XLV
"nasz per pan prefekto założyciel"
Poprzedniej nocy Harry nie zmrużył oka. Dręczyły go wydarzenia związane z Voldemortem oraz napięcie wynikające z niewypowiedzianej wojny pomiędzy pseudo-wyznawcami białej magii a fanatykami czarnej. Gdy w końcu zdecydował się opuścić łóżko, odkrył, że do porannej pobudki została jeszcze godzina. Postanowił więc wstać, ubrał się w szkolny mundurek i ruszył do pokoju wspólnego, skąd przeszedł do kuchni. Zaparzył sobie mocną kawę, licząc, że pomoże mu jakoś przetrwać nadchodzący dzień.
Chwilę później obok niego pojawiła się Anabel, która wtuliła się w jego klatkę piersiową.
– Cześć – mruknęła zaspanym głosem, nie podnosząc głowy.
– Coś się stało? – zapytał, odkładając kubek z kawą i delikatnie głaszcząc ją po plecach.
– Bo ja... tak jakby... Ach, nie umiem ci tego wyjaśnić... Masz eliksir na ból brzucha? – zapytała nieśmiało.
– Powinienem coś mieć – odpowiedział spokojnie. – Jeśli źle się czujesz, to zostań w pokoju. Sera napisze ci zwolnienie na dzisiaj, a Ślizgoni na pewno dadzą ci notatki. Co ty na to?
– Tak, jestem za – zgodziła się z ulgą. – Ale... mógłbyś dziś zrobić śniadanie? Chcę zjeść z wami w spokoju i przy okazji poznać pierwszorocznych.
Harry uśmiechnął się łagodnie.
– Nie ma sprawy. Ja się zajmę śniadaniem, a ty idź odpocząć.
Anabel uśmiechnęła się przepraszająco i odeszła w stronę swojej sypialni. Harry, zostawszy sam, zdjął szkolną szatę i zastąpił ją białym fartuchem. Podwinął rękawy koszuli, po czym zabrał się do krojenia boczku, który następnie wrzucił na patelnię. Szybko przygotował również sałatkę z warzyw oraz jajecznicę. Gdy wszystkie dania były gotowe, powiększył stół, by pomieścić wszystkich mieszkańców domu, a posiłek starannie rozstawił.
Zdziwił się, że nikogo jeszcze nie było. Postanowił sprawdzić, co się dzieje. Okazało się, że wszyscy pierwszoroczni wciąż spali, nieświadomi nadchodzącego poranka. Harry postanowił ich obudzić. Trójkę chłopców oblał wiadrem zimnej wody, a dziewczyny delikatnie obudziła Anabel. Po dłuższej chwili wszyscy siedzieli przy stole, choć nikt nie odważył się jeszcze sięgnąć po jedzenie.
– Zapewne zastanawiacie się, dlaczego nie jesteście w Wielkiej Sali na śniadaniu – zaczął Harry, rozglądając się po zebranych. – Odpowiedź jest prosta: śniadanie zwykle przygotowujemy sami.
Jednemu z pierwszorocznych nie spodobała się ta odpowiedź. Perseusz Lestrange odezwał się z oburzeniem:
– Jak to?! Jesteśmy arystokratami! Nie będę gotować! Od tego są skrzaty!
Harry zmrużył oczy, spoglądając na niego surowo.
– Perseuszu, trafiłeś do tego domu, więc musisz się przyzwyczaić. Tutaj wszyscy jesteśmy równi, niezależnie od statusu krwi.
W tym momencie do kuchni weszła Serafina Prince.
– Dzień dobry, Sara – przywitał ją Harry z uśmiechem, machając w jej kierunku.
Serafina, nie tracąc czasu, najpierw pocałowała Anabel w policzek, a następnie potargała włosy Harrego.
– Moje kochane smoczki już na mnie czekają – oznajmiła, zajmując wolne miejsce przy stole. – Jak widzę, mamy nowych członków. Czas się przedstawić! Nazywam się Sera Prince, uczę alchemii i eliksirów, a także jestem waszą opiekunką. Jednak w praktyce to Harry, jako założyciel, ma nad wami pieczę. Każdy wasz problem trafia najpierw do mnie, a ja decyduję, co z tym zrobić. Teraz poproszę, byście się przedstawili i podali swój status krwi.
