XXXVI


Dzięki obecności Sery Prince w Hogwarcie Harry mógł choć na chwilę odciąć się od dawnego przyjaciela, Toma, który zbyt dobrze wczuł się w swoją rolę nauczyciela. Serafina swoją charyzmą i nową energią sprawiała, że życie w szkole nabierało innego wymiaru, a Harry mógł skupić się na swoich sprawach, z dala od niechcianych napięć.

Na jednej z lekcji, która miała miejsce w jasno oświetlonej sali obrony przed czarną magią, Harry żywo dyskutował z Draco Malfoyem. Ich rozmowa dotyczyła zbliżającego się wielkimi krokami sezonu Quidditcha, szczególnie meczu otwarcia pomiędzy Gryfonami a Ślizgonami. Adrenalina i ekscytacja wręcz unosiły się w powietrzu.

W pewnym momencie, ktoś przypadkowo potrącił Harrego z taką siłą, że stracił równowagę i wpadł prosto na Draco. W tym chaotycznym momencie ich usta zetknęły się na krótki, zupełnie przypadkowy pocałunek. Harry odskoczył w panice, twarz płonęła mu czerwienią.

– Przepraszam, Draco! To... to nie tak! – powiedział szybko, próbując ukryć zażenowanie.

Draco, choć równie zaskoczony, machnął ręką z pozornym spokojem.

– Nic się nie stało – odparł, choć w jego głowie toczyła się intensywna walka.

Z jednej strony czuł coś dziwnego, co wcale nie było mu obojętne. Z drugiej strony wiedział, że Harry mógłby czuć się nieswojo, gdyby sytuacja stała się bardziej skomplikowana. Dlatego postanowił odpuścić, zachowując swój spokój i dystans.

Obaj szybko wrócili do poprzednich pozycji, a atmosfera między nimi zdawała się wracać do normy. Tym razem jednak zamiast rozmawiać dalej o Quidditchu, zdecydowali się skupić na ćwiczeniach pojedynkowych, aby uniknąć dalszych niezręczności.

Tymczasem w tle emocje związane z nadchodzącym meczem Quidditcha wciąż dominowały w szkole. Ślizgoni i Gryfoni byli najbardziej pochłonięci przygotowaniami, ale reszta uczniów również czuła ekscytację. Mecz zapowiadał się na niezwykle widowiskowy, a rywalizacja między tymi dwoma domami była od dawna jednym z najważniejszych punktów w roku szkolnym.

W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień meczu Gryffindor kontra Slytherin, a w Hogwarcie od samego rana dało się wyczuć napiętą atmosferę. Opiekun domu węża, Severus Snape, zdawał się być jeszcze bardziej nerwowy niż zazwyczaj. Krążył wokół swojej drużyny niczym drapieżny ptak, rzucając na zawodników zaklęcia ochronne, które miały zapobiec jakimkolwiek urazom jeszcze przed meczem. Każdy, kto próbował go zatrzymać lub porozmawiać, był zbywany krótkim i chłodnym spojrzeniem.

Po szybkiej odprawie przy stole Slytherinu, drużyna została oddelegowana do stołu domu Hebridean Black, co spotkało się z mieszanymi reakcjami. Tam czekała na nich profesor Serafina Prince, która – choć pozornie uśmiechnięta i życzliwa – budziła wśród zawodników grozę większą niż jakikolwiek przeciwnik na boisku.

Marcus Flint, kapitan drużyny, siedział sztywno jak struna, unikając spojrzenia nowej nauczycielki. Nawet zwykła próba przełknięcia wody zdawała się być wyzwaniem w jej towarzystwie. Jego ręce drżały lekko, a twarz była napięta. Profesor Prince obserwowała to z subtelnym uśmieszkiem, zdając się czerpać subtelną przyjemność z tego, jak wpływała na chłopaka.

Harry Snape, który był jedynym zawodnikiem z ich drużyny zupełnie niezrażonym obecnością Sery, siedział obok niej, promieniejąc dobrym humorem. Z entuzjazmem opowiadał anegdoty, w tym historię o tym, jak prawie jeden z kolegów z tego samego rocznika nie wysadził kociołka w lochach.

– I wyobraź sobie, ciociu, jak tata wrzasnął na biednego Weasleya! Ten biedak tak się przestraszył, że wsypał do kociołka trzy razy więcej pokruszonej skórki smoczego jaja, niż powinien! – Harry roześmiał się, machając ręką, jakby sam widok tej sytuacji ponownie bawił go do łez.

Sera, z subtelnym uśmiechem, pokręciła głową.

