Rozdział 11 - Ile waży ludzka dusza?
Znacie to uczucie, gdy patrzycie na kogoś i nie widzicie w nim ani jednej znajomej cechy? Jakby całokształt tego, jak wcześniej go postrzegaliście, okazał się totalnie złudny, a gdy prawda wyszła na jaw, nie zostało nic, co tak kurczowo trzymało was przy tym człowieku? Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, że tak naprawdę żyjemy tym i widzimy to, co chcemy w tej osobie widzieć? Że tak naprawdę to zupełnie obcy dla nas człowiek, z którym najprawdopodniej nie chcemy mieć nic do czynienia?
Gdy tak obserwowałam go, chodzącego w tę i w tamtą stronę, pieklącego się o niedociągnięcia w przygotowaniach, nie mogłam znaleźć żadnego punku zahaczenia. A przecież znałam jego zachowania tak dokładnie, że niemal potrafiłam go naśladować. Nauczyłam się nawet przewidywać jego reakcje czy odpowiedzi, na to, co aktualnie zamierzałam mu powiedzieć. Powoli stawałam się jego kopią jeden do jednego. Ja o tym wiedziałam i wszyscy o tym wiedzieli. Jak się okazało, od małego to właśnie na mnie ciążył obowiązek uczenia się wszystkiego o biznesie, tylko i wyłącznie po to, żeby kiedyś go przejąć. Nigdy tego nie chciałam, nigdy mi na tym nie zależało. Gdy tylko ktoś wspominał o tych fałszywych twarzach i dziwnych biznesowych interesach czy spotkaniach, miałam ochotę wyjść i trzasnąć drzwiami. A miałam wtedy na tyle mało lat, że nie do końca rozumiałam, o czym właściwie mówimy. I niestety, moje dzieciństwo było jednym wielkim praniem mózgu. A przecież wszystko mogło wyglądać inaczej - życiem rządzą przypadki a w chwili obecnej, aż zbyt mocno się o tym przekonywałam. Wracając - obserwując go, ciskającego zimnym spojrzeniem w stronę obsługi, odczułam zmianę. Wszystko, co było mi znane, stało się wielkim przedstawieniem w teatrze. A raczej jego marnymi kulisami. Ta maska, którą zawsze nakładał gdzieś zniknęła i oto miałam przed sobą człowieka, który nie wzbudzał we mnie żadnych pozytywnych emocji. I powoli zaczynałam rozumieć, że nie chodzi jedynie o piękną prezentację. Chodziło o coś więcej.
- Ralf! Ralf do chuja, dlaczego zaplecze cateringowe nie jest jeszcze gotowe?! Goście będą za godzinę. Za godzinę! - słyszałam ten niski ostry głos, odbijający się echem w mojej głowie, niczym pocisk. - Ta dekoracja to jedne wielkie gówno! Zlecając stworzenie odpowiedniej scenografii miałem na myśli coś na poziomie! Nie będę witał ich wszystkich przy oprawie na poziomie plebsu!
Wyłączyłam się na te wszystkie narzekania. Nie pojmowałam, po co te nerwy. Ah no tak - udany bankiet to szyk i elegancja w każdym najdrobniejszym detalu. Co do samych bankietów - cholernych, znienawidzonych przeze mnie bankietów - przyjęć na tyle wystawnych, na tyle eleganckich, z na tyle bogatym menu i na tyle świetną oprawą, że nie można było niczego zepsuć - wszystko zawsze musiało być dopięte na ostatni guzik. Coctail party, czyli imprezy, jedynie dla osób, które otrzymały wcześniej stosowne zaproszenie, stawały się powoli codziennością. Dziwnie było obserwować ludzi, krążących po sali i jedzących koreczki, rozmawiających ze sobą często o mało istotnych rzeczach, chyba, że te pomieszane paplaniny nawiązywały do wartościowych kontaktów - w tamtych przypadkach, zainteresowani wychodzili zazwyczaj do bardziej ustronnych pomieszczeń. Cała atmosfera, była tak gęsta, że zaczynała powoli dusić. Wprawiała w dreszcze, powodowała mdłości, bezradność i strach - bo złość potrafiła odbijać się od pięknie rzeźbionych ścian rykoszetem.
- Aiva! - usłyszałam wołanie skierowane w moją stronę i mimowolnie zadrżałam.
Chciałam zapaść się w sobie, zniknąć, stać się niewidzialna. Byłam magnesem przyciągającym takie sytuacje. Dzień w dzień wpajano mi jedno - co cię nie zabije, to cię wzmocni. Jednak jak do tej pory nie widziałam w tym żadnego sensu. To nie mogla być prawda. Wcale nie chodziło o to, że uodparniałam się na bycie kozłem ofiarnym, nie. Po prostu traciłam wrażliwość. Po każdym złym doświadczeniu, każdej złości wylanej niczym kubeł ścieków na moją duszę, czułam się coraz bardziej odarta z kolejnej miękkiej, delikatnej czy wrażliwej warstwy. Każde następne podobne doświadczenie spływało po mnie, jak to mówią, rozchodziło się po kościach. Jednak te kolejne, jeszcze gorsze i gorsze, odbierały powoli pozytywne uczucia, które kiedyś podobno otaczały mnie niemal aurą.
- Gdzie ona do cholery poszła?! Aiva! Jak tylko ją zajdę.. - poczułam szarpnięcie na ramieniu.
Chłód, docierający z każdej strony, paraliżujący moje ciało, nie pozwolił mi się ruszyć z miejsca.
- Aiva! - wołający mnie głos przybrał trochę bardziej miękką barwę. - Avis - przebiło się do mnie znad powierzchni.
Nie miałam pojęcia skąd dochodzi, ale z każdym kolejnym wołaniem, stawał się wyraźniejszy. To nie on mnie wolał. Strach, który wcześniej czułam, zastąpiło poczucie bezpieczeństwa i ciepło, rozlewające się po moim ciele.
- Tu jesteś ty mała.. - poczułam kolejne szarpnięcie.
Otworzyłam oczy, wciągając gwałtownie powietrze, a do moich nozdrzy dotarł ten znajomy zapach męskich perfum. Piękne ciemno-niebieskie oczy, wpatrywały się we mnie z konsternacją ale i.. troską? Chyba tak to mogłam nazwać.
To było pierwsze co zobaczyłam po nagłym przebudzeniu.
Kiedy złość nie przykrywała ich czernią, wyglądały jak płynny szafir.
Caleb.
To był tylko sen.
Oddychałam niemiarowo i zdecydowanie to wychwycił. Jednak, na moje szczęście, w żaden sposób tego nie skomentował.
- Cześć, śpiochu - miękkie opuszki gładziły mój policzek. - Dojechaliśmy na miejsce.
Demony przeszłości chwytają za serce w najmniej odpowiednim momencie. Wiedziałam, że to wróci. Zawsze wracało. Nie spodziewałam się jednak, że tak szybko. Ale to był tylko sen. Tylko sen - wciąż byliśmy w samochodzie w drodze.. na cholerny bankiet. Chciałam się zabawić - tylko dlatego zgodziłam się na wyjazd. Nie chciałam tkwić sama w ogromnym apartamencie. I nie żałowałam decyzji. Przecież nie mogłam zepsuć tego wieczoru, a raczej wyjazdu, przez głupie, uciążliwie mary senne.
Zamrugałam kilka razy, po czym wymusiłam uśmiech. Kłamstwo powtórzone kilka razy staje się prawdą. Dlatego im głębiej w siebie spychałam przeszłość, tym łatwiej było mi uczynić z przybranej maski, prawdziwą twarz. Poza tym, Birmingham było tylko przystankiem - cel podróży znajdował się o wiele, wiele dalej.
- Miejmy to już za sobą - wracając do pozycji siedzącej, sięgnęłam dłonią, aby odpiąć pas bezpieczeństwa.
Humphrey najwyraźniej pomyślał o tym samym - nasze dłonie zetknęły się w momencie w którym klamra charakterystycznie kliknęła. Mimowolnie zadrżałam pod wpływem jego dotyku i uciekłam w tył, na tyle, żeby uciąć ten kontakt. Wciąż byłam gdzieś pomiędzy jawą i snem i wciąż czułam na sobie te brudne łapska.
Widziałam dokładnie ten charakterystyczny błysk w jego oku, mówiący o tym, że coś wyłapał, coś zwróciło jego uwagę. Wciąż, uważnie się we mnie wpatrywał, dlatego chwyciłam za klamkę, chcąc uciec od niekomfortowej atmosfery. Drzwi jednak nie ustąpiły - były zakluczone. Wymieniliśmy szybkie spojrzenia. Chciał porozmawiać.
- Zostaw nas na chwilę - Caleb zwrócił się do siedzącego z przodu Kaitha, a ten, bez słowa sprzeciwu, opuścił auto.
Uważnie obserwowałam jak zamyka za sobą drzwi i staje zaraz obok nich. Aż dziwne, jak łatwo przychodziło Calebowi osiąganie tego, czego oczekiwał od swoich ludzi. Ale chyba właśnie tak powinno to wyglądać. No i napewno dużo im płacił.
Przeniosłam na niego wzrok. Nie wiedziałam do czego zmierzał a jego pokerowa twarz, nie zdradzała żadnych emocji.
- Pamiętasz, o co Cię prosiłem? - łagodny głos przerwał, dość długo trwającą, ciszę.
Kiwnęłam głową.
- Że mam się nie wtrącać w rozmowy, nie rozmawiać z nieznajomymi, że w ogóle mam siedzieć cicho i po prostu ładnie się prezentować - powtórzyłam jego słowa.
- Mhm - odmruknął i założył mój niesforny kosmyk za ucho.
Najwyraźniej przeszkadzało mu to, że włosy zasłaniały widok, na moją twarz. Jeśli chodziło o mnie - było wręcz przeciwnie. Przez jego wzrok, czułam się niemal naga. I tym razem, nie odpowiadało mi to ani trochę.
- Wiesz dlaczego? - kontynuował.
- Bo to ludzie, liczący na interesy, wykorzystujący sytuację i kierujący twoje własne słowa przeciwko tobie. Krętacze i manipulatorzy. Krzywe spojrzenie może spowodować niepożądane reakcje- kolejny raz wyrecytowałam to, co mówił mi przed wyjściem.
Kiwnął głową, zadowolony z przedyskutowanej współpracy.
- Jeszcze coś.. - mruknął, jakby od niechcenia, rozpinając jednocześnie marynarkę.