Pierwszoroczni zaczęli mówić jeden po drugim:
– Perseusz Lestrange, czysta krew.
– Markus Black, czysta krew.
– Altair Avery, czysta krew.
– Lyra Shacklebolt, czysta krew.
– Anabel Rosier, później znana jako Evans, a przyjęła nazwisko Riddle. Czysta krew.
– Harry Snape – zakończył krótko chłopak.
Serafina kiwnęła głową z aprobatą.
– Wspaniale. Skoro już się poznaliśmy, możemy zacząć śniadanie.
W trakcie posiłku atmosfera stopniowo się rozluźniała. Serafina umiejętnie sprawiła, że pierwszoroczni poczuli się komfortowo. Śmiech i rozmowy wypełniły pomieszczenie, a tematem przewodnim stały się początki nowego domu i jego ideały. Po śniadaniu Anabel zniknęła w swojej sypialni, by odpocząć, a Harry, znany przez młodszych jako „pan perfekcyjny założyciel", odprowadził resztę na lekcje.
***
Harry wszedł do pokoju wspólnego Ślizgonów i poczuł znajome ciepło, które to miejsce zawsze w nim budziło, choć otaczający go ludzie różnili się od tych, z którymi teraz przebywał na co dzień. Pensy niemal od razu rzuciła mu się na szyję, przytulając mocno, jakby bała się, że znów zniknie na dłużej. Blaze podszedł z szerokim uśmiechem, wyciągając rękę, by przybić piątkę, a Nott posłał mu szczery, zadziorny uśmiech. Draco, jak zawsze, nie zwrócił większej uwagi, zatopiony w lekturze, choć Harry zauważył, jak kątem oka rzucił na niego szybkie spojrzenie.
— Jak sobie radzi nasz per pan prefekto założyciel? — zapytał Nott, uśmiechając się lekko złośliwie, gdy Harry opadł na swoje ulubione miejsce na kanapie.
Harry westchnął, opierając głowę na oparciu kanapy.
— Jest ciekawie — przyznał z niejakim zmęczeniem. — Nigdy bym nie przypuszczał, że będę musiał pilnować bachorów Blacka, Lestrange'a i Avery'ego. Do tego dochodzi jeszcze córka Shacklebolta.
Blaze uniósł brew, siadając naprzeciwko.
— Perseusz Lestrange w Hebridean Black? To musiało być zaskoczenie. Znam jego ojca, a to fanatyk naszego domu. Pewnie piany dostał.
— Och, dostał. — Harry uśmiechnął się kącikiem ust. — Wyobraźcie sobie, że wysłał swojemu synowi wyjca. Gdyby nie to, że śniadania jemy w dormitorium, cała szkoła by to słyszała.
— Wyjca? — zdziwiła się Pensy. — Co napisał?
— Że Perseusz przynosi wstyd rodzinie i tradycji Ślizgonów. A to tylko najłagodniejsza część listu. — Harry potrząsnął głową z politowaniem. — Jeszcze parę takich wiadomości i ten chłopak zacznie mnie błagać, żebym mu załatwił przeniesienie.
— Nie zazdroszczę. — Nott skrzywił się. — Ale za to zazdroszczę wam waszego jedzenia. Wasze obiady to najlepsze potrawy w całym zamku, a śniadanie jedzie u siebie. Nawet profesorowie nie mają takich luksusów.
— Może, ale jest haczyk. — Harry uśmiechnął się chytrze. — Ta czwórka nie ma tak lekko. Sera — poprawił się — pani profesor Prince uczy ich podstawowych zaklęć domowych i gotowania. Żadnego wyręczania się skrzatami.
Nott uniósł brwi, po czym pokręcił głową.
— To już wam nie zazdroszczę.
Harry spojrzał na Pensy, która wciąż siedziała obok niego, przygryzając wargę, jakby się nad czymś zastanawiała. W końcu spojrzała na niego z niepewnym uśmiechem.
— Harry... może zostaniesz dzisiaj u nas? Zjemy razem kolację, tak jak kiedyś, zanim zostałeś założycielem swojego domu.
Harry zerknął na Blaze'a i Notta, którzy natychmiast spojrzeli na niego z nadzieją.
