznur na jego szyję i skutecznie ściągnął go do gleby.

- Proszę, proszę. Kogo my tu mamy - ten obrzydliwy uśmiech, sprawił, że mój żołądek obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. - Znalazłem zgubę! - krzyknął do kogoś, najwyraźniej stojącego niedaleko, wciąż dusząc Caleba.

Zaczęli się szarpać. Humphrey próbował zyskać przewagę. To był ten moment. Ta chwila. Nawet się nie zawahałam. Pistolet wystrzelił. Nawet nie zdążyłam mrugnąć - człowiek mówiący o mnie nagroda, upadł na ziemię. Kula trafiła prosto pomiędzy oczy.

Łykałam płytko powietrze, jak topielec, dusząc się własnym oddechem. Co z resztą? Ile ich było? Caleb opadł na plecy pozbywając się żelaznego sznura, normując oddech, pokasłując przez brak tlenu, łapiąc się za gardło.

Nasze spojrzenia się spotkały. Wystarczył ułamek sekundy, minimalne kiwnięcie głową. Rozumieliśmy się bez słów. On także nie wiedział, kto mógł w nas strzelać. Ale bez wątpienia był to atak na nasze życie.

W końcu ostatkami sił, dźwignął się w moją stronę, chowając się za tą częścią auta. Nawet nie dostrzegłam w którym momencie zabrał mi broń.

Ponownie schyliłam się, gdy kolejne strzały odbiły się o lakier samochodu. Już nawet nie zwracałam uwagi na to, skąd dobiegają i jak blisko jest nasz oprawca. Najwyraźniej Caleb naprawdę dobrze sobie radził - powietrze wypełnił zapach prochu strzelniczego i deszczu, a dookoła znów zapanowała cisza. I tylko tyle. Jak gdyby nigdy nic się nie stało.

Czułam jak ucisk na mojej nodze się zmniejsza, aż w końcu w ogóle znika. Nie wiem jakim cudem, ale udało mu się najwyraźniej odgiąć przeszkadzający kawałek metalu. Chwycił mnie pod ramiona i wyciągnął mnie ze środka. Siła jaką użył, odrzuciła nas do tylu -  wylądowaliśmy na mokrej trawie - on pode mną, a ja na nim, plecami. Skrzywiłam się odczuwając wszechogarniający ból. Ale wciąż - żyliśmy. Był tu.

Chciałam spytać czy wszystko okej, jednak nie wydałam z siebie ani dźwięku więcej. Wykończenie, spowodowane nagłym uderzeniem adrenaliny, odbiło się na moim organizmie - przechyliłam się na bok i zwymiotowałam.

Nie mam pojęcia ile to trwało, ale dla mnie, była to wieczność. Oddychałam ciężko, ponownie odczuwając palący ból całego ciała. Caleb odgarniał moje włosy z twarzy, wycierał ją. Czułam jak przykłada co jakiś czas materiał do mojej skroni. No tak, przecież krwawiłam. Przypomniałam sobie także o wcześniej zmiażdżonej nodze. Nie wyglądała zbyt dobrze. Moja kostka została wykręcona w dziwny sposób, jakby zrobiona z gumy. Kolejny raz zwymiotowałam. To był jakiś pieprzony koszmar.

Deszcz siekł do tego stopnia, że oboje przemokliśmy w ciągu kilku minut do suchej nitki. Wpadając w błoto, ubrudziliśmy ciuchy, już nie tylko we krwi. Ale żadne z nas się tym nie przejmowało.

Uniosłam ciężkie powieki i spojrzałam na Caleba. Wciąż nie rozumiałam o co do cholery chodziło, ale, dziwne, nie miało to dla mnie w tej chwili żadnego znaczenia. On zajmie się tymi, którzy mieli odwagę zagrozić jego życiu. Oczywiście, że miałam miliard pytań, jednak na żadne z nich odpowiedzi narazie nie znaliśmy. Najważniejsze było to, że przeżyliśmy to piekło, że byliśmy cali. Miałam nadzieję, że nie doznał żadnej większej rany.

- Popierdoliło Cię?! - jego krzyk sprawił, że zastygłam w bezruchu, drżąc.

Chwycił gwałtownie moją szczękę, nie patrząc na krzywdę, spowodowaną szczelnym uściskiem jego palców ani na to, w jakim stanie byłam. Zmusił mnie do spojrzenia sobie w oczy, przekręcając moją twarz w swoją stronę. Skóra w zetknięciu z jego palcami zaczęła piec, ale nie mogłam zmusić się choćby do mrugnięcia. Zastygłam pod wpływem lodowatego, przeszywającego na wylot, przerażającego do szpiku kości, spojrzenia. Jego źrenice szaleńca, przepełnione były chęcią mordu. Nie wiedziałam co się dzieje. Był wściekły na mnie? Przełknęłam ciężko silne i skuliłam się w sobie. Miałam wrażenie, że płaczę. I wcale się nie myliłam. Słone, gorące łzy, zaczęły spływać po moich policzkach.

- Popierdoliło?! - powtórzył, puszczając mnie.

Okazało się, że adrenalina rzeczywiście wyparowała z mojego organizmu. W momencie w którym jego ciało oddaliło się od mojego, niemal opadłam na twarz. Nie miałam nawet siły usiedzieć w pionie. Oparłam dłonie na podłożu. Lepka, nieprzyjemna ciecz oplotła moje palce. Błoto. No tak.

Gdy kolejny raz na niego spojrzałam, trzymał telefon przy uchu, zapewne próbując dodzwonić się do swoich ludzi.

