XLVI
"Śpij, mój mały wężyku"
Harry siedział przy długim, ciężkim stole w jadalni dworu Czarnego Pana, otoczony jego zwolennikami. Wokół niego panowała cisza pełna napięcia, przerywana jedynie cichym brzękiem sztućców i trzaskiem płomieni tańczących w kominku. Choć formalnie należeli do tej samej strony konfliktu, nikt z obecnych nie traktował go jak sojusznika. Był dla nich zagadką.
Nazywali go Dragon. Tajemniczy młody czarodziej, o którym nie wiedziano niemal nic - poza tym, że lepiej nie być mu nic dłużnym. Nieprzewidywalny. Raz wyciągał rękę do pomocy, innym razem doprowadzał do upadku tych, którzy naiwnie mu zaufali. Krążyły plotki o tych, których doprowadził do magicznego wyczerpania tak skrajnego, że balansowali na granicy śmierci. Niektórzy obudzili się dopiero po tygodniach, inni nigdy nie wrócili do dawnej potęgi.
Zwolennicy Czarnego Pana - ci, którzy jeszcze nie dostąpili zaszczytu otrzymania Mrocznego Znaku - spoglądali na niego z ukrytym niepokojem. Nie budził w nich strachu. To było coś gorszego. Nie wiedzieli, czego się po nim spodziewać.
On zaś doskonale zdawał sobie z tego sprawę. I bawiło go to.
Siedział w rozluźnionej pozie, wygodnie oparty o oparcie krzesła, leniwie obracając w palcach kieliszek czerwonego wina. W blasku świec ciemny płyn lśnił niczym świeża krew. Czarna jak smoła czupryna opadała na jego blade czoło, a mlecznobiałe oczy zdawały się puste, jakby jedynie obserwował otaczający go świat bez najmniejszego zaangażowania.
Wtem złowieszczy, oślizgły głos przeszył powietrze niczym ostrze:
- Skoro jesteśmy nareszcie w pełnym gronie, możemy zacząć omawiać działania przeciwko Aurorom oraz Ministerstwu, o których wspominałem w listach.
Cisza zapadła niemal natychmiast. Wszyscy skupili spojrzenie na Voldemorcie, czekając na dalsze słowa. Każdy, oprócz jednej osoby.
Harry uniósł kieliszek do ust i wziął powolny łyk, jakby Czarny Pan był jedynie szumem w tle.
Kilka osób spojrzało na niego ukradkiem, wyraźnie spiętych. Czy ten dzieciak oszalał?
Voldemort na moment urwał swoją wypowiedź. Przesunął wzrokiem po twarzach zebranych, aż jego spojrzenie zatrzymało się na chłopaku.
- Dragonie... - syk wyrwał się z jego ust, wypełniając pomieszczenie lodowatym napięciem. - Mam nadzieję, że twoje wino jest dostatecznie satysfakcjonujące, skoro absorbuje cię bardziej niż to, co mam do powiedzenia.
Harry powoli odstawił kielich na stół i otarł kciukiem kącik ust, nie odrywając spojrzenia od Voldemorta.
- Jest wystarczająco dobre - odpowiedział chłodno. - Ale jeśli masz coś istotnego do przekazania, proszę, kontynuuj.
Martwa cisza.
Voldemort nie słynął z cierpliwości. Nie pozwalał sobie na ignorowanie. A już na pewno nie tolerował lekceważenia.
W jego szkarłatnych oczach zamigotała ciemna iskra gniewu. Jego długie, blade palce przestały bębnić o poręcz tronu.
A potem...
- Crucio.
Harry nawet nie zdążył drgnąć, zanim fala bólu przeszyła jego ciało niczym tysiące rozżarzonych igieł. Wstrząs, ostry i bezlitosny, wbił go w krzesło. Każdy nerw zapłonął białym żarem, każdy mięsień napiął się w spazmach tortury.
Zacisnął zęby.
Nie krzyczał.
Nie pozwolił sobie na to.
Jego oddech przyspieszył, dłoń zacisnęła się na krawędzi stołu tak mocno, że aż pobielały mu knykcie, ale nie wydał z siebie ani jednego dźwięku.
A potem... klątwa ustała.
Głęboki, urywany oddech wyrwał się z jego ust, ale poza tym nie poruszył się ani o centymetr.
Voldemort uśmiechnął się chłodno.
- Skoro już zwróciłem twoją uwagę... - przeciągnął sylaby tonem ociekającym jadem. - Może teraz raczysz wysłuchać tego, co mam do powiedzenia.
Dragon powoli uniósł wzrok. W jego mlecznobiałych oczach błyszczało coś, co można było pomylić z rozbawieniem.