— Czemu nie. — Wzruszył ramionami, co spotkało się z entuzjastycznymi reakcjami całej trójki.
Kolacja w Wielkiej Sali była dla Ślizgonów raczej formalnością, więc po posiłku trzecioklasiści szybko wrócili do dormitorium, a starsi uczniowie rozgościli się w pokoju wspólnym. Ciepłe światło płonącego kominka tańczyło po ścianach, a w powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i czekolady. Ktoś rzucił zaklęcie wygłuszające, by żadne dźwięki nie wydostawały się poza pomieszczenie, i wkrótce cała grupa bawiła się w najlepsze.
Muzyka grała, a pod ścianami porozstawiano stoły z różnymi przekąskami. Harry poczuł się jak dawniej — jakby znów należał do tej grupy bez żadnych obowiązków czy odpowiedzialności, które spadły na niego jako założyciela Slytherin Premium.
Po północy ktoś zaproponował grę w prawdę lub wyzwanie. Zgodnie z tradycją, wszyscy wypili eliksir prawdy, który miał uczynić grę bardziej interesującą. Pierwsza zakręciła butelką Pensy.
— Prawda czy wyzwanie? — zapytała ją brunetka siedząca obok.
— Prawda — odparła Pensy, nieco niepewnie.
— Czy plotka o tobie i pewnym krukonie jest prawdziwa? — zapytała z szerokim uśmiechem brunetka.
Pensy zaprzeczyła, a reakcje obecnych były mieszane — część osób odetchnęła z ulgą, a inni westchnęli rozczarowani. Pensy, wyraźnie rozbawiona, zakręciła butelką, a ta wskazała na Blaze'a.
— Wyzwanie — powiedział bez chwili zastanowienia.
— Idź do profesora Snape'a po eliksir na kaca — zażartowała Pensy. Blaze jęknął, ale posłusznie wykonał zadanie.
Gra trwała, a pytania stawały się coraz bardziej zuchwałe, a wyzwania bardziej absurdalne. Harry zaczynał się nudzić, gdy jego uwagę przyciągnęła rozmowa.
— Draco, prawda czy wyzwanie? — zapytała brunetka.
— Prawda. — Draco spojrzał na nią chłodno.
— Czy ktoś z tego pomieszczenia ci się podoba?
Harry zauważył, jak wszyscy skierowali wzrok na Malfoya. Blondyn uniósł głowę i, bez najmniejszego zawahania, odpowiedział:
— Tak.
Zapanowała cisza, którą Draco przerwał, zakręcając butelką. Wskazała ona na Harrego.
— Harry, prawda czy wyzwanie?
— Prawda — odparł, patrząc na Draco z lekkim uśmiechem.
— Czy nazwa twojego domu ma związek ze mną? — zapytał Draco, wpatrując się w niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
W pokoju zapadła cisza, którą przerwał Nott, parskając śmiechem.
— Draco, świat się wokół ciebie nie kręci.
Harry w końcu odpowiedział spokojnie:
— Tak, ma z tobą związek.
Draco jednak nie odpuszczał.
— Czemu mi o tym nie powiedziałeś?
Harry uśmiechnął się lekko.
— To już kolejne pytanie. — Wziął butelkę i zakręcił, kończąc rozmowę.
Pensy, wskazana przez butelkę, wybrała wyzwanie. Harry pochylił się i wyszeptał jej coś na ucho. Dziewczyna zarumieniła się, ale posłusznie usiadła na kolanach Blaze'a, co wywołało ogólne rozbawienie.
Impreza trwała jeszcze długo, a Harry poczuł, że znów jest częścią czegoś większego, czegoś znajomego, czegoś, czego od dawna mu brakowało.
***
Gra w prawdę lub wyzwanie zakończyła się w późnych godzinach nocnych. Harry, jako odpowiedzialny gospodarz, podał wszystkim antidotum na eliksir prawdy, upewniając się, że żaden z uczestników nie odczuje skutków ubocznych. Goście powoli rozeszli się do swoich dormitoriów, chichocząc i wspominając najzabawniejsze momenty wieczoru. Gdy w pokoju wspólnym zapadła cisza, zostali tylko Harry i Draco, siedzący naprzeciwko siebie przy kominku.
Płomienie rzucały złote refleksy na ich twarze. Harry rozparł się w fotelu, patrząc z zainteresowaniem na blondyna.