Uważnie obserwowałam jak sięga pod nią i gdy tylko zauważyłam, co właściwie zamierza, czas się jakby zatrzymał a ja miałam ochotę schować się w fotelu. Mimowolnie zwiększyłam dystans między nami, niestety drzwi od mojej strony wciąż były zablokowane. Oblał mnie zimny pot i musiałam przygryźć usta, żeby ukryć ich drżenie. Czarny pistolet, zabłyszczał w jego silnych dłoniach, odbijając ledy znajdujące się nad nami. Ten sam mały rewolwerek, który widziałam wcześniej u niego w samochodzie. Ten sam, którym celował do Ace'a, ten sam z którego pusty strzał wymierzył prosto w moją szczękę w kuchni. Moje serce momentalnie przyspieszyło a puls odbił się echem po moich skroniach.
- Miej to przy sobie - położył mi go na kolanach.
Zadrżałam przez chłód metalu. Wlepiałam w broń przerażone spojrzenie, nie wiedząc co mam z nią zrobić. Już miałam się odezwać, ale wysiadł, okrążył samochód i otworzył mi drzwi.
- Kurwa, Avis. Pakuj go do torebki - rzucił szybko.
Wykonałam jego polecenie, wciąż nie rozumiejąc sytuacji. Dlaczego dał mi broń?
Nie zwracając uwagi na to czy idę za nim, ruszył przed siebie. Wysiadłam niemal od razu i dorównałam mu kroku. Chłodne, wieczorne powietrze wzbudziło gęsią skórkę, biegnącą po całym moim ciele. Caleb musiał to zauważyć, bo chwilę później jego marynarka wylądowała na moich ramionach.
- Dziękuję - mruknęłam, ledwo słyszalne, gdy ruszyliśmy w stronę tak cholernie dobrze znanego mi miejsca, nawiedzającego mnie w koszmarach.
Wielka rezydencja rozpościerała się przed nami na horyzoncie. Do głównego wejścia prowadziła dość długa, bo dwustumetrowa ścieżka, otoczona idealnie zadbanym ogrodem. Stare drzewa górowały nad nami, piętrząc się niczym drapacze chmur. Przytłaczały swoim ogromem, a każdy kolejny stawiany przeze mnie krok, upominał mnie tylko o tym, jak mała i nic nie znacząca jestem. Gęste liście zatrzymywały promienie księżyca, przez co ścieżkę biegnącą dołem oświetlały jedynie stare, równie wysokie lampy.
Nic nie mogłam poradzić na to, jakie wrażenie na mnie wywarł ten widok. Nie, nie czułam zachwytu. Ani tęsknoty. Melancholii czy innych tego typu emocji związanych z powrotem do domu, także nie. Musiałam odchrząknąć - suche, nieprzyjemne powietrze wlewało mi się do gardła, niczym kwas.
Skupiłam wzrok na czymkolwiek, byle tylko przestać myśleć. Na wielkim, okrągłym podjeździe parkowało coraz więcej samochodów a ludzie zbierali się przed wejściem, wszyscy wystrojeni jak na jakiś bal, rodem z filmowego Hollywood. Ich sylwetki rozmywały się w ciemności, jednak udało mi się rozpoznać oddalone od nas postacie Fletchera oraz Eliasha. Zaraz obok nich, stały Rose i Piper.
Lekko ogłuchła, słyszałam dokładnie bicie swojego serca, uderzającego rytmicznie niczym w bęben, odbijającego się echem po pustym pomieszczeniu, którym była moja głowa.
- Avis? - głos Caleba, przebił się przez nieprzyjemny pisk w uszach i pulsowanie skroni.
W ustach zaschło mi na tyle mocno, że gula, coraz mocniej ciążąca na przełyku, nie pozwoliła mi się odezwać. Z każdym kolejnym oddechem, napadały mnie coraz większe mdłości. Zaczęłam nerwowo pocierać nieprzyjemnie mrowiące dłonie.
- Avis - jego ściągnięte brwi, sugerowały konsternację. - Nie chcesz do nich dołączyć - stwierdził, mrużąc oczy i wpatrując się we mnie, dokładnie skanując moją twarz.
- Nie - odpowiedziałam momentalnie, chwytając go za przegub, jakby właśnie ten gest miał go powstrzymać od zmuszenia mnie do spędzania czasu z tymi ludźmi sam na sam.
I zrobiłam to zdecydowanie zbyt gwałtownie - jego i tak już podejrzliwy wzrok, stał się jeszcze bardziej intensywny.
- Wszystko okej? - jego brew zadrżała. - Jesteś cholernie blada.
Miał mnie. Za wszelką cenę starałam się ukryć ten mały, nagły atak czegoś, czego do końca nie rozumiałam, jednak mój organizm nie chciał współpracować. Odczytał moje zachowanie w sposób idealny. Jedynie patrzył, a już wszystko wiedział, bez zbędnych słów.
- Um.. - uciekłam od jego natarczywego wzroku.
- Spokojnie. To atak paniki - zniżył głos, kładąc dłonie na moich ramionach. - Chodź tu - chciał mnie do siebie przyciągnąć, ale nie pozwoliłam mu na to. - Wiem, Avis. Wiem. Chodź tu. Oddychaj. Wszystko jest okej, oddychaj - pomimo moich sprzeciwów, wciąż próbował zapanować nad sytuacją. - To tutaj - wskazał na swoją skroń. - To się dzieje tylko w twojej głowie - uśmiechnął się uspokajająco. - Wszystko jest w porządku. Wszystko jest okej. Oddychaj. Jesteś bezpieczna. To tylko odczucie. To tylko myśli. To nie może Cię skrzywdzić.
Oddychałam. A przynajmniej starałam się, chociaż robiłam to cholernie niemiarowo. Ale wedle polecenia - to na tym się skupiłam. Wszystko działo się tylko i wyłącznie w mojej głowie. Wiedziałam, że jeśli opanuję myśli, odzyskam kontrolę. Wdech i wydech. Wdech i wydech - zanim zacznę się hiperwentylować. Ale tak cholernie trudno było mi skupić się na jego słowach, ledwo przebijających się przez chaos w mojej głowie. Słyszałam go jak pod wodą. Przetarłam twarz, mokrą od zimnego potu. Taka sytuacja miała miejsce pierwszy raz. Moje płuca wypełniały małe, tlące się węgliki.
- Ej, ej, ej.. - kontynuował swój monolog, widząc, że sytuacja wcale się nie poprawia.
I dziękowałam w głębi duszy za to, że czułam go w tamtym momencie obok siebie. Że utrzymywał mnie przy rzeczywistości i nie dał myślom całkowicie mnie pochłonąć.
- Cal.. - nawet nie zauważyłam wcześniej, że trzymałam się kurczowo jego koszuli.
- Spójrz na mnie, Avis. Ej, spójrz na mnie - piekące policzki, spowodowały napływ gorących, niemal parzących łez, co rozmywało obraz i utrudniało wykonanie zadania. - Skup się, Avis - mruczał niskim, uspokajającym tonem. - Rozejrzyj się i wymień pięć rzeczy, które widzisz - starał się przemówić do mojej podświadomości, ale jedyne co robiłam, to topiłam się dalej w czerni. - Skup się - uniósł moją zakleszczoną na bicepsie dłoń i położył ją sobie na klatce piersiowej tak, żebym czuła jego dotyk i bicie jego serca. - Wdech i wydech, tak? - powtarzał kilka razy a ja wciągałam drżąco powietrze, podążając śladem jego słów.
- Kamienie.. - wymruczałam, wciąż mając wrażenie, że zaraz się uduszę.
Opuściłam wzrok, jednak nie był to dobry pomysł.
- Właśnie tak, bardzo dobrze. Wszystko jest okej. Co jeszcze widzisz?
- Trawa.. kwiaty.. - mamrotałam pod nosem, podnosząc głowę do góry a zimna dłoń w tym samym czasie ocierała pot z mojego czoła. - Ty.. twoje oczy...
Lazurowe tęczówki wciąż badały każdy kolejny ruch z mojej strony. Ciężko mi było skupić myśli na jednej wybranej a co dopiero wymienić te wszystkie rzeczy. Ale starałam się.
- Mhm, bardzo dobrze. Oddychaj. Cztery rzeczy, których możesz dotknąć - nie przerywał spojrzenia.
Przełknęłam ciężko ślinę. Jego pozbawiony charakterystycznej szorstkości, o wiele cieplejszy niż zazwyczaj głos, działał na mnie uspokajająco.
- Wiatr.. - zacisnęłam dłonie na jego koszuli. - Bawełna.. twój dotyk.. twoje dłonie..
Pokiwał głową i mogłam przysiąc, że cień ulgi przemknął przez jego pokerową minę.
- Trzy rzeczy, które możesz usłyszeć - instruował mnie dalej.
I rzeczywiście pomagało. Zamknęłam oczy, a im bardziej skupiałam się na bodźcach z zewnątrz, tym lżej mi się oddychało i tym wyraźniej go widziałam, gdy z powrotem spojrzałam na niego.
- Kroki... bicie naszych serc.. twój głos.. - wzięłam głębszy oddech.
Piekące, wszechogarniające uczucie w płucach minęło a mój oddech stał się miarowy.
- Dwie rzeczy, które możesz poczuć - opuścił wzrok na moje dłonie, mocno wbijające się w jego bicepsy.
- Ulga.. spokój.. - poluźniłam uścisk.
- Jedna rzecz, którą możesz posmakować... - to ostatnie niemal wyszeptał.
Gdy nasze spojrzenia się spotkały, pod wpływem intensywnego topazu - zadrżałam. Jego wzrok prześlizgiwał się z moich ust, na oczy i z powrotem. Czy myślał o tym co ja? Nie, napewno nie. Nie miał żadnego powodu, żeby chcieć zrobić to w tamtym momencie. A może miał?
Kolejny raz spanikowałam, tym razem jednak bez dodatkowych efektów specjalnych. Uspokoiłam się i było to tylko i wyłącznie jego zasługą.
- Co Ci się śniło? - spytał bez kontekstu.
Na moje szczęście, zmienił temat. Ale nic nie mogłam poradzić na spięcie towarzyszące mi każdemu wspomnieniu o nim. Wzrok Caleba, przeszywał mnie na wylot, jakby chciał poznać moje myśli. Dzięki bogu, nie umiał w nich czytać. Nie chciałam, żeby wiedział o tym wszystkim.
- Ojciec - rzuciłam krótko.