- Nie ma zasięgu - zaśmiał się niemal histerycznie. - Nie ma pieprzonego zasięgu. Kurwa! - krzyknął, zacisnął powieki i wziął głębszy oddech.

Bałam się odezwać. Przysięgam, pierwszy raz, w naszej niezbyt długiej znajomości, bałam się wypowiedzieć przy nim chociaż jedno słowo. Nie zabiłby mnie, prawda? Dosłownie parę minut wcześniej bez większych skrupułów zabrał życie dwóm napastnikom, a przecież mógł zostawić mnie na pastwę losu - czytaj, oddać w ich ręce. Kolejny raz skończyliśmy jako wspólnicy zbrodni. Jednak wciąż - ciskał we mnie mrożącym krew w żyłach spojrzeniem, wypełnionym tak cholerną nienawiścią, że naprawdę pożałowałam tego, że żyję. Najwyraźniej oboje musieliśmy prawie zginąć, stawić oczy śmierci, żeby pokazał kim tak naprawdę jest. I wcale mi się to nie podobało. Bo jego twarz przybrała wyraz szaleńca.

- Co Ci strzeliło do głowy, żeby ciągnąć za pieprzoną kierownicę? - wycedził już ciszej, jakby próbował się uspokoić.

Ujął moją twarz w dłonie, już znacznie delikatniej. Jakby się bał, jakby zrozumiał, że każdym najmniejszym wybuchem, niekontrolowanym atakiem złości, jest w stanie wyrządzić mi krzywdę. Żar w jego źrenicach jakby zniknął. Wpatrywałam się w jego rozcięty nos, pękniętą, już zauważalnie zbrzęknięta wargę, zadrapania na policzku.

- Już wszystko dobrze - wpatrywał się głęboko w moje oczy.

Nasze zsynchronizowane oddechy zwalniały, zupełnie jak wtedy, gdy próbował uratować mnie przed atakiem paniki. Skupianie się na zmysłach. Aż została pustka. Pustka wypełniona przerażeniem. Nigdy w życiu nie odkrywał maski na tyle, żeby dać po sobie poznać szalejące w nim emocje. Tym razem było inaczej.

Oboje byliśmy wyczerpani tą sytuacją. Oboje zadawaliśmy sobie jedno zasadnicze pytanie - dlaczego? Kto? W jakim celu? Jednak on w porównaniu do mnie wydawał się znać odpowiedź.

Nagroda. Tak mnie określili. Nie miałam pojęcia co to znaczy, ale nie był to pierwszy raz. O co im do cholery chodziło i skąd byłam tak znana w ich środowisku? Przez Mela? Dlatego, że go zabiłam? Dlaczego do cholery uwzięli się na mnie do tego stopnia, że zaatakowali nasz samochód. I kim oni byli? Kto normalny w dwudziestym pierwszym wieku pokusiły się o strzelaninę na głównej drodze?

- Musimy iść - zamrugałam kilka razy, słysząc przebijający się przez syreny, głos Caleba. - Avis, musimy się wynosić.

Nie rozumiałam o co mu chodzi. Przecież nie miałam siły choćby ruszyć się z miejsca. Otępiała, rozejrzałam się dookoła. Ah, syreny. Zmarszczyłam brwi. Przecież pogotowie by nam pomogło.

Zerknęłam na miejsce w którym samochód wciąż stał. Z tej perspektywy mogłam dostrzec jak bardzo pień wbił się w maskę - przód był niemal skasowany. Mogłam się jedynie zastanawiać jakim cudem udało nam się przeżyć. Zaraz obok widziałam wyłaniające się z ciemności, światła. Pewnie gapie zatrzymywali się, żeby sprawdzić czy wszystko okej, zainteresowani tym, co się stało. Dopiero po chwili dotarł do mnie fakt, iż musieli zauważyć także ciała postrzelonych ludzi i być może przejechanego człowieka.

- Avis! - ponaglił mnie.

- Nie dam rady. - zacisnęłam usta, próbując wstać.

Kiwnął głową całkowicie rozumiejąc. To nie na mnie był zły, już byłam pewna. Raczej na siebie - nie pierwszy i nie ostatni raz. Ja za to plułam sobie za to, że nie pozwoliłam mu po prostu wjechać w naszego oprawcę. Może wtedy wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.

Bo.. gdzie mieliśmy się podziać? Nasze rzeczy zostały w samochodzie Keitha. Na szczęście. Co prawda zapakował do mojej torebki dokumenty, więc mieliśmy i portfele, a co się z tym wiązało, pieniądze także. Ale wciąż - nie mieliśmy nawet po kogo zadzwonić a od jakiegokolwiek mniej odludnego miejsca, dzieliło nas kilka kilometrów.

- Wszystko okej? - zerknęłam na bruneta, zgiętego delikatnie w jedną stronę.

Gdzieś w ciemności dostrzegłam ciemniejszą plamę po lewej stronie jego klatki piersiowej. Natychmiast zakrył to miejsce marynarką, najwyraźniej widząc, że mu się przyglądam.

Zmarszczyłam brwi.

- Teraz nie czas na to. Chodź. - wyciągnął rękę w moją stronę. Widząc, że nie zamierzam jej złapać, kucnął koło mnie i pomógł mi wstać, biorąc ciężar mojego ciała na siebie. - Tu nie ma zasięgu a nigdzie dalej nie pojedziemy. - prychnął. - Znajdziemy jakiś bar, zadzwonimy po wsparcie. Cokolwiek.

W ciągu tych krótkich minut od momentu wypadku, po strzelaninę, niedoszłe zabójstwo poprzez uduszenie, któremu cudem uciekł, wrzaski i nagły spokój, przeszedł do wyprucia emocjonalnego i chorej, pozornej, stabilności.