— No to się chwal — zaczął z uśmiechem. — Kto to jest? Kto doznał zaszczytu miłości Malfoya?
Draco uniósł brew i spojrzał na niego z powagą, w której kryła się nuta rozdrażnienia.
— A czy to ważne? — odparł wymijająco.
Harry przewrócił oczami, rozkładając ręce.
— Oczywiście, że ważne! — rzucił, udając oburzenie. — Jeśli to ktoś niegodny, to ktoś będzie musiał go... usunąć. Oczywiście tylko dla twojego dobra.
Draco odchylił się w fotelu, patrząc na Harrego jak na kogoś, kto najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji.
— Harry. — Jego głos był niski, a spojrzenie intensywne.
— No co znowu? Przecież nie powiedziałem nic złego — bronił się Harry, uśmiechając się niewinnie.
Draco westchnął, a jego spojrzenie powędrowało w bok, ku ścianie, jakby nie mógł znieść patrzenia Harry'emu w oczy.
— To nie o to chodzi, Harry — powiedział cicho, niemal szeptem. — To ty mi się podobasz.
Harry zamarł. Przez chwilę słyszał jedynie trzask płomieni w kominku. Słowa Draco odbijały się echem w jego myślach, a on sam nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Zrozumiał, że wiele z zachowań Malfoya, które wcześniej wydawały się dziwne, teraz nabrało sensu. Blondynowi naprawdę na nim zależało... ale nie w sposób, w jaki Harry mógłby odwzajemnić.
Nie chciał ranić Draco, ale równie mocno nie wiedział, co powiedzieć. Wstał więc z fotela, robiąc to, co zawsze robili, gdy ich rozmowy zmierzały w stronę konfliktu. Bez słowa odwrócił się i skierował do sypialni, gdzie położył się na łóżku, starając się wyrzucić z głowy to, co właśnie się wydarzyło. Zasnął szybko, choć jego myśli wciąż krążyły wokół słów Malfoya.
Draco nie miał tyle szczęścia. Siedział w fotelu przez całą noc, wpatrując się w gasnące płomienie. Wiedział, że Harry nie chciał mu odpowiedzieć, bo prawdopodobnie nie czuł tego samego. I choć wiedział, że następnego dnia Harry będzie go traktował tak, jakby nic się nie wydarzyło, ta świadomość wcale nie przynosiła ulgi. Była w niej raczej gorzka rezygnacja.
Gdy Harry wstał, zachowywał się tak, jak przewidział Draco. Przybił mu piątkę, opowiadając o tym, jak Blaze w nocy oblał Pensy strumieniem wody w ramach żartu. Potem pociągnął Draco do Wielkiej Sali, gdzie zajął miejsce obok niego przy stole domu Slytherin Premium.
— Tylko z tobą można porządnie zjeść śniadanie — powiedział Harry z uśmiechem, wzywając skrzatkę domową i zamawiając ulubione potrawy. Atmosfera przy stole była lekka, niemal radosna. Harry robił wszystko, by odciągnąć uwagę od wydarzeń poprzedniej nocy.
W trakcie posiłku przyleciały sowy. Harry od razu rozpoznał jedną z nich — czarną sowę z zielonym pierścieniem na łapie. Gdy usiadła przed nim, wypuściła list z dzioba. Harry spojrzał na nią niechętnie, jakby wiedział, co się w nim znajdzie. Sowa dziobnęła go lekko w dłoń, zmuszając, by otworzył wiadomość.
Treść listu była krótka, ale wywołała u Harry'ego wyraźne napięcie. Przeczytał go szybko, po czym natychmiast spalił w ogniu. Wzruszył ramionami na pytające spojrzenie Draco.
— Nic ważnego. — Wstał od stołu, kończąc posiłek. — Muszę coś załatwić.
Draco nie dopytywał, choć widać było, że go to niepokoi.
Harry wrócił do dormitorium, gdzie panowała absolutna cisza. Pierwszoklasiści, którzy wcześniej sprzeczali się między sobą, zamilkli na widok prefekta. Harry podszedł do swojego pokoju, zamknął za sobą drzwi i wyciągnął czarną pelerynę, koszulę oraz spodnie, które idealnie wtapiały się w mrok. Gdy był gotowy, wrócił do pokoju wspólnego, gdzie zebrał wszystkich uczniów.