Powoli wypuścił dym z ust i kiwnął głową. Chyba przegapiłam moment w którym zdążył odpalić papierosa. Zbyt mocno odcięłam się od rzeczywistości, żeby wyłapać takie szczegóły. Przez chwilę nawet miałam wrażenie, że ta cała akcja z atakiem paniki miała miejsce tylko i wyłącznie w mojej głowie.
- Dlaczego tak bardzo go nienawidzisz? - jego pytanie zawisło w powietrzu.
Mówiłam coś przez sen? Czy tak po prostu wywnioskował? A może to było zbyt oczywiste? Może wiedział o wiele więcej niż mogłam się domyślać?
- Zniszczyli mnie, ot co. I on i ona. Mogliby ze sobą konkurować kto bardziej - niemal prychnęłam. - Chciałbyś mieć coś wspólnego z takimi ludźmi? Sam pewnie dokładnie wiesz, jakie mam nastawienie do tego miejsca - odsunęłam się od niego na dobre półtorej metra. - Skoro znasz moje nazwisko, znasz też mojego ojca - wzruszyłam ramionami. - Po co zadajesz głupie pytania? - rzuciłam w końcu, gdy udało mi się uspokoić.
Zaśmiał się z mojej odpowiedzi. Oczywiście, że się zaśmiał. Przecież sam był człowiekiem tego pokroju i doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Po chwili jednak spoważniał.
- Przecież jesteś kurwa niezniszczalna, Avis. Pamiętaj o tym - zasugerował. - Ale dziękuje, za szczerą odpowiedź. Właśnie ułatwiłaś mi pracę.
Chciałam spytać co ma właściwie na myśli, ale pokerowa maska, już wróciła na jego twarz i ucięła moje pytanie nim się w ogóle pojawiło. Nieprzenikniona aura mroku otoczyła go z każdej strony. Zostało mi jedynie gdybanie co jeśli. Za wszelką cenę starałam się o tym nie myśleć i zamiast tego, razem z nim, przyglądałam się tym wszystkim zbierającym się ludziom, a im dłużej to robiłam, tym mocniej wwiercały się we mnie słowa, które usłyszałam od dziewczyn. I wcale nie poprawiło to mojego samopoczucia.
Zauważałam coraz więcej rzeczy, które wcześniej gdzieś tam mi umknęły. A przecież to było takie oczywiste. Czułam na sobie wzrok mężczyzn - szeptali między sobą, co jakiś czas zerkając w naszą stronę. Wszystkim towarzyszyły młode, zgrabne dziewczyny, co było niepokojące i jednoznaczne. Zapewne wszyscy, tak samo jak i Piper czy Rose, wzięły mnie za jakąś wynajętą laskę do towarzystwa i to dlatego patrzyli na mnie z takim zaintrygowaniem, czy zainteresowaniem - w ich oczach byłam zwykłą dziwką wynajętą przez bogatego gościa. Dlatego nie mogłam się powstrzymać od pytania, tak cholernie ciążącego mi na duszy:
- Czyli po co właściwie wziąłeś mnie ze sobą? - zerknęłam na niego do góry.
Mój głos wciąż niekontrolowanie drżał, z czego nie byłam ani trochę dumna. Akurat przystanęliśmy z boku piętrzących się, wysokich schodów. Wpatrywałam się w niego, czekając na odpowiedź, jednak jedynym co otrzymałam, był ten jego charakterystyczny cyniczny uśmieszek. Nie odpowiedział, po prostu wskazał dłonią w kierunku wejścia. Ale nie głównego wejścia. Tamte, wszyscy ludzie, którzy wcześniej kiwali mu głową, omijali szerokim lukiem, kierując się do bocznych, przy których stał nieznajomy mi facet. Obserwowałam go uważnie i aż bił od niego niepokój - był przerażony. Tylko czym? Tego jeszcze nie rozumiałam.
- Tak jak powiedziałem, mam tu parę spraw do załatwienia - zasugerował Caleb, przybierając formalny, poważny ton. - I jestem tu tylko w tych sprawach biznesowych, jeśli ta informacja choć trochę poprawi Ci humor - jego usta zadrżały w uśmiechu.
Ujął moją dłoń i pogładził jej wierzch kciukiem.
- W takim razie.. - zaczęłam, ale mi przerwał.
- Zero pytań, Avis - spojrzał mi głęboko w oczy, upewniając się czy aby napewno zrozumiałam powagę sytuacji. Po chwili jednak zmiękł. - Nie przyjechaliśmy się tu zabawić. To czyste interesy. Dlatego, wziąłem Cię ze sobą. Jesteś mi potrzebna. Przedstawię Cię ważnym ludziom, spędzimy trochę czasu na głównej sali. Zrobisz to o co poproszę, bez zbędnego gadania, rozumiesz? Jeśli wszystko pójdzie gładko nie zabawię tu długo, załatwię to co mam załatwić i wychodzę - wydał instrukcje.
Już miałam spytać, dlaczego nagle się tak piekli - kolejny raz powstrzymał mnie, przykładając do moich ust palec.
- Bez zbędnych pytań - upomniał mnie kolejny raz. - Bądź grzeczną dziewczynką.
Przepuścił mnie przodem. Kiwnęłam głową w stronę nieznajomego mi człowieka, witającego ludzi Caleba z kroplami potu na twarzy i przemknęłam przez próg, popychana delikatnie do przodu.
- Co za pieprzony teatrzyk - Keith chyba równie mocno jak ja nie był zadowolony z przyjazdu w to miejsce.
Chyba żaden z nich nie był. Napięcie było wyczuwalne, jakby otaczało ich aurą. Albo to po prostu moja paranoja.
- Aż śmieszne, że daliśmy się na to namówić - nie zdążył jednak nic więcej dodać.
Zatrzymał się, przez co i Caleb i ja, poszliśmy w jego ślady.
- Proszę, proszę. Nawet Londyn zawitał w nasze skromne progi - na dźwięk silnego, irlandzkiego akcentu, Caleb zmarszczył brwi.
Zacisnął oczy, wciąż zachowując pokerową twarz i jak w zwolnionym tempie, przesunął się, stając obok Keitha, jednocześnie przybierając sztuczny uśmiech.
- Humphrey - ścięty na łyso z dłuższą grzywką zaczesaną do tylu brunet, podszedł do nas bliżej a jego oczy zaświeciły się na nasz widok.
Nie wyglądał sympatycznie, wręcz przeciwnie. Pomimo nienagannego stroju, był w pewien sposób obleśny. Nie wiedziałam z czego to wynikało, może przez fakt wykałaczki, obracanej w zębach, albo to, że cmokał przy każdym kolejnym wypowiedzianym zdaniu. Sam fakt tego, w jaki sposób się prezentował, sprawił, że przyglądałam mu się nieufnie, ledwie maskując obrzydzenie. I niestety to wyczuł.
- Dyllan - wyciągnął w moją stronę dłoń i zbliżył się jeszcze bardziej. - Dyllan Alexander Chains - widząc brak mojej reakcji, bezczelnie chwycił moją rękę i ucałował ją, udając dżentelmena.
- Ada - nabrałam w końcu na tyle odwagi, żeby wydusić z siebie jakiekolwiek słowo.
Oczywiście, nie użyłam prawdziwego imienia. Co jak co, ale wiedziałam, że w takich przypadkach lepiej jest się nie podkładać.
- Ada - rzucił mi przeciągły, szeroki i nieszczery, jednak niczego nie podejrzewający uśmiech. - Bez urazy, ale cieszę się, że wybrałaś w końcu dobrą stronę. - mrugnął, kiwnął głową głębiej, w korytarz, zwracając się do Caleba. - Pokażesz drogiej Pani salony? - uniósł brew, wciąż nam się przyglądając. - W końcu jesteś perełką dzisiejszego wieczoru. Szkoda tylko, że cudownie pracująca główka nie zasięgnęła informacji. Caleb, jego tu nie ma.
- Co? - rzuciłam niemal od razu.
Poczułam ucisk na dłoni. Palce Caleba z pewnością odcisnęły na mojej skórze czerwone pręgi. Spięłam się momentalnie. Kurwa, przecież miałam siedzieć cicho.
- Humphrey Ci nie mówił? - cmoknął, rozczarowany.
Zamrugałam kilka razy, nie chcąc niczego dać po sobie poznać. W środku jednak poczułam niepokój. Cholernie obezwładniający niepokój. Caleb także udawał niewzruszonego, pomimo to siła jego uścisku na mojej dłoni nie malała. Przesunął się nieco do przodu, zasłaniając mnie swoim ciałem.
- Zostaw nas na chwilę - jego ton głosu stał się przerażająco niski.
- O nie nie, napewno z przyjemnością zostanie z nami. Prawda, Ada? - zaakcentował moje imię, przenosząc wzrok z powrotem na Caleba. - Wiesz - kolejny raz, cmoknął ohydnie. - Uwielbiam testować cudzą własność. To jedna z największych przyjemności w życiu. Chyba nie zależy Ci na niej, co Humphrey? Podzielisz się z towarzystwem? - rozstawił szeroko ramiona, odchylając się lekko do tyłu, prezentując swoich ludzi.
I zrozumiałam nagle wszystko, o co Caleb mnie prosił. Miał rację. Z takimi ludźmi się po prostu nie rozmawia. Coś mi między nimi nie grało. Jakaś dziwna szorstkość biła i od jednego i od drugiego. Nie wiedziałam o co im poszło, ale musiało chodzić o coś grubszego. I nagle zalała mnie niepewność. Co mógł mieć na myśli mówiąc, że przedstawi mi ludzi, którym będę musiała zająć czas? Kłucie w brzuchu, wyrzynało mi wnętrzności, niczym nóż, masakrując moje zaufanie, zostawiajac jedynie resztki. Zrozumiałam, że właściwie nic nie trzymało Caleba przy mnie i dostałam w końcu swoją odpowiedź - wziął mnie tylko po co, żebym przydała mu się do brudnej roboty. Piper i Rose miały rację. Dobrze płacił i oczekiwał odpowiednich zachowań. Czy mógłby mnie zdradzić? Wykorzystać? I to w tak podły sposób?
- Powiedziałem, zostaw nas na chwilę - niski szept Caleba, przedostał się przez moje myśli. - Keith, zaprowadź ją głębiej na salę i zaproponuj kawę albo szampana. Zaopiekuj się nią - dodał, o ile to było możliwe, jeszcze ciszej, stanowczym tonem. - Nie bój się - zwrócił się do mnie. - Zaraz do Ciebie dołączę. Pamiętaj, wdech i wydech tak?