I pomimo tych wszystkich zdarzeń, uśmiechnął się do mnie, jakby miało to naprawić całe, wyrządzone zło. O ironio, pomogło.

- Wszystko będzie dobrze. - mruknął jeszcze niskim, spokojnym głosem.

I z tymi słowami, podpierając się jedno o drugie, ruszyliśmy przez błotnistą trawę z nadzieją, że znajdziemy jakieś miejsce w którym będziemy mogli odpocząć.

***

Wpatrywałam się tępo w butelki stojące po drugiej stronie baru. Oddychałam ciężko a świat wciąż wirował. Za wszelką cenę nie pozwalałam, mimowolnie zamykającym się powiekom, zaburzyć mojego czuwania. Nie mogłam sobie pozwolić na chwilę dekoncentracji.

Każdy głośniejszy dźwięk sprawiał, że momentalnie się krzywiłam. Nie ważne czy było to stuknięcie się szklanek, szurnięcie krzesłem o podłogę czy dźwięk jaki wydawały zamykane, drewniane drzwiczki. Wszystko odbijało się echem po mojej głowie.

Czułam się wypruta. Wróć. W tamtym momencie czułam się naprawdę, obezwładniająco, martwa. Ale nie tylko martwa w sensie braku emocji. Martwa w sposób, w który wydaje się, jakby cały umysł, ciało i dusza po prostu się poddały. Nawet nie wiem ile czasu spędziliśmy już w tym miejscu, nie pamiętałam drogi ani tego, jak właściwie się tu znaleźliśmy.

Kostka wciąż bolała przy każdym najmniejszym ruchu, ale coraz mniej zwracałam na to uwagę. Nie miałam pewności czy nie jest rozcięta. No i czy od tych brudów w których musieliśmy się taplać, nabawię się jakiegoś zakażenia. Ale Caleb obiecał się tym zająć. Co do niego, wciąż nie mogłam przestać myśleć o czerwonej plamie na jego piersi. Jak nic dostał kulkę, ale nie chciał się przyznać. Popierdolone życie dało w kość nie pierwszy raz. Byłam przecież taka szczęśliwa, że już wracamy do domu. Jak zwykle, spokój był jedynie ciszą przed burzą.

W pewnym momencie po prostu prychnęłam, żałośnie.

Czy właśnie tak, przez cały czas, czuł się Caleb? Czy tak będzie teraz wyglądało i moje życie? Z wiecznie czyhającym za rogiem zagrożeniem i ludźmi, którym nie można ufać? Z wieczną obawą? Z ciągłymi podejrzeniami? Z pewnością mogłabym go o to spytać, ale rozmawiał właśnie przez telefon w budce na zewnątrz.

Usłyszałam chrząknięcie. Dopiero po chwili odwróciłam głowę w stronę, z której dochodziło.

- Dziękuję - wymusiłam uśmiech w kierunku barmana, odbierając od niego drinka.

Tak, drinka. Nie wodę, nie kawę. Potrzebowałam czegoś mocniejszego. Momentalnie zamoczyłam usta w trunku. Znajomy smak oblał moje gardło, rozchodząc się ciepłem po kręgosłupie.

Przesunęłam popielniczkę w swoją stronę i podpaliłam papierosa, wyciągniętego z paczki Caleba.

Starszy gościu bez zbędnych słów, kiwnął głową, życząc mi miłego wieczoru i ruszył obsługiwać resztę klienteli. Obserwując jego pracę, zatęskniłam za zmianami w Hoxton. I mimowolnie uśmiechnęłam się na to wspomnienie. Świat wydawał się lepszy. Co prawda, walka o przetrwanie towarzyszyła mi nawet wtedy, a jednak polegała na czymś zupełnie innym.

Moje myśli wciąż krążyły gdzieś w obrębie tego, co jest, co teraz będzie i przede wszystkim co by było gdyby.

Zastanawiałam się co u Gus'a. Cholerny mały gnojek miał ze wszystkim rację, czego oczywiście nie był świadomy. Aż głupio mi było za to potępianie to i śmianie się z tego, ilu historii się naczytał i jak zryły mu one banie. Jego śmieszne teoretyzowania na temat Caleba sprawdziły się, były niemal strzałem w dziesiątkę. On, tak samo jak i Mikael pewnie leniuchowali, korzystając z wolnego czasu albo imprezowali po knajpkach w Soho, przepijając wcześniejszą wypłatę na szczeniackich zabawach. W tym czasie przecież trwał remont. Jak ciężko Philip musiał pracować? Jak bardzo posunęliśmy się do przodu? Jak teraz wyglądała knajpka? No i przede wszystkim, co u Cami? Wciąż do niej nie oddzwoniłam. Powinnam była w końcu to zrobić. Powinnam jej powiedzieć, co się działo. Nie wiedziałam nawet czy mój telefon wciąż działał. Z drugiej strony, wolałam żeby żyła w nieświadomości istnienia mojego drugiego życia, w które wplątał mnie jej ulubiony szef.

Upiłam kolejny łyk.

Czułam na sobie wzrok, siedzących przy sąsiednich stolikach, klientów. Cholera, mówiłam, że zajezdnia nie jest odpowiednia. Miejsce, do którego zaprowadził nas Humphrey, była najzwyklejszym przydrożnym barem, osadzonym na pustkowiu gdzieś w drodze między Leeds a Londynem. Do domu dzieliła nas może jedynie godzina drogi. Wyglądała jak tania, zapyziała rudera, z tych wszystkich filmów o motocyklistach. Śmierdziało tu alkoholem i papierosami, spoconymi, naprutymi facetami, praktycznie śpiącymi przy stolikach. Ale było to jednak miejsce w którym Caleb odzyskał zasięg.