— Nie będzie mnie ani dzisiaj, ani przez weekend. — Jego ton był stanowczy. — Macie słuchać się Annabelle. Jeśli opiekunka domu będzie o coś pytała, to nie wiecie, gdzie jestem. Do kominka nikt się nie zbliża. Zrozumiano?
Domownicy skinęli głowami, choć widać było, że niektórym trudno było ukryć ciekawość. Po tych słowach Harry rzucił proszek fiu i poczuł, jak wiruje wokół niego świat. Chwilę później znalazł się w mrocznym, zapchanym od kurzu sklepie Borgin & Burkes. Oświetlały go tylko blade światła świec, które niepokojąco rzucały cienie na stare, zakurzone przedmioty. Zapach stęchlizny mieszał się z wonią ziół i zniekształconych mikstur, które leżały na ladzie.
Za ladą stał Boring, właściciel sklepu – mężczyzna o surowym, niemal nieprzyjaznym wyglądzie. Jego wąskie oczy śledziły Harry'ego, a na twarzy pojawił się ledwie dostrzegalny, zimny uśmiech.
— Witaj, Dragonie. Widzę, że Czarny Pan również się z tobą skontaktował — zaczął Boring, tonem, który nie pozostawiał miejsca na wątpliwości. W jego oczach błyszczała znajomość, ale i nieufność. Wiedział, kim jest Harry, ale to nie znaczyło, że ufał mu do końca.
Harry skinął głową, nie odsuwając wzroku od sprzedawcy.
— Mam nadzieję, że rzeczywiście jest tak źle, jak mówisz, bo musiałem opuścić Hogwart — odpowiedział cicho. Jego głos brzmiał głęboko i zimno, jakby w każdym słowie krył się ukryty gniew. — A jedyni, którzy mają mnie kryć, wygadają się opiekunce domu.
Boring spojrzał na niego z ukosa, zauważając, jak Harry rozluźnia się w tej ciemnej, zapomnianej przestrzeni. Wiedział, że to miejsce jest jednym z nielicznych, gdzie nie muszą udawać.
— Jest znacznie gorzej, niż myślisz — powiedział, jego głos teraz niósł w sobie więcej powagi. — Lis wysłałem ci w połowie tygodnia, ale dzisiaj rano, o trzeciej, pojawiło się więcej orłów. Z bramy głównej mieszkańcy i śmierciożercy cofnęli się w głąb Nokturnu. Na piętrze ważyciele Czarnego Pana leczą rannych.
Harry uniósł brwi, ale jego twarz pozostała chłodna, jak kamień.
— Ranni mają opiekę, to dobrze — mruknął, jakby ta informacja nie była dla niego żadnym zaskoczeniem.
Boring nachylił się lekko w jego stronę, jakby chcąc przekazać coś jeszcze bardziej niepokojącego.
— Musisz zmienić twarz, Dragonie. Ktoś cię może rozpoznać, a to może się skończyć tragicznie. — Jego spojrzenie stwardniało, a na chwilę w jego oczach pojawił się cień przestrogi.
Harry wyciągnął białą różdżkę, jej powierzchnia błysnęła w półmroku. Zaklęcie, które wypowiedział, było krótkie, ale skuteczne. W ciągu kilku sekund zmienił wygląd: jego włosy stały się czarne jak smoła, a oczy przybrały mlecznobiały odcień, pozbawiony wszelkiej emocji. Jego twarz stwardniała, nabrała surowych rysów i stała się nieprzystępna, jakby zapraszała do siebie jedynie tych, którzy nie bali się mroku. Teraz nie wyglądał już jak zwykły chłopak z Hogwartu, stał się kimś zupełnie innym – Dragonem, mrocznym i nieznanym.
— Czas na mnie — mruknął, jego głos stał się jeszcze bardziej głęboki, jakby przez chwilę wydobywał się z mroków samego świata. — Im dłużej zwlekam, tym gorzej.