- Oczywiście, milordzie - powiedział, a w jego głosie pobrzmiewała subtelna drwina.
Kilka osób wstrzymało oddech.
Cisza zawisła w powietrzu jak ostrze gotowe do cięcia.
Voldemort nie odpowiedział od razu. Wpatrywał się w chłopaka, jakby próbował go przejrzeć, rozgryźć, wyczytać z jego twarzy cokolwiek... Ale Dragon był jak zamknięta księga.
Czarny Pan nie był zadowolony.
Ale był zaintrygowany.
I Harry doskonale o tym wiedział.
- Więc czy ktokolwiek ma jakieś pytania? - jego chłodny, pozbawiony emocji głos przeciął ciszę.
Na moment zapadła martwa cisza, aż w końcu odezwał się wilkołak siedzący po lewej stronie.
- Tak, Greyback? - rzucił, a Fenrir natychmiast podjął temat, pochylając się lekko do przodu.
- Moja wataha jest gotowa. Ale jeśli mamy skutecznie uderzyć na Aurorów, potrzebujemy wsparcia czarodziejów. I odwrotnie - ich magia jest silna, ale wilkołaki potrafią wprowadzić chaos, który działa na naszą korzyść.
Czarny Pan wysłuchał, ale jego myśli zaczęły dryfować gdzieś indziej.
Harry... Nie. Dragon.
Wciąż nie potrafił się przyzwyczaić do tego imienia, choć wiedział, że to nie tylko kaprys. Dragon odciął się od swojej przeszłości, od starej tożsamości, a mimo to wciąż pozostawał zagadką. Był jego uczniem - sam go wychowywał, sam nauczał obrony przed czarną magią - a jednak wciąż nie potrafił go rozgryźć. Nie czytał go tak, jak innych.
Dragon mu tego nie ułatwiał.
Był zamknięty. Niezwykle świadomy. Analizował, obserwował, ale sam nie dawał się odczytać. A Voldemortowi nigdy wcześniej nikt się nie wymykał.
Gdyby chociaż przez chwilę był bardziej uległy...
Voldemort prychnął na własną myśl. Oczywiście, że nie był uległy. W jego naturze leżał bunt. Tego nie dało się złamać prostym zaklęciem czy siłą woli. Ale musiał przyznać, że coś w nim było - coś, co sprawiało, że nie mógł go traktować jak zwykłego poplecznika.
Zastanawiające, jak szybko podjął decyzję o przyłączeniu się. Tego Voldemort się nie spodziewał. Ale skoro już tu był... to tylko działało na jego korzyść. Dragon był na tyle mądry, by przedstawić swoje warunki. Dobrze, że sam nie chciał Mrocznego Znaku. Nie żeby Czarny Pan kiedykolwiek zamierzał mu go dać.
Jego dystans wobec pozostałych zwolenników? To było wygodne. Nie chciał poznawać jego podwładnych - i Voldemort nie miał nic przeciwko. Pozwolił mu uczestniczyć w tym spotkaniu, bo należało do tych mniej... oficjalnych.
Ale Dragon, niezależnie od wszystkiego, również był jego zwolennikiem.
A ochrona jego życia była zadaniem samego Czarnego Pana.
Przynajmniej na razie.
- Dlatego uważam, że kluczowe jest, aby wilkołaki miały wsparcie czarodziejów podczas ataku na Aurorów. I odwrotnie - głos Greybacka wyrwał Voldemorta z rozmyślań.
Voldemort spojrzał na niego, lekko unosząc podbródek.
- Rozumiem twoje obawy i możesz być pewien, że zostaną one uwzględnione podczas planowania wszelkich ataków - zapewnił go spokojnie.
Po sali przesunął się jego chłodny wzrok, aż zatrzymał się na najmłodszym z nich.
- Dragonie.
Wszystkie spojrzenia natychmiast zwróciły się na niego.
Chłopak uniósł głowę.
- Tak? - Zagryzł dolną wargę - nawyk, którego nie pozbył się mimo lat kontroli - ale szybko puścił ją i nabrał powietrza.
- Chciałbym, aby uwzględniono czarodziejów odpowiedzialnych za obronę i ochronę zarówno walczących, jak i wszystkiego wokół. Nie mogę wziąć na siebie tej odpowiedzialności z powodów wszystkim dobrze znanych. - Mówił powoli, spokojnie, ważąc każde słowo. - Jak każdy z nas wie, zaklęcia ochronne pochłaniają ogromne ilości energii. A w to wszystko trzeba jeszcze wliczyć fakt, że utrzymanie ich wymaga stałego skupienia.