Nie wiem, co musiał sobie pomyśleć właściciel, gdy zobaczył nas w takim stanie, z brudnymi we krwi i błocie ubraniami, ale najwyraźniej przeżył zbyt dużo, żeby zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie.

Albo był głuchy.

Albo ślepy.

Albo wszystko w jednym.

Powątpiewałam w to, że nasz widok spłynął po nim, jakby codziennie przyjmował przypadkowych ludzi po strzelaninach. Wyglądaliśmy tragicznie. Jedynie deszcz opłukał na ze śladów naszych win. Musiał więc dostać naprawdę niezłą łapówkę - pomimo moich obaw, wciąż nie wezwał żadnej policji.

- Przepraszam - usłyszałam głos kobiety, skierowany w moją stronę.

Byłam pewna, że mówiła do mnie. Obok nie siedział nikt inny.

Zerknęłam pytająco w jej stronę.

Ciemnowłosa, trochę starsza ode mnie dziewczyna, wpatrywała się w drzwi wejściowe jakby z obawą. W jej czekoladowych oczach mieszały się wszelkie emocje - od strachu, przez niepewność, po zainteresowanie.

Zmarszczyłam brwi w zdziwieniu. Nie miałam wątpliwości, że wpatruje się w Caleba.

- Przyszłaś tu z tym mężczyzną? - spytała w końcu, po dłuższym milczeniu.

Zaciągnęłam się powoli papierosem, zyskując czas na wymyślenie jakiejś odpowiedzi. Dlaczego o to pytała? Co chciała tym uzyskać? Kim była? Wpatrywałam się jej prosto w oczy, szukając jakiejkolwiek podpowiedzi. Nie ufałam jej. Tym bardziej, że za wszelką cenę unikała mojego wzroku.

- O którego mężczyznę pytasz? Jak widzisz, siedzę sama - rzuciłam krótko.

Zastanawiało mnie to, dlaczego pyta przypadkową osobę w przypadkowym miejscu o przypadkowego gościa, którego widzi przez szklane okno. Znali się? Jeśli nie, zainteresował ją? To było wątpliwe, ponieważ nie wyglądał zbyt atrakcyjnie w przerwanej na rekawie, poplamionej marynarce i z tym rozgardiaszem na głowie. Nawet nie zdążyliśmy do końca wyschnąć.

Zerknęłam na lustrzany bar tuż za nią, nie chcąc zdradzać, że wiem o kim rozmawiamy. Caleb wciąż rozmawiał przez telefon, chodząc wte i wewte.

Byłam na tyle zmęczona kończącym się już dniem, że naprawdę nie miałam ochoty na plotkowanie o brunecie. Zdecydowanie wolałabym żeby to on odpowiadał na pytanie zainteresowanej dziewczyny.

Gdy w końcu przeniosła na mnie wzrok a nasze spojrzenia się spotykały, w jej oczach dostrzegłam zmartwienie i troskę.

- To on Ci to zrobił, prawda?

Mogłam zgrywać twardą, mogłam odpowiadać bez większych emocji w głosie, mogłam starać się przybrać postawą marną podróbę Caleba. Wszystko to poszło w niwecz w momencie w którym padło to jedno pytanie.

To on Ci to zrobił?

- Nie, ja.. - wydukałam, nie za bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.

W jednej chwili mogłam się przyznać. Mogłam po prostu opowiedzieć o całej strzelaninie, o wypadku, o wyjeździe, o interesach, których świadkiem byłam. O tym, w jak cholernie przekłamanej rzeczywistości żył Caleb. Jednym moim słowem mogłam zamknąć całą tą historię, bo dziewczyna z pewnością gdzieś by to zgłosiła. Albo przynamniej przejęła się na tyle, że plotka by się rozniosła. Jednym słowem mogłam zawrócić bieg wydarzeń jednocześnie zabierając Calebowi wszystko co miał. Wszystko co zdobył przelewając krew, wykorzystując ludzi i zastraszając ich. Wszystko, co do tej pory osiągnął. Może to wszystko zniknęło by w końcu raz na zawsze. To, co działo się w mojej głowie, te cholerne obawy, które jedynie potęgowały się z każdym dniem. Poczucie winy, rozsadzające od środka. Wszystko to pękłoby jak banka mydlana.

Tylko czy aby napewno tego chciałam?

Ja również dostałabym rykoszetem. Przecież mnie tam widzieli. Przecież miałam krew na rękach. Przeszły mnie dreszcze. Mój oddech stał się cięższy. Byłam przecież współwinna. Nagle zrobiło mi się dziwnie gorąco. Ból wrócił. Każda pojedyncza rana po wypadku paliła żywym ogniem.

Niemal wzdrygnęłam się czując czyjąś obecność z plecami.

- Zostaw ją, Dove - lodowaty głos Caleba wzbudził jeszcze większe ciarki, biegnące wzdłuż mojego kręgosłupa. - Chodź - dodał już łagodniej, zwracając się do mnie na tyle cicho, żebym jedynie ja usłyszała i pomógł mi zejść ze krzesełka barowego. - Trzeba Cię opatrzyć - dodał, odbierając od barmana butelkę whisky.

Dałam mu się poprowadzić do chyba najbardziej oddalonego stolika, na samym końcu sali. Nawet to nie odwróciło wzroku ciekawskich ludzi, ale zyskaliśmy chociaż odrobinę prywatności.