Nie czekając na odpowiedź, Harry odwrócił się i opuścił sklep. Widok, który zastał na Nokturnie, nie zdziwił go wcale. Był to obraz wojny, prawdziwego chaosu. W powietrzu unosił się zapach spalenizny, a powoli gasnące płomienie budynków odbijały się w szarym niebie. Zaklęcia latały w powietrzu, dźwięk wybuchów rozchodził się po okolicy, a ulicą przechodziły cienie – śmierciożercy, mieszkańcy, aurorzy... wszyscy walczyli, ale w zupełnie różnych celach.
Harry spojrzał na to z chłodnym dystansem. Jego myśli były jasne, a ciało zautomatyzowane w swoich działaniach. Zaklęcia były ciskane w każdym kierunku, jakby niektórzy czarodzieje nie wiedzieli, co tak naprawdę robią. Aurorzy rzucali zaklęcia i klątwy jak szaleńcy, podczas gdy śmierciożercy i mieszkańcy, choć również rzucali klątwy, starali się robić to ostrożniej, by nie zabić nikogo ze swojej strony.
Harry nie myślał długo. Błyskawicznie wyciągnął swoją różdżkę i rzucił zaklęcia ochronne na najbliższe budynki. Potężne tarcze ochronne wybuchły z jego różdżki, tworząc barierę, która zaczęła odbijać niektóre z zaklęć, zmieniając pole bitwy w chaos. Zabezpieczył budynki w taki sposób, by czarodzieje, którzy stali za nim, nie musieli martwić się o własne bezpieczeństwo. Teraz mogli się skupić na walce.
Zdecydowany, z zimną precyzją, podjął kolejne działania.
— Protego Maxima! — wypowiedział zaklęcie, które przesunęło się wzdłuż ulicy i spaliło powietrze przed nim. To nie był już ten sam chłopak, którego znali w szkole. Teraz był kimś innym – kimś, kto w mroku czuł się jak u siebie.
Walki trwały długo, zbyt długo. Dopiero gdy grupie śmierciożerców i kilku odważnym czarodziejom udało się dotrzeć do głównego miejsca starcia, wszystko nabrało innego wymiaru. Razem z resztą walczących pozbyli się ostatnich aurorów z Nokturnu. Większość z nich padła martwa, niektórzy jedynie zdołali uciec, zostawiając za sobą zniszczoną dzielnicę. Harry nie przestał używać tarcz i zaklęć ochronnych, nie spuszczając wzroku z otoczenia, dopóki nie miał pewności, że aurorzy nie stanowią już żadnego zagrożenia. Gdy w końcu zdjął tarcze i osłony, zakręciło mu się w głowie. Czuł, jak nogi zaczynają się uginać, a ciemność zbliża się nieubłaganie.
Myślał, że upadnie, ale wtedy poczuł, jak ktoś go stabilizuje, jakby na chwilę wyrwał go z otchłani. Zanim zdołał zrozumieć, co się dzieje, usłyszał głos.
— Dragonie... Miło wiedzieć, że udało ci się dotrzeć — powiedział zimnym, nieznoszącym sprzeciwu głosem.
Harry nie miał wątpliwości. To był Lord Voldemort.
— Zabierz mnie stąd... — wyszeptał z trudem. Mimo wyczerpania, jego ton nie pozostawiał miejsca na negocjacje. Mężczyzna natychmiast spełnił jego rozkaz.
Chwilę później znaleźli się w pomieszczeniu, które dla Harry'ego wyglądało jak jakaś luksusowa sypialnia. Nie rozpoznał jej, nie miał siły, by się zastanawiać, gdzie się znajdują. Był tak wycieńczony magicznie, że otoczenie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Został położony na miękkim łóżku, a wtedy Voldemort podał mu eliksir, którego smak był tak obrzydliwy, że Harry miał ochotę zwrócić wszystko, co jeszcze pozostało w jego żołądku. Niewiele udało mu się zarejestrować, ale jedno było pewne: eliksir miał na celu przywrócenie go do pełni sił, choć jego działanie było dalekie od komfortowego.
Voldemort usiadł w fotelu przy łóżku, nie śpiesząc się, czekając cierpliwie, aż Harry odzyska świadomość. Czas mijał, a napięcie w powietrzu rosło. Kiedy Harry w końcu otworzył oczy, jego głowa pulsowała od bólu.
— Moja głowa... — wymamrotał, zaczynając masować sobie skronie.