Pokiwałam głową.
- Chodź - poczułam jak ktoś odciąga mnie od Humphreya.
Przeszliśmy przez korytarzyk, wypełniony bawiącymi się ludźmi i mężczyźni zupełnie zniknęli mi z pola widzenia. Ostatnią rzeczą, którą zdążyłam wyłapać, był przepraszający wzrok Caleba. Skręciliśmy jeszcze kilka razy, przeszliśmy przez hol, potem zeszliśmy schodkami w dół, do drugiej części domu. A tam.. tam otwarła się przed nami przestrzeń na ogromną, majestatyczną, bankietową salę.
- Witamy w Birmingham, Avis.
Sala wyglądała jak jedno wielkie kasyno, połączone z barem i kanapami, na których wygodnie rozparci ludzie, popalający cygara, zapijający smak suszu szampanem, prowadzili ciche rozmowy, ciesząc się towarzystwem i klimatyczną muzyką.
- Masz ochotę na coś do picia? Możemy zejść do Cole'a. Poznasz go. Jest całkiem spoko. Jest też Sarah, jego dziewczyna i Elaine. Widziałem, że Piper i Rose nie za bardzo przypadły Ci do gustu, ale ona jest inna, to siostra Caleba. - tłumaczył dalej, prowadząc mnie za sobą. - Tam są. - poczułam jak Keith stanął za mną i delikatnym ruchem naprowadził mnie na odpowiedni stolik. - Widzisz?
- Widzę. - gdy zerknęłam na niego, praktycznie otarliśmy się policzkami.
Ta bliskość była dziwna i całkiem przytłaczająca. Posłał mi słodki uśmiech i odsunął się ode mnie.
- Cole to..? - spytałam, biorąc głębszy oddech.
Keith perfekcyjnie starał się odwrócić moją uwagę od niedawno zaistniałej sytuacji.
- Brat Caleba. Trochę wkurwiający. - wytłumaczył mi spokojnym głosem. - Jest młody i dużo rzeczy wymyka mu się spod kontroli, ale jest mistrzem przekrętów. Tylko dlatego go trzymamy.
Mistrz przekrętów. Wątpiłam w to, że był im potrzebny w interesach, które miałam na myśli. Chociaż z drugiej strony.. Kąciki moich ust zadrżały w sztucznym uśmiechu, który posłałam chłopakowi. Gdy tylko odwrócił wzrok, moja mina zrzedła a ja znów pogrążyłam się w rozmyślaniach. Czyli Caleb miał rodzinę. W moim wyobrażeniu istniał jako rodzynek, a jednak.
- A ten gość? Ten z korytarza? - spytałam, przypominając sobie nieciekawą sytuację przed chwili.
- Dyllan. - pokręcił głową. - Nieciekawa postać z przeszłości. Trochę się rządzi, trochę za bardzo.
Ponownie - nie wyglądało mi to na kłótnie w interesach dotyczących spółek czy akcji. Ale nie chciałam dopytywać. Obiecałam, że nie będę.
- Czyli to on jest szefem wszystkich szefów? - pociągnęłam rozmowę, pozostając na neutralnym temacie.
- Ta, chciałby. - prychnął na moje słowa.
- W takim razie.. wróg? - pozwoliłam sobie dobić szpileczkę.
Keith wydawał się być bardziej gadatliwy i liczyłam na to, że to może od niego dowiem się czegoś więcej.
- Nie Avis, Caleb wrogów nie szanuje. - spojrzał na mnie wymownie. - Konkurencję natomiast owszem. Zawsze szanuje przeciwnika godnego uwagi. To jak? - zmienił nagle temat. - Kawa, herbata czy coś mocniejszego na rozluźnienie? - właśnie dotarliśmy do barku.
- Whisky. - mruknęłam do barmana.
Po chwili upijałam już łyk z kryształowej szklanki. Ręce na tyle mi się trzęsły i byłam na tyle rozedrgana, że nim się obejrzałam, wypiłam ją prawie duszkiem. Nie poczułam nawet smaku alkoholu. Dopiero ciepło, rozlewające się po moim przełyku i kościach delikatnie mnie rozluźniło. Kolejna szklaneczka była jeszcze bardziej łagodząca.
- Papierosa? - Keith, wyciągnął paczkę w moją stronę.
Po chwili oboje paliliśmy w ciszy, rozglądając się po sali. Zauważyłam kreski, posypane na stolikach, tace z szampanami roznoszone przez ubranych w smokingi chłopców, stolik do bilardu, ruletki, pokera czy do innych gier w karty. Różnorodność i rozmach. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam na czym mam skupić wzrok. To było dość przytłaczające. Nie napotkałam jednak żadnych znajomych twarzy.
Podskoczyłam czując czyjś oddech na karku.
- Chodź ze mną. - Caleb wyrósł obok nas nie wiadomo skąd.
Z jednej strony poczułam spokój, z drugiej moje obawy ani trochę nie zmalały.
- Każdy Cię obserwuje przez co ja także jestem na świeczniku - stwierdziłam.
- Spotkałaś po prostu niewłaściwą osobę. - zatrzymał się przede mną, kładąc dłonie na moich ramionach. - Nie bój się. - przyciągnął mnie do siebie.
Nie wiem który już raz to powtórzył, ale te słowa już dawno straciły swoją moc sprawczą.
- Powiedziałem, że będzie dobrze a czy kiedykolwiek kłamałem?
- Zdarzało się. - mimowolnie się uśmiechnął na moje zaczepne stwierdzenie, a ja razem z nim.
- Avis. - mruknął ostrzegawczo, splatając nasze dłonie, na co wywróciłam oczami. - No właśnie.
W końcu, pod wpływem jego mocnego spojrzenia poddałam się i ruszyłam za nim. Zatrzymaliśmy się dopiero przy jednym ze stolików. Odsunął mi krzesełko, po czym odpalił cygaro, siadając obok mnie. Widziałam tlący się w jego oczach niepokój. Coś poszło nie po jego myśli.
- O co chodziło? - spytałam.
- O nic. - odpowiedział krótko, po czym westchnął. - To Dyllan i jego durne pomysły. Doszliśmy do pewnego porozumienia.
Zadrżałam.
W odpowiedzi jedynie kiwnął głową.
- Porozumienia? - po tym jednym drinku, coś we mnie pękło. - Chyba nie dałeś mu możliwości przetestowania cudzej własności. - prychnęłam wkładając w te słowa tyle sarkazmu, ile tylko potrafiłam.
Czekałam na ten uniesiony kącik jego ust, co wskazywałoby zblazowany uśmiech. Ale nic takiego się nie zadziało - jego twarz pozostawała wciąż pokerowa. Momentalnie spoważniałam
- Cal..
- Dopowiadasz sobie. - mruknął oschle. - Tym bardziej niebezpieczna jest praca, im więcej się za nią dostaje, Avis. Gdzie twoja złota karta, hm? - wpatrywał się we mnie przerażającym do szpiku kości wzrokiem.
Moja złota karta? Przecież nawet się o nią nie prosiłam. Ani o żadne pieniądze. Przełknęłam ciężko ślinę. Niepokój, który czułam, idąc wzdłuż ścieżki był niczym, w porównaniu do tego, co się działo w mojej głowie po właśnie usłyszanych słowach. Czułam miliony igiełek, kujących skórę, napinających balonik, którym była moja klatka piersiowa. Zaschło mi ustach. To nie było suche powietrze. Nie. To te parzące igły, wciskające się w moje płuca, powoli mnie dusiły.
To nie był Caleb, którego znałam. Coś się w nim zmieniło. Siedział przede mną socjopata, chłonący mój strach, moją dezorientacje, zagubienie i czerpał z tego przyjemność w najczystszej formie.
- Cal.. - powtórzyłam, przestraszona.
- Przyjeżdżając tu - przerwał mi - przyjęłaś ofertę wartą sto tysięcy za godzinę, a to wszystko jedynie za przebywanie w tak przepięknym miejscu, przesiąkniętym cudownymi, kulturalnymi ludźmi. W twoim geście jest jedynie wykonywanie moich poleceń. - jego wypowiedź przesiąknięta była jadem, zgorszeniem i ironią.
Zmrużył oczy i już chciał coś dopowiedzieć, ale się powstrzymał. Dzięki Bogu, ugryzł się za język w odpowiednim momencie - właśnie podszedł do nas host.
- Butelkę irlandzkiej whisky - Caleb zamówił, jednocześnie urywając temat.
Keith dołączył do nas niedługo po tym, gdy Caleb przejął trunek od kelnera i nalał go do pięciu szklaneczek, a niewygodny dla mnie temat zawisł między nami w powietrzu. Nie poznałam odpowiedzi. Tym bardziej - zaraz za szatynem, podeszło do nas jeszcze dwóch mężczyzn. Jednego z nich kojarzyłam. To był ten sam blondyn, który zaczepiał mnie kiedyś w klubie. Był od Humphreya? Co tu się do cholery działo?
- Cole. - brunet kiwnął w jego stronę głową, witając go. - Gash.
Gash? Powoli dotarło do mnie to, jak bardzo moje życie było przesiąknięte przekrętami Caleba. Nie mógł tego od początku zaplanować. Mógł? Nie.. Poczułam się tak, jakby ktoś oblał mnie zimną wodą.
- Mary. - uścisnęłam wystawioną w moją stronę dłoń, korzystając z momentu w którym Caleb witał tego drugiego.
Szłam dalej swoją metodą, podając fałszywe imię. Byłam jednak w takim amoku, że nie docierało do mnie nic z otoczenia.
- To jak, Cal? - Cole uśmiechnął się do niego tajemniczo, zajmując miejsce zaraz obok.
- Wszystko zgodnie z planem. - odpowiedział mu tylko.
Skanowali otoczenie wzrokiem, uśmiechając się do siebie ledwo zauważalnie.
- Rozmawiałeś z..? - wyłapałam z ich cichej rozmowy.
- Nie. - Caleb niemal mu przerwał. - Nie ma go tu.
Stuknęli się kryształem, po czym wypili zawartość szklaneczek.
- Chyba wielkim szychom nie spodobała się nasza obecność - Keith rzucił ironicznie najwyraźniej dochodząc do wniosku, że to odpowiedni moment na wyjawienie tej informacji.