Usiadłam chwiejnie na kanapie i przełknęłam ślinę. Bolało jak cholera. Każdy pojedynczy mięsień dawał po sobie znać.

Caleb również nie wyglądał zbyt dobrze. Jego twarz, przybrała nienaturalnie biały odcień, była w dziwny sposób napuchnięta. Wciąż trzymał się za ramię, poruszał lekko pochylony. Podobnie do mnie, skrzywił się przy zajmowaniu miejsca obok. Skryta rana na jego klatce piersiowej, pozostawała tajemnicą ale nie ulegało wątpliwości, że został poważnie raniony. Musiało być źle - chociaż wyraźnie cierpiał, nie zamierzał w żaden sposób tego okazywać. Jego wykończony organizm zdradzał, co tak naprawdę się działo. Na jego skroniach pojawiły się żyłki, czoło pokrywały kropelki potu. Oddychał płytko, jakby bał się zaczerpnąć powietrza. Zza rozpiętego kołnierzyka jego koszuli, widniały pręgi po metalowym drucie, przypominające o ataku.

- Znasz ją? - zadałam pytanie wciąż czując się niekomfortowo po przeprowadzonej, krótkiej rozmowie.

Ujął delikatnie moją nogę i położył ją sobie na kolanach. Nie zauważyłam bandaży, które trzymał w ręce, dopóki nie wyłożył ich na stole. Następnie zdjął mój but, skarpetkę i sprawnym ruchem rozerwał materiał moich spodni aż do kolana, odkrywając posiniaczoną, pokrytą zaschniętą krwią skórę.

- Keith nie odbiera - przełknął ślinę, jakby wypowiedzenie tych słów, sprawiało mu ogromną trudność. - Nikt nie ma z nim kontaktu. Obdzwoniłem ludzi i nikt nie wie, gdzie do cholery jest - szarpnął gorączkowo za materiał bandaża, żeby podzielić go na dwie części. Posługiwał się tylko lewą ręką i zębami. Prawą ręką praktycznie nie ruszał. - Gash powiedział, że przyśle nam transport z obstawą - w ogóle nie zwrócił uwagi na moje wcześniejsze pytanie.

- Dlaczego spytała..  

Pokręcił przecząco głową. Zrozumiałam, że to nie czas na ten temat. Zamrugał kilka razy i wziął porządnego łyka, prosto z butelki. Rozcięcie na jego ustach, co chwilę się otwierało, przez co przejeżdżał po nim językiem, chcąc zatamować krwawienie. Zmartwiona jego stanem, wpatrywałam się w tę skupioną twarz, nie wiedząc, jak właściwie mam mu pomóc.

- Będziemy musieli pojechać do szpitala, żeby ci to zaszyli. Ja też potrzebuje opieki medycznej. Ale najpierw zaczekamy na Gash'a - poinstruował.

Oderwał kawałek swojej koszuli i podłożył ją pod moją nogę. Skarpetkę zacisnął za to tuż nad moją kostką. Sięgnął do stołu po szklankę i wylał alkohol prosto na otwartą ranę kostki. To stało się tak nagle, że gwałtownie zacisnęłam dłoń na stole, zagryzając usta, tłumiąc krzyk.

- Możesz się nie ruszać? - mruknął ledwo słyszalnie, przytrzymując moją nogę.

Nie chciałam się z nim kłócić. Nie w tamtym momencie. Oboje nie mieliśmy na to siły. Oparłam głowę o jego zdrowe ramię, zaciskając powieki, przygotowując się na kolejny przepływ piekącego bólu. Żrący płyn wypalał tkanki. Starałam się skupić na czymkolwiek, byle nie na tym uczuciu.

- Jakbyś nie zauważył, boli mnie to co robisz - przygryzłam policzki.

- Próbuje uratować twoją kostkę - nawet w tamtym momencie, w którym powinien zająć się sobą, zgrywał nieśmiertelnego.

- Ta? - ściągnęłam podarty rękaw jego marynarki,  odsłaniając ranę na jego klatce piersiowej. - A to? Zajmij się sobą - czerwona plama na białym materialne wyglądała gorzej niż podejrzewałam. - Daj mi to - zaczęłam rozpinać jego guziczki, ale powstrzymał mnie sprawnym ruchem.

- Avis, nie czas na to - rzucił niemal błagalnie. - Nie będziemy mogli się przemieszczać jeśli nie będziesz mogła chodzić.

Patrzyłam prosto w oczy człowieka, znajdującego się na granicy wytrzymałości.

- Nie będziemy mogli ruszyć dalej jeśli umrzesz przez wykrwawienie się.

Chciałam żeby zrozumiał. Zrozumiał, że nie musi przy mnie udawać. Przecież był tylko człowiekiem. Po co miał robić z siebie nie wiadomo kogo? W jego dziwnym postrzeganiu świata, wszystko polegało na przetrwaniu, na nieustannym doświadczaniu walki wszystkiego ze wszystkimi. Manipulował, nie poddawał się bo tylko w ten sposób mógł coś osiągnąć, bo tylko w ten sposób szanowali go za jego siłę, bo tylko w ten sposób mógł zachować tron i koronę. Ale w tamtym momencie byliśmy tylko my.

- Cal..

- To twoja wina - przerwał mi prychnięciem, powracając do czyszczenia mojej rany.

Zamrugałam kilka razy, zaskoczona.

- Moja?