Gdy wypowiadał ostatnie słowa, jego wzrok spoczął na Czarnym Panu.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
Voldemort nie spuszczał z niego oczu, jakby oceniając, czy to, co powiedział, było szczere - czy może był to sposób na uniknięcie roli, którą powinien przyjąć.
- Czy ktoś jeszcze podziela zmartwienia Dragona?
W ciszy kilka osób skinęło głowami. Byli to głównie ci, którzy posiadali duże zasoby magiczne i zdawali sobie sprawę z konsekwencji rzucania długotrwałych zaklęć.
Czarny Pan skinął głową.
- Skontaktuję się z wami przez sowę. Oczekujcie wiadomości - oznajmił.
A potem, nie tracąc więcej czasu, dodał:
- A teraz pora poruszyć temat taktyki.
Wraz z tymi słowami rozmowa nabrała tempa. Dyskusja stała się bardziej intensywna. Planowanie objęło przede wszystkim czarodziejów walczących oraz wilkołaki. Temat obrońców i magów ochronnych został na razie pominięty - podobnie jak kwestia wampirów, olbrzymów i innych magicznych istot.
Dragon przysłuchiwał się wszystkiemu w milczeniu, wolno obracając w palcach kielich z winem. Jego mlecznobiałe oczy błyszczały w świetle świec, gdy analizował każde słowo, każdy gest.
***
Harry z sykiem bólu uderzył plecami o zimną, kamienną ścianę. Zaklęcie, które posłał w jego kierunku właściciel dworu, wciąż wibrowało w powietrzu, pozostawiając po sobie mroźny ślad czarnej magii.
- Zapamiętaj sobie jedno, gówniarzu. Tylko ja mogę drwić z kogokolwiek. Ty masz jedynie grzecznie potakiwać główką i odzywać się dopiero wtedy, gdy ci na to pozwolę. Dotarło? -
Twarz Voldemorta była niebezpiecznie blisko. Tak blisko, że Harry bez trudu dostrzegał skaczący nerw pod jego okiem, pulsujący niczym rozżarzone ostrze, gotowe do zadania kolejnego ciosu.
Przez chwilę milczał. Jego pierś unosiła się ciężko, oddech drżał na granicy bólu i gniewu.
- Tak, Milordzie - powiedział w końcu.
Tym razem w jego głosie nie było drwiny. Nie było też wyzwania.
Tylko coś, czego Voldemort się nie spodziewał.
Dziwna, niepokojąca skrucha.
***
Harry i Voldemort siedzieli w przestronnej, choć ponurej jadalni. Blask świec rzucał długie cienie na ściany, podkreślając surową atmosferę miejsca. Jedzenie było wykwintne, jak zawsze - soczyste mięsa, pieczone warzywa, misternie zdobione kielichy wypełnione rubinowym winem.
Nagle w pomieszczeniu rozległ się trzepot skrzydeł. Przez uchylone okno wleciała sowa i bezszelestnie wylądowała przed Harrym, zostawiając pergamin na stole. Po chwili, równie szybko jak się pojawiła, zniknęła w mroku.
Harry bez chwili zawahania sięgnął po list, rozdarł pieczęć i zaczął czytać. Można by uznać to za lekkomyślność - wszak wiadomość mogła być zaczarowana, mogła kryć w sobie klątwę - ale on nie zawracał sobie tym głowy.
Nie tym razem.
Gdy jego wzrok przebiegł po zawartości listu, szczęka lekko mu się napięła.
- Coś pilnego? - zapytał niedbale Voldemort, nie odrywając się od kielicha, który trzymał w dłoni.
Harry powoli odłożył pergamin na stół, spoglądając na niego z chłodnym gniewem.
- I to bardzo. Aurorzy znowu pojawili się na Nokturnie. Atakują. Są ranni, budynki walą się jeden po drugim. Muszę tam iść.
Czarny Pan uniósł brew, jakby usłyszał coś zabawnego.
- Nigdzie nie pójdziesz. Śmierciożercy sobie poradzą.
Sięgnął po karafkę z ognistą whisky i leniwie nalał sobie do kryształowego kielicha.
Harry zacisnął zęby.
- Może i sobie poradzą, ale budynki i czarodzieje zamieszkujący tę część Nokturnu już nie - jego głos stawał się coraz bardziej napięty.
Voldemort westchnął, upił łyk alkoholu i spojrzał na niego z subtelną pobłażliwością.
- Na pewno ktoś to ogarnie. Twoim zadaniem jest planowanie. Strategia, rozstawienie sił, następne ruchy. To powinno cię teraz interesować.