Spięłam się. Nie chciałam nieświadomie wpakować się w kłopoty a niestety chyba było już za późno. Zerkałam to na jednego to na drugiego, ale Caleb nie ruszył się nawet o milimetr.
- Co dokładnie słyszałeś? - spytał.
Keith rozejrzał się dookoła, jakby upewniając się czy wśród tłumu nie ma gumowych uszu. Dlaczego obawiał się, że ktoś mógłby ich podsłuchiwać?
- Coś tam przekraczaniu granic, bez uzgodnień, milionie dolarów, zadaniu czy misji - wytłumaczył - Takie tam ble, ble, ble, farmazony - podsumował lakonicznie.
Czyli.. czyli Caleb wcale nie był tu zaproszony? Sytuacja robiła się coraz bardziej nieciekawa. Chciałam rozumieć o czym właściwie rozmawiają, ale ich rozmowa była na tyle tajemnicza, że nie potrafiłam wyłapać gdzie właściwie rzucają przenośniami.
Rozglądając się dyskretnie, zauważyłam kilku facetów, zmierzających w naszą stronę.
- Cal.. - szturchnęłam go, ale nie zwracał na mnie zbytnio uwagi. - Caleb.. - spróbowałam jeszcze raz.
Był jednak zbyt mocno pochłonięty rozmową z Colem i Keithem.
Ponownie, tym razem już nerwowo rozejrzałam się po pomieszczeniu, jedynie upewniając się w tym, że nie jesteśmy tu zbyt chcianymi gośćmi - ludzie wciąż się nam przyglądali, szepcząc między sobą.
- Caleb! - złapałam go za przegub.
Ale było już za późno.
Nie zdążyłam nawet mrugnąć - nasz stolik został przewrócony. Rozpętało się piekło. Latały krzesła, butelki, ciosy pięściami. Nie wiedziałam, co mam zrobić a panika unieruchomiła mnie w miejscu, sprawiając, że nogi jak z waty trzęsły mi się niemiłosiernie.
Nie wiedziałam właściwie co się zadziało, kto to wszystko zaczął ani jak to się skończy. Panował taki chaos, że straciłam Caleba z zasięgu wzroku. Widziałam jedynie Keitha, pochylającego się nad rozbitą twarzą jakiegoś faceta. Bezwzględny i nie znający strachu, z rozbitą brwią, polewał swoją ofiarę, zgarniętą whisky. Starałam się wypatrzeć znajomą twarz i... w tym samym momencie rozbrzmiały strzały. Skuliłam się mając nadzieję, że nie oberwę a ludzie w popłochu zaczęli uciekać lub kucać przy podłodze. W końcu ktoś odciągnął mnie do tyłu. Wyrwałam się ze szczelnego uścisku. Dopiero obcy, kobiecy głos, przywrócił mnie do rzeczywistości.
I w końcu nastąpiła cisza.
Rozejrzałam się chaotycznie po sali.
Caleb stał na samym środku, zupełnie odsłonięty z wycelowanym pistoletem prosto w tył głowy. Jego twarz pozostawała jednak niewzruszona. Oddychał spokojnie, patrząc w przestrzeń przed sobą. Patrzył na mnie, ale mnie nie widział. To spojrzenie... puste, wyprute z jakichkolwiek emocji. Spojrzenie człowieka, którego nie znałam. Człowieka, który nie przejmował się powagą sytuacji. Człowieka dla którego życie nie miało jakiegokolwiek znaczenia - własne lub czyjeś.
Humphrey na którego patrzyłam, był człowiekiem zupełnie pozbawionym strachu, jakby każdy kolejny oddech, który codziennie brał, każdy kolejny wschód słońca, był czymś gratis. Jedynym co w tamtym momencie w nim widziałam, była ta beznamiętna zaciętość, dziwnego rodzaju nieustępliwa ambicja w osiągnięciu zamierzonego celu.
Świat w którym się obracał, był zupełną przeciwnością tego, co było dla mnie znajome. Nagle wszystko stało się jasne i już nie miałam żadnych wątpliwości, że to nie było żadne spotkanie biznesowe, tylko pieprzona zgraja półświatku zgromadzona w jednym miejscu. Rządziły tu zupełnie inne prawa. To czego Caleb doświadczał dzień w dzień, było czymś, co trudno mi było sobie wyobrazić, a przecież właśnie to obserwowałam. Czy to był jego niesamowity plan, po którego ścieżce zmierzaliśmy? Jeśli tak, to był cholernym psychopatą.
Nie wypowiadając ani słowa, po prostu odwrócił się w stronę mierzącego do niego człowieka, unosząc ręce do góry.
- Nie jesteś żadną szychą, Humphrey. Szczeniak taki jak ty nie powinien tak głośno szczekać. Skąd ta fatyga? Po co przyjechałeś?
Przełknęłam ciężko ślinę. Patrzyłam na człowieka nie bojącego się śmierci, spoglądającego jej prosto w oczy. Mógł zginąć w każdym momencie. Wystarczyłby ułamek sekundy. Znajdował się na przegranej pozycji - wystarczyło, że mężczyzna trochę mocniej nacisnąłby spust - a mimo to, nagle się roześmiał prowokująco.
- Dobrze wiesz, że wszystko rozchodzi się o miliony, które chcesz zdobyć - głos Caleba był opanowany i spokojny - Miliony, które mam ja - posłał mu sugerujące spojrzenie - Twoi ludzie za bardzo mieszają się w sprawy, które nie powinny ich dotyczyć. Z tego co mi wiadomo, a mam odpowiednich informatorów - wskazał na gościa, stojącego z boku - dom na Maida Vale także nie spłonął sam.
Ściągnęłam brwi. Spłonął? Ten dom, dom Mary, dom o którym mówiliśmy na początku gdy miałam się do niego wprowadzić.. przełknęłam gulę rosnącą w gardle. Cholera. Wiedziałam tak cholernie mało. Ale on miał plan. Byłam tego pewna.
- Wybuch gazu, moja wina - człowiek, przyciskający broń do jego czaszki, złapał się za serce udając skruchę.
Po chwili przeszedł za jego plecami i stanął przed nim. Patrząc mu prosto w twarz, prychnął. Zapewne chciał wzbudzić w nim poczucie strachu. Ale sytuacja sprzed chwili potwierdziła to, że ktoś taki jak Caleb tego strachu w ogóle nie odczuwa.
Jakiś facet zaczął go przeszukiwać.
- Porozmawiajmy na spokojnie, po co te nerwy? Po co ta szopka? Mamy wspólny interes. - Caleb uniósł brew, mierząc wzrokiem swojego rozmówcę.
Wszyscy w ciszy, uważnie obserwowali scenę, która odrywała się na środku sali. Atmosfera tak zgęstniała, że można było ciąć ją nożem.
- Mel.. Moi ludzie też są uzbrojeni. Strzel, a rozpętają piekło tej twojej ferajnie w garniturkach. I uwierz mi, jest nas więcej niż kilku - kontynuował nie odwracając wzroku.
Starałam się oddychać głęboko - bałam się kolejnego ataku paniki, a właśnie do tego wszystko się sprowadzało. Mimowolnie drżałam, a pistolet, który wręczył mi Caleb, ciążył w mojej torebce niczym tonowa kotwica, ściągając w dół.
- Nie groź moim ludziom - Mel zaciskając szczękę, zdzielił go lufą. - I nie lekceważ moich słów - dodał, popychając Caleba na krzesło.
Skąd do cholery się wzięło?
Twarz Caleba odskoczyła w bok od mocnego ciosu. Pomimo cienia grymasu, malującego się na jego twarzy, przetarł jedynie usta i splunął na podłogę. Brak poszanowania w stosunku do jego osoby działał na niego jak czerwona płachta na byka. Musiał mieć w sobie naprawdę dużo samokontroli, skoro wciąż po tym wszystkim zachowywał się spokojnie.
Pierwszy raz tak cholernie drżałam o jego życie. Dziwne, prawda? Po tym co kilka chwil wcześniej od niego usłyszałam. Po tym jak potraktował mnie niemalże jak dziwkę wyrzucając mi tę złotą kartę, jakbym się o nią prosiła. Po tym jak nagle zrobił się wobec mnie cyniczny. A jednak, cholera... drżałam.
Ton jego głosu wybrzmiał lekceważąco i wyniośle, gdy po chwili się odezwał.
- Mamy tu szuję, Mel. Jeśli wychujał mnie, wychuja też Ciebie - klamka przyłożona do jego skroni wcale na niego nie działała. - Skoro aż tak bardzo fascynuje Cię przekupywanie moich ludzi, proszę bardzo. Pokaż jak pięknie Ci poszło, udowodnij, że masz jaja, wybierz kogoś i strzel.
Gadał i gadał chociaż tak naprawdę w każdym momencie jego mózg mógł wylądować na parkiecie.
- Z miłą chęcią zmaże Ci ten uśmieszek z twarzy, Humphrey - na jego słowa, wśród tłumu rozbrzmiały charakterystyczne dźwięki odbezpieczanych broni.
Coś mnie tknęło. Zawładnęło mną. Czarny cień przysłonił mi trzeźwy widok na sytuację. Zerknęłam na broń, trzymaną w dłoniach. Nawet nie byłam pewna w którym momencie wyciągnęłam ją z torebki.
Ciężar pistoletu jest zaskakujący, gdy się nad tym zastanowisz - w mojej głowie pojawiło się jedno, jedyne pytanie, od którego nie mogłam się uwolnić.. ile mogła ważyć ludzka dusza?
Przesunęłam się w ich kierunku o krok. Jeden a potem drugi i kolejny, zupełnie nie zwracając uwagi na czyhającą smierć. Chciałam zrobić cokolwiek, zanim Caleb oberwie.
- No dalej, strzelaj - Caleb wciąż prowokował starszego mężczyznę.
W odpowiedzi Mel kiwnął głową, najwyraźniej wydając rozkaz. Zacisnęłam mocno oczy, w momencie wystrzału. Jednak to nie Caleba krzyk usłyszałam.
Fletcher, który także stał w tłumie, złapał się za udo, po czym upadł na podłogę. Zadrżałam. Przecież był człowiekiem Caleba. Dlaczego namawiał do strzału do własnego człowieka? Piper i Rose pojawiły się obok niego, momentalnie próbując mu pomóc.
- Zostaw - Keith niemal popchnął dziewczynę na parkiet. - Powiedziałem, nie dotykaj go.
Coraz bardziej nie rozumiałam tego, na co patrzyłam.