– Och, Harry, nie zmieniasz się. Twój ojciec pewnie miał ochotę zamknąć cię w lochu na tydzień – odparła, po czym zwróciła się do reszty drużyny. – A wy, chłopcy, jedzcie. Bez solidnego posiłku nie dacie rady na boisku. Flint, widzę, że ledwo oddychasz. Spróbuj tego, przygotowałam to specjalnie na waszą cześć. – Jej ton był miękki, ale spojrzenie zdradzało, że nie znosi sprzeciwu.

Flint, z bladą twarzą, próbował zmusić się do zjedzenia choćby kawałka tosta, co wyglądało bardziej na heroiczny wyczyn niż cokolwiek innego. Inni członkowie drużyny, widząc jego trudności, nie śmieli nawet narzekać.

Tymczasem w powietrzu unosiło się napięcie i oczekiwanie na mecz. Każdy z zawodników wiedział, że wynik tego starcia będzie komentowany przez długie tygodnie. Nawet w obliczu takiego stresu, Harry Snape zarażał wszystkich swoim spokojem i entuzjazmem.

– Nie martwcie się, chłopaki – rzucił z szerokim uśmiechem. – Gryfoni mogą już teraz pakować swoje miotły. Ten mecz jest nasz!

W końcu nadszedł moment, na który wszyscy czekali. Zawodnicy zostali wpuszczeni na boisko, a widownia zagrzmiała od okrzyków i wiwatów. Pierwsi na murawę weszli zawodnicy Gryffindoru, którzy spotkali się z mieszanymi reakcjami – tłum entuzjastycznie wiwatował, ale z sektora Ślizgonów rozległy się donośne gwizdy i buczenie. Co ciekawe, nawet pierwszoroczni Puchoni dołączyli do tego chóru niezadowolenia, co było nietypowe dla zazwyczaj neutralnych i przyjaznych Hufflepuffów.

Gdy na boisko wkroczyli Ślizgoni, z trybun przetoczyła się fala gromkich okrzyków i oklasków. Wszyscy zawodnicy dumnie unieśli głowy, a ich zielono-srebrne szaty połyskiwały w porannym słońcu. Harry Snape, grający jako szukający, wymienił szybkie spojrzenia z Gryfonem, który miał być jego rywalem w walce o znicza.

Kapitanowie drużyn podeszli na środek boiska, aby wymienić uprzejmy uścisk dłoni. W tej chwili wszyscy na trybunach wstrzymali oddech, czekając na znak rozpoczęcia meczu. Flint, kapitan Slytherinu, uśmiechnął się chłodno do kapitana Gryffindoru, rzucając mu niemal wyzywające spojrzenie. Po chwili obaj odsunęli się, gotowi wzbić się w powietrze.

Gdy zawodnicy wsiadali na swoje miotły, powietrze wypełniło się napięciem. Każdy z graczy zajął swoje miejsce, rozkładając się równomiernie nad boiskiem. Wtem rozległ się gwizdek, wystrzelony jak z armaty, oznajmiający rozpoczęcie gry.

Miotły w jednej chwili wzbiły się w niebo, a powietrze przecięły świsty i okrzyki tłumu. Piłki zostały uwolnione, a kafel błyskawicznie przechwycili Ślizgoni, rozpoczynając agresywną szarżę na pętle Gryfonów.

Ślizgoni ruszyli do ataku jak burza. Flint, który przejął kafla, prowadził ofensywę z determinacją, lawirując między przeciwnikami. Jego zwinne manewry zmusiły Gryfonów do desperackiej obrony. Jeden z pałkarzy Ślizgonów, Adrian Pucey, wykorzystał tłuczek, aby zmusić obrońców Gryffindoru do rozejścia się, co pozwoliło Flintowi zbliżyć się do pętli. W ostatniej chwili bramkarz Gryfonów, Wood, rzucił się, wyciągając rękę, i cudem odbił kafla.

Tłum zawył z zachwytu i rozczarowania jednocześnie, zależnie od tego, któremu domowi kibicował. Tymczasem kafel przejęła Angelina Johnson z Gryffindoru, która szybko pędziła w stronę pętli Ślizgonów. Marcus Flint jednak błyskawicznie wrócił do obrony i brutalnym, choć zgodnym z zasadami manewrem odebrał jej piłkę.

W powietrzu wrzało. Tłuczki fruwały w różnych kierunkach, raz za razem o włos mijając zawodników. Pałkarze obu drużyn pracowali na pełnych obrotach, odpierając ataki przeciwników. Graham Montague, pełniący rolę ścigającego, popisał się precyzyjnym podaniem do Adriana Pucey, która z kolei posłała kafla prosto do pętli Gryfonów, zdobywając pierwsze punkty dla Ślizgonów.