Harry czuł, jak irytacja rozlewa się po jego żyłach niczym trucizna.
- A teraz skończ posiłek - kontynuował Voldemort, odkładając kielich. - Wciąż jesteś dzieckiem.
Harry zmrużył oczy.
- Nastolatkiem. - poprawił go lodowato.
- Oczywiście - Voldemort uśmiechnął się kpiąco.
Harry odsunął krzesło z głośnym skrzypnięciem, po czym ruchem dłoni zmienił swój wygląd.
- Nie będę siedział i patrzył, jak rozwalają MOJE budynki.
Podszedł do kominka, sięgnął po proszek Fiuu i cisnął go w płomienie.
- Nokturn.
Zielony ogień zatańczył wokół niego, a on zniknął w wirze magii.
Voldemort rozmasował skronie, obserwując wirujące w kominku zielone płomienie.
- Co za dzieciak... - westchnął, po czym podniósł wzrok i zawołał: - Kuu.
Z ciemności wyłoniła się czarno-biała sowa, która wylądowała na oparciu krzesła, wpatrując się w niego przenikliwymi oczami.
- Kuu, kochana, pilnuj młodego. Niech nie zrobi nic głupiego.
Ptak przytaknął cicho, a potem rozpostarł skrzydła i w jednej chwili zniknął w nocnym powietrzu.
Voldemort oparł się wygodnie na krześle, biorąc łyk trunku. Pozwolił sobie na chwilę spokoju, rozmyślając o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
A jednak cisza nie trwała długo.
Nagle rozległy się odgłosy walki za drzwiami. Brzęk zaklęć, krzyki, głuche uderzenia.
Voldemort uniósł brew. Ile jeszcze niespodzianek dzisiejszego Dnia?
Drzwi z impetem się otworzyły.
W progu stała Sera Prince.
- Tom! Nareszcie! Czemu ostatnio się nie odzywałeś?! - zawołała, nie zwracając uwagi na rozbitych po drodze strażników.
Voldemort przez chwilę tylko na nią patrzył. Nie często zdarzało się, by coś naprawdę go zaskoczyło, ale teraz... jego wyraz twarzy można było określić jednym słowem: osłupienie.
Sera oparła się nonszalancko o framugę, patrząc na niego z uniesioną brwią.
- Muszę powiedzieć jedno - twoi ludzie są coraz bardziej rozleniwieni. Wiesz, jak łatwo było pokonać tę zgraję idiotów?
Voldemort w końcu odzyskał głos.
- Sera... - powiedział powoli. - Dawno się nie widzieliśmy.
- No cóż, owszem. Choć chciałabym przypomnieć ci, że pracujemy w tej samej szkole, pacanie.
- Tak, wiem. Ale rzadko cię tam widać. Słyszałem, że zazwyczaj jadasz ze swoimi wychowankami, a poza tym... chowasz się w lochach jeszcze bardziej niż Severus.
Zmierzył ją uważnym spojrzeniem.
- A skoro już mogę ci się bliżej przyjrzeć... cóż, muszę przyznać, że się starzejesz.
Oczy Sery zwęziły się niebezpiecznie.
- A chcesz w papę?!
Voldemort zaśmiał się cicho.
- Ależ przepraszam, szanowną księżniczkę.
- I jeszcze będzie ze mnie kpił?!
Bez ostrzeżenia podeszła bliżej, chwytając go za szaty i wbijając w niego lodowate spojrzenie.
- Zapamiętaj sobie jedno, Tom. Ze mnie się nie drwi.
Nachyliła się jeszcze bliżej, jej głos był cichy, niemal wibrujący groźbą.
- Bo ty jesteś tylko kopią Czarnego Pana.
Voldemort zmrużył oczy.
Po chwili Sera puściła go i, jak gdyby nigdy nic, usiadła naprzeciwko, zgarniając jego kielich z trunkiem.
Rozmawiali długo. Tematy zmieniały się dynamicznie - od spokojnych, niemal sentymentalnych wspomnień, przez ostrą wymianę zdań, aż po głośne wybuchy śmiechu i nagłe wrzaski.
Minęły trzy godziny, nim Sera wstała, przeciągnęła się leniwie i oznajmiła:
- Czas na kolację.
Voldemort uniósł brew.
- Nie wiedziałem, że zaczęłaś dbać o posiłki dla Śmierciożerców.
- Ha! Nie dla nich. - prychnęła. - Uczę pierwszorocznych gotowania. Ktoś musi ich nauczyć czegoś pożytecznego.
Voldemort zaśmiał się cicho, kręcąc głową.