- Mało celne. Gdybyś wybrał czoło albo serce, byłoby po sprawie - Caleb uśmiechnął się cynicznie. - To kto teraz? Może ty, Mel?
Padł kolejny strzał, tym razem wymierzony prosto między nogi tego całego Mela. Opanowanie chyba go opuściło. W nagłym przypływie paniki i strachu, odwrócił się w stronę tłumu celując w kogo popadnie, szukając napastnika.
- Ty kundlu! - Mel z powrotem przyłożył broń do skroni Caleba, krzycząc z wściekłością.
Nawet nie wiem w którym momencie z mojej broni padł strzał. Jedyne co widziałam to ogromne źrenice Caleba, jego twarz pokrytą krwią i mężczyznę bezwładnie opadającego na parkiet. Plama krwi zaczęła tworzyć się w miejscu, w którym leżała jego głowa. Nie żył. Zabiłam człowieka. Drgawki owładnęły moim ciałem. Broń wypadła mi z rąk. Metaliczny smak owładnął moje kubki smakowe, wprawiając w mdłości, rozlewając się po moim gardle. Ludzie wokół rozsunęli się i to ja teraz stałam zupełnie odsłonięta.
Jak w zwolnionym tempie, jak w jebanym kadrze filmu widziałam Caleba, zmierzającego w moją stronę z wyciągniętą dłonią. Jego oczy, czarne jak węgiel, mrożące do szpiku kości, wpatrywały się morderczo, we mnie? Nagły ruch obok, huk wystrzału, krzyk wydobywający się z moich ust i ciało osuwające się do moich nóg.
Silne ramie przeciągnęło mnie za siebie.
- Spokój! - krzyknął Caleb widząc zamieszanie wśród ludzi Mela. - Nie chcemy więcej ofiar! - uważnie rozglądał się dookoła, celując ostrzegawczo w tłum, wciąż mnie osłaniając.
Kolejny raz nastała cisza. Przerażająca cisza, przerywana jedynie ciężkim oddechem Caleba.
Nie wytrzymałam. Uciekaj! - podpowiedział mi wewnętrzny głos. Ruszyłam biegiem na zewnątrz, mając nadzieję, że nie zabłądzę wśród milionowych korytarzy, mając nadzieje, że nikt za mną nie podąży. Potrzebowałam powietrza. Świeżego powietrza. Granica, pomiędzy rozumem a postradaniem go, praktycznie się zatarła. Moja psychika wisiała dosłownie na włosku. Obijałam się od ewakuujących się panicznie ludzi. I wtedy poczułam na ramionach silny chwyt.
Keith.
- Ej, nic się nie stało, Avis - wyłapałam z jego wypowiedzi. - Wszystko idzie zgodnie z planem.
Zgodnie z planem? Kurwa, zgodnie z planem? Dwójka ludzi, straciła dzisiejszego wieczoru życie, zostałam prawie postrzelona, brakowało chwili, a mózg Caleba wymalowałby parkiet. O czym on do cholery mówił?!
Pokręciłam głową i wyrywając mu się, ruszyłam dalej biegiem. Chciałam się schować, chciałam się schronić, chciałam się wydostać z tego pieprzonego chaosu. Aż w końcu wybiegłam przed rezydencję. Nie mając już siły, oparłam się o kolumnę i wciągnęłam głęboko powietrze. Gorące łzy, niekontrolowanie spływające po moich policzkach, mieszały się z krwią wcale nie należącą do mnie. Osunęłam się po balustradzie już nie mając siły biec dalej. Właściwie, nawet nie wiedziałam, gdzie mogłabym uciec. To był jakiś cholerny koszmar z którego nie mogłam się obudzić. Zacisnęłam powieki i otuliłam się ramionami.
- Idiotka - powtarzałam do siebie miliony razy. - Cholerna idiotka. Łatwowierna suka. W co ty się wplątałaś?
Nie wiem ile czasu to trwało. Ile czasu stałam tak na wietrze, próbując się uspokoić, Próbując zrozumieć co się stało, pogodzić się z tym, że..
- ..zabiłam człowieka - wymamrotałam nieskładnie, pogrążając się w kolejnej fali obrzydzenia samą sobą.
Wiedziałam, że po mnie przyjdą. Przecież wcale się nie ukryłam. Wiedziałam, że mnie znajdą. Co ze mną zrobią?
- Aivare - usłyszałam za sobą tak bardzo znienawidzony przeze mnie, tak dobrze mi znany głos, jednak tym razem, wydawał mi się tak odległy, obcy. - Córeczko.
Czułam jak moje ciało drętwieje, ręce się trzęsły, nie mogłam złapać tchu a łzy same cisnęły się do oczu. Wdech i wydech. Ponownie, jak w cholernym śnie, chciałam zapaść się w sobie, zniknąć, stać się niewidzialna. Kozioł ofiarny, do bani, do chrzanu, do kitu, do luftu, do niczego, do dupy, niewarta uwagi, właściwie nic nie warta, bezużyteczna, bezwartościowa, okropna, marginesowa, niewystarczająca, nieporadna, nieskładna, nietrafiona, nieudana, pieprzona kaleka, zasmarkana gówniara bez szacunku, żałosna, słaba, pożal się Boże córka, niedouczona, niekompetentna, niesumienna, bez silnej woli, do niczego.
Zacisnęłam mocno powieki chcąc wyrzucić z głowy te wszystkie raniące słowa, rzucone bezbronnemu dziecku w złości, żeby sprawić przykrość. Słowa kierowane przez tyle lat w moją stronę właśnie przez niego. Tym emocjonalnym szantażem, wzbudzaniem poczucia winy, podporządkowywaniem się etykietom czy przerzucaniem odpowiedzialności starał się wychować mnie na człowieka, jego zdaniem, wartego jakiejkolwiek uwagi. Jedyne co słyszałam to kpiny, oszczerstwa, wyśmiewanie się i poniżanie mnie.
Chciałam zniknąć, przysięgam, chciałam tego bardziej, niż czegokolwiek innego. Wyprostowałam się jednak i odwróciłam twarzą w jego stronę.
Byłam starsza, silniejsza i przede wszystkim, zrozumiałam trochę rzeczy. Rzucanie przez niego wyzwisk było niczym innym, niż czystym wyrazem bezsilności lub frustracji. To on był słaby. To on był tu ofiarą, nie ja. Dlaczego w takim razie wciąż brałam to do siebie? Moje nastawienie zmieniło się momentalnie gdy tylko spojrzałam mu prosto w oczy. Żadna z tych obelg nie była prawdą o mnie. I żadne z tych słów, nie mogło mnie już zranić, bo przestałam dawać na to zgodę. Tym razem wiedziałam, że to ja sama decyduję o tym, co sprawia mi przykrość, a co nie. I nie miałam zamiaru dać się złamać.
- Nie spodziewałem się, że spotkamy się akurat w takich okolicznościach. Życie płata nam figle, nie uważasz? - chciał zrobić krok w moją stronę, z rozłożonymi ramionami, ale powstrzymałam go, uniesieniem dłoni.
Pokręciłam głową, dając mu wyraźnie znać, że nie chcę jego bliskości. Nienawidziłam tego człowieka i oboje o tym wiedzieliśmy.
Spotkanie po tylu latach było czymś, czego nie da się wyobrazić ani zaplanować. Uciekłam mając kilkanaście lat i to on sprawił mi to piekło przez które musiałam przejść, tułając się jak bezdomna, mieszkając po melinach i robiąc wszystko, co tylko mogłam, żeby jakoś przeżyć. Dewon Russel nigdy nie zasługiwał na miano ojca. Jedyne co mi zostawił, to przeklęte nazwisko. Philip już dawno zastapił jego miejsce, przygarniając mnie z ulicy, dając mi dach nad głową i pracę, dzięki której mogłam jakkolwiek wyjść na prostą. Właściwie, dając mi wszystko to, czego nigdy nie miałam i ucząc zupełnie innego życia. To jemu zawdzięczałam to, jaką osobą się stałam. I na nieszczęście, gdy już wszystko sobie ułożyłam ten stary dziad musiał znów pojawić się w moim życiu.
- Zdecydowanie płata figle - prychnęłam bardziej do siebie niż do niego - Ciebie też niemiło spotkać.
Cmoknął z obrzydzeniem i odrazą, po czym skarcił mnie wzrokiem. Wiedziałam, że nie podobało mu się to, w jaki sposób ta rozmowa przebiegała, ale nie zamierzałam się wysilać.
- Jak duży błąd popełniłem w wychowywaniu, skoro nawet teraz nie potrafisz okazać mi szacunku? - rzucił, po czym uniósł ręce w obronnym geście, porzucając temat. - Plany życia w wielkim mieście chyba nie poszły po twojej myśli, skoro robisz za dziwkę do towarzystwa.
Sam ton jego głosu przypominał mi to, dlaczego darzyłam go takim a nie innym uczuciem.
- Pytanie powinno brzmieć: jak bardzo spierdolonym trzeba być, żeby wymagać szacunku, samemu go nie dając? - odbiłam piłeczkę.
Sama sobie się dziwiłam, że byłam w stanie poprowadzić tak zaciętą rozmowę, po tym wszystkim co się zdarzyło.
- Bez urazy, Avis. Chciałem tylko powiedzieć, że zaskoczyłaś mnie swoją obecnością. - Zaczął skubać listki kwiatka, stojącego obok. - Biedny Mel. Cała impreza była przyszykowana właśnie dla niego. Aż szkoda mi było patrzeć jak posyłasz mu kulkę między oczy - wzdrygnęłam się na samo wspomnienie. - Ale cóż. Życie. Powinnaś to znać, Aiva. Złe decyzje pociągają za sobą konsekwencje - uśmiechnął się do mnie niby pokrzepiająco, ale czułam to zdystansowanie. - A tak poza tym, Matka byłaby przeszczęśliwa, gdybyś zamieniła z nią słówko.
Z nią też wcale nie chciałam rozmawiać. Ani razu nie stanęła w mojej obronie, przed twardą ręką ojca. I nie, nie chodziło o to, że bała się dostać rykoszetem. Po prostu idealnie do siebie pasowali. Byli siebie warci. Nic dodać nic ująć.
- A ty? - spytałam, momentalnie żałując. - Po co ze mną rozmawiasz? Martwiłeś się chociaż? Przez te wszystkie lata pomyślałeś o mnie chociaż raz? Zastanawiałeś się co się u mnie dzieje? Jak sobie radzę? - tu zrobiłam przerwę i niemal prychnęłam. - Czy w ogóle jeszcze żyje?