– Dziesięć do zera dla Slytherinu! – rozległ się głos komentatora, a trybuny eksplodowały entuzjazmem.

Harry Snape w tym czasie krążył po boisku, szukając złotego znicza. Jego sokoli wzrok śledził każdy ruch, każde mignięcie, ale równocześnie był świadomy obecności swojego przeciwnika – szukającego Gryffindoru, który również intensywnie przeczesywał powietrze.

W pewnym momencie Harry zauważył złoty błysk tuż nad jednym z obrzeży boiska. Rzucił się w tamtą stronę, przyspieszając, aż wiatr niemal wyciskał mu łzy z oczu. Szukający Gryfonów również dostrzegł znicza i popędził za nim.

Ścigali go z zawrotną prędkością, niemal zderzając się w locie. Harry wykonał nagły zwrot, próbując wyprzedzić przeciwnika, gdy nagle tłuczek przeleciał o włos od jego głowy. Pucey, widząc zagrożenie dla swojego szukającego, odbił tłuczka w stronę Gryfona, zmuszając go do uniknięcia uderzenia.

Harry wykorzystał okazję i skupił się na złotym punkcie przed sobą. Jeszcze tylko kilka metrów. Wyciągnął rękę, miotła świszczała w powietrzu, a jego palce niemal dotykały skrzydełek znicza...

Tłum ryczał, napięcie sięgnęło zenitu, a komentator wykrzykiwał urywki zdań, ledwo nadążając za wydarzeniami na boisku.

Znicz skręcił gwałtownie w prawo, zmylił obu ścigających, a następnie nagle poszybował w górę z oszałamiającą prędkością. Harry bez wahania pociągnął swoją miotłę za nim, unosząc się w powietrze, podczas gdy szukający Gryffindoru próbował dogonić go od dołu. Zawodnicy krążyli wokół boiska, a ich ściganie złotej piłeczki trwało już dobre pół godziny.

Tłum na trybunach wstrzymał oddech. Nawet komentator zaniemówił, śledząc ten niesamowity pościg. W końcu Harry dostrzegł swoją szansę – znicz nagle zwolnił, wykonując ostry zwrot. Złoty błysk znalazł się zaledwie kilka cali od jego dłoni. Harry wyciągnął rękę, miotła drżała od przeciążenia, ale on nie zwalniał.

– Jeszcze trochę... – mruknął pod nosem, skupiony tylko na złotej piłeczce.

I wtedy jego palce zamknęły się na zniczu. Harry gwałtownie zatrzymał się w powietrzu, a jego triumfalny okrzyk przebił wrzawę na trybunach. Podniósł ramię wysoko, ukazując złotą piłeczkę, której skrzydełka delikatnie trzepotały między jego palcami.

– KONIEC MECZU! – ryknął komentator. – Harry Snape złapał znicz! ŚLIZGONI WYGRYWAJĄ 170 DO 60!

Tłum eksplodował radością, a Ślizgoni na trybunach wstali z miejsc, wiwatując i świętując zwycięstwo. Drużyna Ślizgonów w powietrzu rzuciła się w kierunku Harry'ego, okrążając go i skandując jego imię. Na boisku tymczasem drużyna Gryffindoru lądowała z wyraźnym rozczarowaniem na twarzach, choć ich kapitan, Wood, podszedł do Ślizgonów, by osobiście pogratulować im wygranej.

Harry wylądował w tłumie swoich kibiców, gdzie czekała na niego ciotka Sera. Uśmiechnęła się z dumą, delikatnie klepiąc go po ramieniu.

– Brawo, Harry. Widzę, że ten talent do latania naprawdę masz we krwi – powiedziała, jej ton był pełen ciepła.

– Dzięki, ciociu – odpowiedział, jeszcze nie mogąc złapać oddechu po emocjonującym wyścigu za zniczem.

Ślizgoni świętowali swoje zwycięstwo przez cały wieczór w dormitorium, a Harry, choć zmęczony, czuł się spełniony. Kolejny mecz zapisał się na kartach historii Hogwartu, a jego nazwisko znów odbiło się echem po całej szkole.

_________

Moi drodzy, nadszedł moment, w którym zupełnie nie wiem, co pisać dalej. W związku z tym prawdopodobnie nie opublikuję żadnego rozdziału do końca tego roku. Mam jednak ogromną nadzieję, że w komentarzach podzielicie się swoimi pomysłami na to, co mogłoby się wydarzyć w kolejnym rozdziale. Dzięki Waszym sugestiom z pewnością łatwiej będzie mi coś stworzyć!

Tymczasem zostawiam Wam poniżej kilka obrazków – tym razem w klimacie DRARRY

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top