— Dobrze widzieć, że już ci lepiej — odpowiedział Voldemort, jego głos wciąż zimny, jakby niczego się nie spodziewał.
Harry zmarszczył brwi, nie kryjąc złości.
— Jesteś idiotą — warknął, siła jego głosu była przytłumiona przez ból. — Dlaczego nie mógłbyś zająć się tym sam?
Voldemort patrzył na niego spokojnie, jakby czekając na dalszy rozwój sytuacji.
— To, że sam wplątałeś się w wir walki, była twoją decyzją — odpowiedział bez emocji. — Ja poinformowałem cię, że dzisiaj masz się ze mną spotkać. Ty postanowiłeś iść na całość.
Harry przewrócił oczami, wciąż pod wpływem emocji.
— To zacznij w końcu wysyłać śmierciożerców, którzy nie są idiotami! — warknął.
Voldemort uśmiechnął się lekko, ale nie był to uśmiech pełen rozbawienia.
— Nie moja wina, że rzuciłeś zaklęcia o takiej mocy, że moi ludzie mieli problem z dostaniem się w stronę walki, nie uszkadzając jej za bardzo.
Harry poczuł, jak gniew rośnie w nim jeszcze bardziej.
— Ktoś musi dbać o bezpieczeństwo mieszkańców, kiedy ich nie będzie... nie będę miał kogo szantażować! A co, jeśli chodzi o bary na Pokątnej? Myślisz, że będą sprzedawać mi ognistą? Oczywiście, że nie. A jedyne, co będę mógł pić, to piwo kremowe, które piję jak wodę.
Voldemort westchnął, jego twarz stwardniała.
— Dobrze zrozumiałem, mam wyszkolić wszystkich, by wiedzieli, że jeśli cię spotkają, muszą cię zabić?
Harry spojrzał mu w oczy, jakby sprawdzając, czy to pytanie jest poważne.
— A jak ty sobie wyobrażasz, że śmierciożerca wygra z niepełnoletnim uczniem? — odpowiedział wyzywająco. — To jasne, że stajesz się coraz słabszy, Voldemorcie. Twoi ludzie nie budzą już takiego strachu.
Voldemort nie odpowiedział natychmiast. Harry poczuł, jak w jednej chwili zostaje przygwożdżony do łóżka, a jego szyja jest zaciskana przez zimne dłonie.
— Nie pozwalaj sobie, Snape — warknął Voldemort, jego twarz napełniała się gniewem. — I zapamiętaj jedno: ty będziesz się przede mną płaszczył, nie odwrotnie.
Zbliżył twarz do twarzy Harry'ego, czując jego płytki oddech. Na chwilę cisza zaległa między nimi, a Harry poczuł ciepły oddech czarnego pana na swoich ustach. W tej chwili, gdy ich twarze były tak blisko, Harry poczuł, jak druga ręka Voldemorta delikatnie dotyka jego policzka, wyrywając go z zamyślenia.
— Podjąłem decyzję... — powiedział Harry cicho, w jego głosie nie było już wątpliwości.
Voldemort nie zmienił wyrazu twarzy, ale w jego oczach pojawił się błysk, jakby czekał na te słowa.
— W końcu — powiedział spokojniej, lekko rozluźniając chwyt na gardle.
Harry westchnął głęboko, wstrzymując oddech. Po chwili dodał:
— Dołączę do ciebie, ale na pewnych warunkach.
Voldemort spojrzał na niego uważnie, ale nie przerywał. Harry przez chwilę milczał, sprawdzając, czy czarny pan będzie chciał go przerwać.
— Nie przyjmę Mrocznego Znaków — powiedział w końcu. — Nie chcę znać żadnego śmierciożercy, chyba że będzie to nieuniknione. I chcę ochrony mojego życia w przypadku zagrożenia śmiercią.
Voldemort patrzył na niego przez chwilę, po czym powiedział spokojnie:
— Jak na trzynastolatka, jesteś naprawdę mądry. Zgadzam się na te warunki, bo są przemyślane. Nie masz znaku, więc nie będziesz znał tożsamości żadnego śmierciożercy. A o swoje bezpieczeństwo się nie martw — zawsze któryś z moich ludzi będzie cię chronił.
Po tych słowach Voldemort puścił go, a Harry poczuł, jak wreszcie może swobodnie odetchnąć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top