To pytanie zawisło w powietrzu.
- Nie. - odpowiedział, niestety, raniąc mnie kolejny raz.
Najwyraźniej nie zamierzał się rozwodzić na ten temat. Po prostu ruszył w stronę wejścia.
- Jasne - mruknęłam pod nosem. - Czego innego mogłam się spodziewać.
Zanim jednak zniknął za drzwiami, odwrócił się jeszcze na moment, jakby chciał coś dodać. Spojrzałam pytająco w jego stronę.
- Na pierwszy rzut oka wyglądasz, wyglądałaś i będziesz wyglądać na nieudacznika. Nigdy nie miałaś właściwie pojęcia co robisz. - na jego słowa zacisnęłam pieści do tego stopnia, że paznokcie poraniły wnętrze moich dłoni. - Jednak finalnie, za każdym razem okazuje się, że ten twój cały burdel jest perfekcyjnie kontrolowany i ty dobrze wiesz, co robisz. - wycedził oschle, po czym zamyślił się i dodał coś, co bezczelnie złamało mi serce. - Nigdy się o ciebie nie martwiłem. Dokładnie wiedziałem, że ty i tak sobie poradzisz. Właśnie taką córkę chciałem mieć.
Machnął ręką po czym odszedł, zostawiając mnie samą.
Momentalnie zacisnęłam powieki, wypuszczając drżąco powietrze. Ten wieczór zdecydowanie przekroczył limit mojej granicy wytrzymałości. Przetarłam twarz, czując na dłoniach zaschniętą krew, przelaną przeze mnie, Caleba i wszystkich tych zbieżnych wydarzeń.
- Po co ty to sobie robisz? - zganiłam się za ponowne analizowanie każdego słowa, usłyszanego z jego ust.
Synonimem mojej osoby zawsze był, jest i będzie chaos. Przecież ja tego nigdy nie chciałam zmieniać. Przecież było mi z tym tak dobrze. Przecież i tak sobie poradzę. Uśmiechnęłam się.
- Dzięki, tato.
***
Po jego odejściu, stałam tak jeszcze dłuższy czas w samotności, chyba starając się przemyśleć to wszystko. Albo raczej przywyknąć do tego uczucia zagubienia w nowej rzeczywistości. Im więcej o tym myślałam, tym więcej pojawiało się pytań. A im więcej pytań miałam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie dostanę na nie odpowiedzi. Pozostawała kwestia tego, co właściwie mi groziło za zabójstwo człowieka, jeśli wyszłoby to na jaw. Jak to zatuszują? I czy w ogóle to zrobią? Czy półświatek kryminalny zajmuje się takimi dziewczynami jak ja w przypadku pozbawienia życia głowy ich organizacji? Wydawało mi się, że Mel był całkiem wysoko postawionym człowiekiem. Czy powinnam czuć się zagrożona? I co ważniejsze, czy Caleb by mnie przed tym wszystkim obronił? Nienawidziłam go jeszcze bardziej niż wcześniej za to, że wciągnął mnie w gierki na smierć i życie. To wszystko była jego cholerna wina.
Rozmyślałam nad tym wszystkim i nagle poczułam silne ramiona, przyciągające mnie do siebie w szczelnym uścisku. Nie musiałam zgadywać, dokładnie wiedziałam kto to. Charakterystyczny zapach perfum otoczył mnie ze wszystkich stron a oddech ulgi wskazywał na to, że szukał mnie już od jakiegoś czasu. Nie miałam siły walczyć ani z sobą ani z nim, dlatego nawet się nie szarpałam gdy przytulił mnie do siebie. Po prostu staliśmy tak, ja w jego objęciach, z zaciśniętymi pięściami na jego koszuli, tak jak wtedy, gdy uspokajał mnie przed wejściem na sale.
Jego twarz, tak samo jak niektóre miejsca na koszuli, wciąż były pokryte rdzawymi, rozmazanymi kroplami. Tak samo pewnie jak i moje policzki czy suknia. Wpatrywał się we mnie uważnie, zupełnie nie zwracając na to uwagi. On najwyraźniej nie kłopotał się z tym, żeby zatrzeć ślady a ja nawet nie miałam do tego głowy. Ale wspomnienia i to nieprzyjemne uczucie dławiące w gardle wróciło. Coraz mocniej docierało do mnie, że to wszystko nie jest koszmarem, że to stało się naprawdę. Zgnijemy w więzieniu. Cholera.
- Jak się czujesz? - zamrugał, wciąż się we mnie wpatrując.
Tym razem to ja prychnęłam. Zagryzłam usta niedowierzając, że o to pyta i pokręciłam głową nie znajdując żadnych odpowiednich słów.
Odsunęłam się od niego. Wciąż pozostając w jego objęciach, posłałam mu spojrzenie pełne pretensji.
- Jak się czuje? Jak ja się czuje? Tyle pytań powinieneś zadać - Kiedy? Jak? Dlaczego? Co mi strzeliło do głowy? Co ja sobie myślałam? A ty mnie pytasz, tak po prostu, zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic, jak ja się czuje?! A niby jak mam się czuć, Cal? Zabiłam człowieka!
- Musisz być silna, mała. Najbardziej niebezpiecznym człowiekiem jest ten, kto nie odczuwa wyrzutów sumienia i musisz w to uwierzyć - odgarnął moje włosy za ucho. - A teraz potrzebuje Cię bardziej niż kiedykolwiek.
Miałam wrażenie, że tymi słowami chciał mi przekazać swoje myśli. Może to wszystko także wywarło na nim duże wrażenie, tylko starał się za wszelką cenę pozostać niewzruszonym?
- Serio wierzysz w to, że sumienie czyni Cię słabym?
- Tak - kiwnął głową bez zawahania.
Coś we mnie pękło. I już nic nie mogło mnie powstrzymać od wygarnięcia mu wszystkiego co chodziło mi w tamtej chwili po głowie.
- Nienawidzę Cię - wycedziłam przez zęby, na tyle głośno, żeby dokładnie usłyszał to, co mam mu do powiedzenia. - Nienawidzę... - uderzyłam go pięścią w tors. - Spotkanie biznesowe.. - wytknęłam mu. - Czy kiedykolwiek okłamałem Cię, Avis? - prychnęłam naśladując jego głos. - Dlaczego ja? Dlaczego mnie tu zabrałeś? Dlaczego dałeś mi broń, gdyby nie to.. to wszystko nie miałoby miejsca.. - pomimo tego, ile negatywnych emocji buzowało we mnie, byłam dziwnie opanowana. - Boże.. oddałabym wszystko, żeby nigdy w życiu Cię nie poznać. Wszystko, żebyś nigdy nie pojawił się w Hoxton, żebyś nie zniszczył wszystkiego co miałam. - zacisnęłam pięści na jego koszuli. - Nienawidzę Cię, Cal.
- Wiem, Avis wiem - odpowiedział tylko spokojnie, otulając mnie mocniej, wtulając mój policzek w swój obojczyk, trzymając mnie w szczelnym uścisku, głaszcząc mnie po plecach. - Ze wszystkim masz rację. Ale już jest po, już jest dobrze...
- Nic nie jest dobrze, Cal - przerwałam mu. - Jak ma być dobrze? Rozmawiałam z ojcem, mam krew na rękach i duszę na sumieniu, a ty jesteś.. - niemal zapowietrzyłam się, gdy wzięłam gwałtownie oddech. - ..w jakiejś pieprzonej mafii! - wydusiłam z siebie z obrzydzeniem, zupełnie nie kontrolując słów, które wypłynęły z moich ust.
To był fakt. Nie musiałam o nic pytać - odpowiedź dostałam praktycznie jak na tacy. Byłam głupia, że od razu nie połączyłam tych wszystkich faktów. Przecież to było takie oczywiste.
- Mel to zły człowiek, Avis. - Caleb zachował powagę, jakby moje oskarżenie zupełnie po nim spłynęło. - Złych ludzi, spotykają złe rzeczy.
Skrzywiłam się, mając pieprzone déjà vu z rozmowy z ojcem. Określili to w identyczny sposób.
- Uratowałaś mi życie, Avis - niemal wyszeptał. - Dziękuję.
Wiedziałam, że stara się mnie podnieść na duchu, ale nie miało to żadnego skutku. Uratowałam go, tym samym pozbawiając życia człowieka.
- Powinien był trafić do więzienia. - Nie ważne, jak bardzo starałam pogodzić się z tym faktem, jak bardzo starałam się odrzucić od siebie wszelkie racje, sumienie nie pozwalało mi tego przełknąć. - Wszyscy powinniście trafić do jebanego pierdla. - Zamknęłam oczy, chcąc opanować drżenie całego ciała. - My też tam trafimy.
Westchnął głęboko - czułam dokładnie jak jego klatka piersiowa unosi się i opada.
- Nic mam nie będzie. Tak, jesteś w tym ze mną. Jesteśmy w tym razem, Avis. Ale nic nam nie będzie. Wrócimy do domu cali i szczęśliwi - wciąż nie docierało do niego to, co mówiłam.
Wszystkie uczucia zamknął w pieprzonym sejfie i zatrzasnął za nimi grube, trzymetrowe drzwi - na wypadek, gdyby któremuś zachciało się wydostać. Nie czuł skrupułów, nie męczyło go sumienie, z wydarzeniem na sali nie łączyły go żadne uczucia. Mną też się nie przejął i tkwił w przekonaniu, że jak gdyby nigdy nic wrócimy do rzeczywistości.
- Nie chce ani Ciebie, ani tej pieprzonej otoczki, którą niesiesz ze sobą. Nie chce mieć z Tobą nic do czynienia. Odwieź mnie do domu, zostaw mnie Caleb błagam, oddaj mi moje życie.. - zagryzłam policzki, chcąc stłumić płaczliwy głos.
Chciałam cofnąć czas. Chciałam wrócić na pewne rozstaje dróg w swoim życiu, jeszcze raz przeczytać uważnie napisy na drogowskazach i pójść w innym kierunku. Naprawdę marzyłam o tym, żeby nigdy nie stanął na mojej drodze.
- Jestem twoim jedynym przyjacielem, skarbie. Nie mogę Cię teraz tak zostawić - zniżył głos. - Ty, nie możesz mnie teraz zostawić. - dodał już mniej pewnie.