Przed oczami przeleciała mi cała sytuacja, która miała niedawno miejsce. Przeanalizowałam każdy najmniejszy fragment. W czym do cholery była tu moja wina? Nawet nie znałam tych ludzi. Wciąż nie wiedziałam czego od nas chcieli. To on miał zatargi z tym swoim półświatkiem. Byłam na tym wyjeździe zupełnie przypadkiem i nie chciałam się w to wszystko pakować. Teraz po prostu nie było już odwrotu. Więc, gdzie w tym wszystkim była moja wina?

- Twoja! - podniósł głos.

Wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę. Jego źrenice zapłonęły niebezpiecznym blaskiem, nie zwiastującym niczego dobrego. I nagle zupełnie zmatowiały. Stały się ponure, ciemne. Zdradzały każdą najmniejszą myśl, przepływającą przez jego umysł. Mroźne kolce, uderzały prosto w moje serce, gdy tak taksował mnie spojrzeniem. Nienawidził mnie. Drugi raz tego dnia, jego tęczówki, zmroziły mnie do szpiku kości. Tym razem, była to jednak nienawiść w najczystszej formie. W tamtym momencie poczułam to tak mocno, jak nigdy, tak mocno, że przeszły mnie ciarki. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam tak obezwładniającego, uderzającego uczucia. Jeśli spojrzenie mogłoby zabijać, powinnam była szykować swój własny pogrzeb. Wpatrywałam się prosto w oczy diabła, absolutnie pozbawione litości czy współczucia. Jego szczęka pozostawała napięta a nozdrza rozdęte. Czułam jak serce podskakuje mi do gardła i choćbym chciała, nie dałam rady odwrócić wzroku.

To on wykonał ten ruch.

- Pociągnęłaś za kierownicę - wytłumaczył tylko, jakby odpuścił chęć wylania na mnie wszystkich brudów, cisnących mu się na język.

Nie odpowiedziałam. Po prostu zamilkłam. Nie wydałam z siebie już ani jednego dźwięku. Nawet gdy ból aż dławił moje gardło. Nawet gdy zawiązywał bandaż na mojej kostce. Nawet wtedy gdy Gash wpadł do knajpy jak burza.

Wręczył coś Calebowi a sam zajął się wyciąganiem jakichś rzeczy z torby, którą wcześniej trzymał na ramieniu.

- Ale się, kurwa, wpierdoliliście - skomentował pod nosem i to były jedyne słowa, które padły z jego ust.

Poczułam silny chwyt na nadgarstku. Gdy uniosłam wzrok, napotkałam wyprute z emocji spojrzenie Humphrey'a. W jego palcach zalśniła jakaś przeźroczystą fiolka.

- Uśmierzy ból - zębami otworzył buteleczkę i wysypał biały proszek na zewnętrzną stronę mojej dłoni.

Z pewnością wyłapał moje nieufne spojrzenie. Nie chodziło już o sam fakt jego nastawienia do mnie. Byłam po prostu zmęczona dziwnymi, nieoczekiwanymi zwrotami akcji, tego dnia. Mógł podać mi jakikolwiek lek przeciwbólowy.

- Weź to - rozkazał.

Przeklnęłam ciężko ślinę, słysząc ten ton, nieznoszący sprzeciwu. Szczerze mówiąc, z drugiej strony było mi już wszystko jedno, co ze mną zrobią i co się dalej stanie. Mogłabym nawet umrzeć, przynajmniej doznałabym odrobiny spokoju. Dlatego bez słowa sprzeciwu, wciągnęłam całą zawartość. Zostało jedynie oczekiwać na przyjemne uczucie odrętwienia. Później już nikt niczego ode mnie nie chciał. Nikt nic do mnie nie mówił ani o nic nie prosił. Gash zajął się Calebem a ja czułam się jak duch w tej całej sytuacji. I dobrze. Było mi z tym niesamowicie przyjemnie.

Bez słowa przyglądałam się dwóm mężczyznom, zupełnie bez specjalistycznej pomocy, zajmujących się raną postrzałową. Caleb zagryzał zębami materiał a Gash metalowymi szczypcami, które najwyraźniej musiał przywieźć ze sobą, grzebał tuż poniżej jego obojczyka.

Dziwnie było obserwować taką scenę, odrywającą się niemal po środku gapiów. Jakby zupełnie nie obchodziło ich to, że otaczają nas ciekawscy ludzie. Jakby nie miało to najmniejszego znaczenia. Ten bar był z pewnością szemrany, bo klientela reagowała zupełnie jakby strzelaniny miały tu miejsce co drugi dzień. Potrzebny jest szpital - niemal prychnęłam, powtarzając sobie w myślach słowa Caleba. Najwyraźniej cudowny Gash wyspecjalizowany był nawet w szyciu ran. W końcu udało mu się wydłubać, tkwiący w klatce bruneta, pocisk. Wrzucił go do pustej już szklanki po whisky i dosłownie pogłaskał Humphrey'a po głowie a ten, cały spocony, opadł na oparcie, przymykając oczy. Oddychał słabo, ale w końcu było po wszystkim.

- Przywiozłem wam ciuchy na zmianę - Gash zaśmiał się, kręcąc głową. - Wszyscy w firmie oczekują waszego cudownego zmartwychwstania.

Nie uważałam, że była to sytuacja z której powinnismy się śmiać, ale co mnie tam obchodziło jakie miał nastawienie.

Moment w którym wstaliśmy i ruszyliśmy do łazienki zacierał mi się powoli w pamięci. Wszystko wydawało się być rozmazane. Moje jakby oczy zachodziły coraz to większą mgłą a świat nabierał nowych, ładniejszych barw. To chyba to uczucie lekkości i tak długo oczekiwany głęboki oddech spokoju, tak na mnie zadziałał. Cudownie było się poruszać niemal nie odczuwając palącego bólu.