- Cóż, powodzenia.
- Zawsze mi się przyda.
Rzuciła mu jeszcze jedno przeciągłe spojrzenie, a potem zniknęła za drzwiami, zostawiając za sobą jedynie ślad perfum i wrażenie, że wdarła się w jego wieczór jak burza.
Voldemort upił ostatni łyk ze swojego kielicha (który wcześniej sobie odzyskał) i odchylił się w fotelu, rozmyślając, ile jeszcze niespodzianek przyniesie ten dzień.
***
Harry powoli opuszczał bariery ochronne. Atak został odparty. Śmierciożercy skutecznie odparli natarcie aurorów, a zniszczenia - przynajmniej na pierwszy rzut oka - nie były poważne.
Nagle na jego ramieniu wylądowała sowa.
Delikatnie dziobnęła go w ramię, jakby chciała przyciągnąć jego pełną uwagę.
- Cześć, śliczna. - Harry pogłaskał jej pióra, a ptak zamruczał cicho, wyraźnie zadowolony.
- Masz coś dla mnie?
Sowa pokiwała głową, po czym wystawiła nóżkę, do której przymocowana była szmaragdowa wstążka.
Harry zmarszczył brwi.
- Wstążka?
Spojrzał na sowę, ale ta tylko przytaknęła.
Nie zdążył nawet się zastanowić, gdy dotknął materiału i...
Poczuł szarpnięcie w okolicy pępka.
Świstoklik.
- Cholera... - zdążył tylko warknąć pod nosem, zanim świat wokół niego zamienił się w rozmazaną smugę kolorów.
Sekundę później wylądował w obcym miejscu.
Sypialnia.
Była skromna, ale elegancka. W powietrzu unosił się świeży zapach lawendy i... czegoś znajomego. Magii.
Pościel na łóżku była niedawno zmieniona, a na meblach nie było ani śladu kurzu.
Harry rozejrzał się, nadal czując lekkie zawroty głowy po podróży.
- No pięknie. - Westchnął. - Dałem się złapać świstoklikowi. Ale od kogo?
Zmrużył oczy.
- Czyżby Voldemort?
Sowa przytaknęła ruchem głowy.
Harry prychnął.
- No to w takim razie idę spać.
Zdjął z siebie zabrudzone ubranie, zostając w samej bieliźnie, po czym wskoczył na łóżko i szczelnie owinął się kołdrą.
Sowa usiadła na żerdzi, obserwując go uważnie.
Kilka minut później jego oddech się wyrównał, a ciało rozluźniło.
Harry zasnął.
A noc wokół niego zdawała się cicho obserwować jego sen.
***
Po trzech długich godzinach Voldemort w końcu wszedł do swojej sypialni.
Wyglądał, jakby właśnie stoczył wojnę.
W rzeczywistości był to tylko kolejny wieczór ze Śmierciożercami - przeklęta strata czasu. Chaos, spory, pytania, a wśród nich same głupoty, które tylko irytowały go coraz bardziej.
Jedyne, o czym teraz marzył, to sen.
Zrzucił z ramion czarną szatę, zamierzając rzucić się na swoje łóżko...
I wtedy zamarł.
Ktoś już w nim spał.
Natychmiast sięgnął po różdżkę.
Nieznajomy leżał na plecach, jego klatka piersiowa unosiła się miarowo w rytmie spokojnego oddechu. W mroku rozpoznał ciemne, potargane włosy.
Dragon.
Voldemort zmarszczył brwi i powoli opuścił różdżkę.
Harry spał głęboko, zupełnie nieświadomy obecności drugiej osoby w pokoju.
Czarny Pan przyglądał się mu przez dłuższą chwilę.
Mimo wszystkich swoich umiejętności Dragon nadal wyglądał młodo - jak dziecko uwięzione między wojną a przeznaczeniem, które wcale nie było mu pisane.
Voldemort westchnął i podszedł do łóżka.
Na jego twarzy pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech.
- Chyba nie wiesz, do kogo należy to łóżko? - mruknął cicho.
Oczywiście, że nie wiedział.
Gdyby wiedział, nigdy by w nim nie zasnął.
Albo... może jednak?
Voldemort nachylił się lekko, gładząc chłopaka po splątanych włosach.
- Może po tamtym pocałunku...
Pochylił się jeszcze bardziej i delikatnie musnął ustami jego czoło.
- Śpij, mój mały wężyku.
Po tych słowach wyprostował się, spojrzał na niego jeszcze przez moment, a potem odwrócił się i wyszedł z sypialni.
Za nim wylecoała czarno-biała sowa.
________
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top