Na te słowa momentalnie się od niego odsunęłam. Jego oczy nie wyrażały nic innego, niż wszechogarniającą pustkę a wyraz twarzy... Chociaż nie, nie było żadnego wyrazu, jego mina pozostawała pokerowa.
- Ty moim przyjacielem?! - nie wierzyłam w to, co słyszę. - Jesteś w pieprzonej mafii! - powtórzyłam. - Pieprzonej mafii! Widzisz do czego to wszystko doprowadziło?! Siejesz zniszczenie, Caleb! Tam gdzie się pojawiasz, wszystko staje się jednym wielkim bagnem bez wyjścia!
W odpowiedzi jedynie westchnął. Bezczelnie westchnął i wciąż patrząc mi w oczy, kiwnął głową, żebyśmy odeszli na bok - jego ludzie, zaczęli wychodzić z rezydencji.
Nagle zachciało mu się prywatności. Nie miałam siły na tego człowieka.
Patrzyłam na niego wyczekująco. Chciałam po prostu, żeby chociaż raz w życiu odkrył karty i wszedł va bank w naszą relację, pomimo tego, jak bardzo zarzekał się, że to nie w jego stylu. Po tym wszystkim, co się przez niego stało, chciałam, żeby był ze mną szczery. Wytłumaczył mi to wszystko.
- Jestem w czym? - rzucił ironicznie, chciałabym powiedzieć, jednak tym razem w jego głosie nie było krzty ironii. - Nie prosiłem przypadkiem, a ty nie obiecywałaś, że nie będziesz wypytywać o rzeczy, których nie rozumiesz? - kolejny raz, jego głos przybrał suchy ton.
- Caleb - westchnęłam. - Nie wciskaj mi kitu. Może i jestem naiwna, ale nie głupia. Gus pewnie określiłby to mianem przestępczości zorganizowanej, na skale tego gościa który gania po Londynie razem z tymi swoimi ludkami.. - zamilkłam.
Nie.. to nie mogła być prawda. Spodziewałam się cynizmu. Ironii. Czegokolwiek. Jego zdystansowanie dało mi jedynie do zrozumienia, że trafiłam w sedno.
- Jestem biznesmenem, mam firmę. Avis im mniej wiesz lepiej śpisz. To tylko stereotyp kręcący się wokół takich jak my, stworzony przez ludzi, którzy są zbyt leniwi, żeby osiągnąć to co my. Czysta zazdrość - tu zrobił przerwę, przeczesał włosy do tyłu i westchnął. - Nie ma czegoś takiego jak mafia.
Pomiędzy nami kolejny raz zapanowała cisza. Nie zamierzałam drążyć tematu, chociaż nie powiem, ten jeden raz, mógł po prostu powiedzieć prawdę. Odpuściłam. Podpaliłam papierosa - i tak utknęłam z nim na tym cholernym wyjeździe, i tak byłam na niego zdana. On także zapalił.
- Dobra słuchaj - chyba poczuł się urażony moją ignorancją, bo wziął moje dłonie w swoje, żeby skupić na sobie moją uwagę. - Powiedzmy, że część z moich pieniędzy rzeczywiście pochodzi z nielegalnych źródeł. Jesteś ostatnią osobą, której powinienem to wszystko tłumaczyć.
Uniósł moją brodę, żebym w końcu na niego spojrzała. Właściwie to nie byłam na niego zła. Właściwie to.. jedynie moje obawy przemawiały przeze mnie złością, skierowaną w jego stronę. To nie była jego wina, to moje decyzje doprowadziły to momentu w którym się znaleźliśmy.
- Chociaż do tego potrafisz się przyznać. - kąciki moich ust, zadrżały w uśmiechu.
To była chyba pewnego stopnia paranoja. Zbyt dużo zdarzeń w zbyt krótkim czasie sprawiło, że... chyba postradałam zmysły.
- Co to za akcja z podawaniem fałszywych imion? - zmienił temat. - Nawet Col nie wiedział o kogo pytam, szukając Avis. Nikt nie widział takiej osoby oprócz Keitha.
Prychnęłam, po czym zachichotałam, próbując ukryć falę histerycznego śmiechu. Czyli jednak udało mi się wprowadzić mały zamęt. Nie powinnam była tak reagować, ale ten cały stres, cały szok i te negatywne emocje chyba zupełnie wyżarły mi szare komórki.
- To czysta gra, Caleb. Tak jest ciekawiej - mruknęłam w końcu. - Przecież wiesz.
Uśmiechnęliśmy się oboje. Rzeczywiście miał rację, lepiej było robić dobrą minę do złej gry. Przez tą całą naszą rozmowę incydent na sali jakby przestał mieć znaczenie. Odepchnęłam go wgłąb podświadomości, nie wypuszczając go na zewnątrz.
- Rozmawiałem z twoim ojcem.
Znali się. To nie ulegało wątpliwości. Skoro ojciec znał Mela, pewnie cała trójka miała ze sobą jakieś powiązania. Nawet nie zdziwiłabym się gdyby to Dewon Russel zlecił zabójstwo tego całego szefa bandy. Chociaż z drugiej strony człowiek umarł tylko i wyłącznie dlatego, że pociągnęłam za spust. Nie taki był plan. A może jednak był?
- Tak, też miałam tą nieprzyjemność. - oparłam głowę o jego klatkę piersiową.
O dziwo jego dotyk był niezwykle kojący.
- I jak? Kochający ojczulek dał Ci znać, że tęskni? - prychnął a ja zaśmiałam się zaraz za nim.
- Kochający.. - pokręciłam głową. - Calutki czas probuje pokazać swoją wyższość. Całe szczęście już mu to nie wychodzi.
- Nigdy nie lubiłem chuja.
Przez chwile byłam zaskoczona, ale mówił prawdę. Koniec końców sam powiedział, że ułatwiam mu robotę przez samo nastawienie do niego.
- Jego nie da się lubić - przyznałam w końcu.
Cieszyłam się, że w końcu opuścimy to przeklęte miejsce i miałam nadzieje - nigdy więcej tu nie wrócimy. Zastanawiało mnie jednak co z Colem, Sarah i Elaine? Podobno tam byli. Podczas całego zamieszania nawet nie zauważyłam ich twarzy. Wszystko było okej? Nic się im nie stało? Co z bronią, którą upuściłam? Przecież były na niej moje odciski. Co z resztą ludzi Caleba? Przecież nie wszyscy wyszli ze środka. Co z Piper i Rose? Czy Fletcher żył? Został postrzelony i podobno ich zdradził, a takich ludzi napewno nie szanowali. Co z Eliashem? Czy też był w zmowie? Czy Dyllan mnie sobie odpuścił?
- A co z resztą? - spytałam Caleba, gdy bez słowa ruszył za swoim przyjacielem.
Na początku nie odpowiedział, dopiero gdy chwyciłam go za ramię, przystanął na chwilę.
- Spotkamy się gdzie indziej. Pewnie pojawią się w Leeds czy coś - olał moje pytanie. - Avis, jeśli nie chcesz kłopotów, musimy się ulotnić. I tak zbyt długo zwlekamy - ponaglił mnie.
- Musimy jechać - Keith jakby potwierdził jego słowa, mijając nas, podążając prosto w stronę aut.
Zerknęłam jeszcze raz na rezydencję. Nigdy nie była i nie będzie moją definicją domu. To miejsce było więzieniem. Nie musiało być zbudowane z szarego kamienia ani strzeżone przez wieże wartownicze czy otoczone kolczastym drutem. Wystarczyło, że słońce nie docierało w pewne miejsca a w ciemności kryły się demony, cienie ludzi, od których musiałam uciekać, przez które musiałam się ukrywać. Stworzyłam dom w sobie i nosiłam go ze sobą. Mój dom był tam, gdzie chcieli, żebym została dłużej. I stety czy niestety to miejsce znalazłam przy Calebie.
- To jak? - mruknął, gdy tak szliśmy do auta.
Spojrzałam na niego pytającym wzrokiem. Zupełnie wybił mnie z moich przemyśleń i nie wiedziałam właściwie jakiej odpowiedzi oczekiwał.
- Hm? - dodałam, czekając aż zacznie kontynuować swoją wypowiedź.
Wpatrywał się we mnie dłuższy czas sprawiając, że poczułam się jeszcze bardziej ogłupiała. W końcu przez jego pokerową twarz przemknął cień uśmiechu.
- Gotowa na więcej przygód? - zapytał tym swoim charakterystycznie zimnym, pozbawionym emocji głosem.
- Ta - rzuciłam krótko, właściwie nie zdając sobie sprawy z powagi tego w co się pakuję.
Wiedziałam już, co mnie czeka. Chociaż nie. Z tym człowiekiem nigdy nie można było nic planować.
- Zobaczymy jak bardzo zniszczysz wizję postrzeganego przeze mnie świata. - rozwinęłam nieco bardziej swoją kreatywną i pełną emocji odpowiedź, nie mogąc odpuścić wplecenia chociaż krzty ironii.
Musiałam się rozluźnić. Przestać rozmyślać nad tym wszystkim. Przestać się przejmować sprawami, na które już nie miałam wpływu.
Caleb zapiął guzik od swojego garnituru, prowadząc mnie przez mrok podjazdu. Przez moment nie odezwał się ani słowem, co dość mocno mnie zdezorientowało.
- A może to ty zniszczysz moją wizję?
Niekontrolowanie zaśmiałam się na jego słowa. Świadomość tego, jakim człowiekiem był Caleb i to do jakich rzeczy mógł się posunąć bawiła mnie jeszcze bardziej. Prędzej wtargałabym ogromny głaz na górę, niczym Syzyf, niż zmieniła w nim cokolwiek. To było wręcz..
- Niemożliwe - pokręciłam głową, kończąc myśl na głos, jednocześnie nie kryjąc rozbawienia, które pojawiło się na mojej twarzy.
Nasze spojrzenia się spotkały, przez co przez mój kręgosłup przeszły znajome, ciepłe dreszcze.
- Niemożliwe nie istnieje, Avis.
***
Troszeczkę spóźnione ale wciąż - Wesołych i spokojnych świąt!!
W końcu mamy kolejny rozdział :)
Niestety, mam ostatnio trochę na głowie - studia nie poczekają, zaliczenia też nie, a praca licencjacka sama się nie napisze.
Troszeczkę zaniedbałam to opowiadanko, ale powolutku, powolutku będę wracać do regularnego wstawiania rozdziałów ❤️
Miłego popołudnia/wieczorku!!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top