Po wyjściu z toalet dostrzegłam Caleb'a rozmawiającego z tą całą Dove. Wciąż nie wiedziałam kim była, ale nie ulegało wątpliwości, że znali się naprawdę dobrze. On nie miał zbyt ciepłego nastawienia, ona za to, jak przylepa kładła mu dłonie na ramiona, coś tłumacząc.

- Kim ona jest? - spytałam, wracając z powrotem do Gash'a.

Zerknął w stronę wspomnianej dwójki, po czym odchrząknął.

- To przeszłość, Aiva - rzucił jakby od niechcenia. - Przeszłość i kolejna konsekwencja ciążąca na jego barkach.

Chciałam spytać, co dokładnie miał na myśli, ale siły powoli opuszczały moje ciało.

- Będzie żył? - wymamrotałam w amoku.

W odpowiedzi usłyszałam uroczy śmiech faceta.

- Caleb? - spytał, jakby chciał się upewnić. - Chłód bije od niego na kilometr a ty i tak chcesz dalej przy nim marznąć - pokręcił głową, jakby nie dowierzał.

Uśmiechnęłam się.

- Tak to już jest, wiesz, na tym polega przyjaźń - i chociaż naprawdę miałam to na myśli, nie spodziewałam lawiny słów, która padła chwilę później. - Na byciu, bez względu na to czy jest źle czy dobrze, na akceptowaniu wszystkich wad i życiowych błędów. W myśl: wiem o Tobie wszystko, a i tak chce być Twoim przyjacielem. Mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, z wiatrem i pod wiatr. Przyjaźń polega na braku samotności, na zrozumieniu, na przeżywaniu strachu, nadziei... na poczuciu, że po prostu żyjesz. Na pewności, że za tego drugiego człowieka warto jest umrzeć, kiedy zajdzie potrzeba.

Podłoga nagle zaczęła się podnosić do góry. Albo to ja upadałam. Poczułam silne ramię, dociskające mnie do swojego ciała.

- Zanieś ją. - dobiegło do mnie gdzieś spośród otaczających dźwięków.

Po chwili unosiłam się w powietrzu. Ktoś wziął mnie na ręce i uniósł, o dziwo, bez sprzeciwu, znosząc ciężar mojego ciała.

***

Trochę zajęło zanim całkowicie powróciłam do rzeczywistości. Te proszki zadziałały okropnie. Nawet nie wiem w którym momencie zgasłam. Efekt jedynie spotęgował się przez głupie osłabienie organizmu. Wyjazd, który miał być odbiciem sobie przykrych spraw, stał się najgorszą podmianką rzeczywistości.

Tym razem przynajmniej wiedziałam, co się ze mną dzieje. Zamrugałam kilka razy. Pomimo tego, słabe światło wciąż drażniło oczy. Z daleka dotarł do mnie charakterystyczny dźwięk opon ocierających się o nawierzchnię. Jechaliśmy do domu. Odetchnęłam z ulgą.

- Śpiąca królewna w końcu się obudziła? - rozpoznałam ten głos. - Dzień dobry.

- Dzień dobry. - odpowiedziałam.

Usiadłam, krzywiąc się - czułam się obolała od niewygodnego siedzenia na którym się znajdowałam. Nadwyrężone wysiłkiem mięśnie i wszelkie obrażenia, które nie miały czasu się zagoić, dawały o sobie znać.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że bezceremonialnie spałam na kolanach Caleba.

Zerknęłam za okno jednak trudno było dostrzec cokolwiek pośród panującego mroku. Gdy przeniosłam wzrok, w lusterku napotkałam spokojną twarz Gash'a. Dzieliła nas dźwiękoszczelna szybka. Od burżuazji najwyraźniej w tym świecie nie można było uciec.

- Gdzie już jesteśmy? - spytałam Humphrey'a, nie wiedząc, ile właściwie mnie ominęło.

- Już niedaleko - odpowiedział krótko, wpatrując się we mnie czujnym wzrokiem. - Przez to nieporozumienie poczułaś się trochę gorzej, daliśmy Ci leki przeciwbólowe i..

- Pamiętam - przerwałam mu, odsuwając się trochę bardziej.

Wiedziałam, że nieporozumieniem nazwał naszą kłótnię i to całe chłodne zachowanie. Nie musiał mi tego tłumaczyć. Z drugiej strony, trochę mnie oszukał, albo przynajmniej naciągał sytuacje. Jego nagły wybuch wcale nie sprawił, że poczułam się gorzej. 

Sięgnął po coś, wciąż posługując się jedną ręką. Tą drugą, schowaną miał pod nową marynarką, w temblaku. Dopiero po chwili rozpoznałam w tym czymś kubek z kawą. Musiałam przegapić moment w którym zajechaliśmy na drive'a.

- Kupiłem coś ciepłego do picia. Jesteś przemarznięta - podał mi papierowe naczynie.

Dzięki Gashowi i ciuchom, które nam przywiózł, wyglądał naprawdę świeżo. Nigdy w życiu nie powiedziałabym, że miał jakikolwiek wypadek. No dobra, przetarcia na twarzy, ledwo zasklepiona brew i rozcięcie na ustach, sugerowało pewne komplikacje. Ale poza tym, i poza temblakiem na ramieniu, nic nie wskazywało na jakiekolwiek obrażenia.

Nic nie mogłam poradzić na spięcie całego ciała, gdy wyciągnął w moją stronę dłoń. Naprawdę nie wiedziałam czego mam się po nim spodziewać, po tych wszystkich wybuchach. Wciąż miałam przed oczami te chłodne, pełne nienawiści spojrzenie. Okazało się jednak, że chciał tylko narzucić zdjętą marynarkę na moje ramiona.

- Niestety nie mam nic lepszego - kontynuował swój monolog.

Wszystko w nim przeczyło sobie nawzajem. Ciężko było mi uwierzyć w to, że nagle odezwało się w nim sumienie i zrobiło mu się głupio, przez wcześniejsze zachowanie. Zrozumiałam jedynie, że wcale tak naprawdę go nie znałam. Kim był ten człowiek? Sam nie potrafił tego określić, gdy zadałam mu to pytanie. Ja naprawdę nie miałam pojęcia jak brzmiała prawdziwa odpowiedź. I gdy nasze spojrzenia się spotkały, zrozumiałam, że tak łatwo jej nie dostanę.

- Dlaczego to robisz? - odezwałam się w końcu, ogrzewając ręce napojem.

Nie miałam jednak odwagi zrobić choćby łyka. Sam diabeł jeden wiedział, co mógł tam dodać. Nie chciałam znów odlecieć przez bliżej nieokreślone substancje.

- Dlaczego robie co? - poprawił się na siedzeniu, ale to nie jego pozycja była niekomfortowa tylko temat na który zeszliśmy.

- Kawa, marynarka - zasugerowałam. - Opiekujesz się mną - ośmieliłam się na to stwierdzenie. - A jeszcze godzinę temu miałeś zupełnie inne nastawienie.

Oczywiście odpowiedzi nie uzyskałam. Tak właściwie, zupełnie mnie zignorował, po prostu odwracając wzrok w kierunku okna.

- Cal.. - położyłam mu dłoń na udzie, chcąc odzyskać jego uwagę.

Pokręcił przecząco głową.

- Po prostu, Avis - niemal wycedził moje imię. - Po prostu, to robię. Nie roztrząsaj bez sensu tematu. 

I tym samym, zostawił mnie samą sobie z moimi przemyśleniami. Stał się cholernie nieobecny i wiedziałam, że już do niego nie dotrę. Cieszyłam się jedynie, że ciśnienie z niego zeszło i wróciła ta jego cieplejsza, łatwiejsza do zniesienia, strona charakteru. Odpuściłam temat, chociaż wiele pytań cisnęło mi się na usta.

Ziewnęłam. Wciąż byłam zmęczona. Tydzień snu, nie starczyłby, żeby odespać te kilka ostatnich dni.

Zsunęłam się delikatnie na siedzeniu i przytuliłam policzek do drzwi, od mojej strony. Ciemność za oknem wcale nie podpowiadała czym jest „już niedaleko". Przynajmniej deszcz ustał, więc wpatrywałam się po prostu w kolejne, migające światłem lampy, które mijaliśmy.

Ponownie pogrążyłam się w zamyśleniu. Miałam nadzieję, że Keith był cały. Wiadomość o tym, że nie ma z nim kontaktu dopiero powoli do mnie docierała. Gdyby na niego napadli, tak samo jak na nas, nie miałby szansy w pojedynkę. Zastanawiało mnie to, czy cała akcja nie była przypadkiem dokładnie zaplanowana. W tym środowisku wszystko było możliwe. Na szczęście byliśmy już bezpieczni. Pozostawał jedynie problem dotyczący kwestii odwetu za straconych ludzi. Czy będą chcieli się zemścić atakując ponownie? Nie miałam pojęcia i narazie nie zamierzałam zawracać sobie tym głowy.

Miałam na głowie jeszcze inne problemy, niż te, dotyczące świata zhierarchizowanego statusami.

Zamierzałam porządnie odpocząć a potem umówić się z Acem na ostateczną rozmowę. Zamierzałam spotkać się z Cami, chociaż patrząc na to w jakim stanie byłam i jak wyglądałam, przeraziłaby się tym widokiem. Musiałam też ustalić oficjalną wersję wydarzeń, którą, razem z Calebem, moglibyśmy się posługiwać.

Zerknęłam w jego stronę. Chyba spał, chociaż ciężko mi to było stwierdzić. Na jego twarzy nie malował się nawet cień emocji. Jakby wszelkie troski zniknęły, zastąpione łagodnością i spokojnym oddechem. Ale to dobrze. Zasłużył na odpoczynek.

Westchnęłam głęboko, jednocześnie zaciągając się nieświadomie zapachem, pozostałym na materiale marynarki. Nie miał jej zbyt długo na sobie a jednak wciąż mogłam wyczuć tą cytrusową nutkę, zmieszaną z tytoniem. Dom, bezpieczeństwo.

Uśmiechnęłam się pod nosem.

Pomimo tej całej śmiesznej sytuacji z przeprowadzką i mojej ogromnej, wstępnej niechęci czy tez uprzedzeń, to właśnie tam chciałam się znaleźć - w naszym małym azylu. Otuliłam się szczelniej moim przykryciem i pogrążyłam się we śnie, wyobrażając sobie ciepło łóżka, miękkość pościeli, ciszę i spokój i ten piękny zapach, przenikający ściany, unoszący się po korytarzach.

✨✨✨

Hej, haj, heloł!
To się porobiło..
Mamy kolejny rozdzialik.. 10k słów i wiele nowych wątków!
Jestem ciekawa czy wyłapiecie wszystkie ;)
Jak narazie podoba wam się historia? Macie jakieś uwagi? Bardzo chciałabym poznać wasze opinie nie tylko na temat fabuły ale i bohaterów.
Miłego wieczorku ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top