XLI


Słoneczka, wszystkiego najlepszego w tym roku! Mam nadzieję, że rozpoczęliście go dokładnie tak, jak chcieliście, i że dalej będzie już tylko lepiej. Życzę Wam miłego czytania!

_-_-_-_-_-_-_-_-_-_-_-_-_-_-_-_-_-_-







"Idiota wpadł na mnie!"

Przez kolejne dwa dni Lord Voldemort regularnie spotykał się z Harrym w ustalonym miejscu na Nokturnie. Ich rozmowy nabierały spokojniejszego tonu, a napięcie, które początkowo unosiło się w powietrzu, powoli opadało. Rozmawiali coraz bardziej kulturalnie, choć dystans między nimi nadal był wyczuwalny. Harry nie był w stanie do końca zaufać swojemu rozmówcy, ale jednocześnie zauważył, że Lord zdawał się traktować te spotkania z jakąś dziwną formą powagi i zainteresowania.

Trzeciego dnia Harry nie otrzymał jednak żadnej wiadomości. Było to dla niego zaskoczenie, lecz szybko doszedł do wniosku, że Voldemort musiał stracić nim zainteresowanie. To odkrycie poprawiło mu humor do tego stopnia, że przez cały poranek chodził jak na skrzydłach. W końcu znalazł czas, by zająć się swoimi sprawami. Usiadł przy biurku, otworzył kilka książek, które czekały na niego od dawna, i zaczął przeglądać zawarte w nich informacje. Czuł, że tego dnia mógł w końcu odpocząć od ciągłego napięcia.

Gdy zegar wybił trzynastą, Harry zdecydował się przygotować do wyjścia. Założył swoje ulubione wyjściowe szaty w odcieniu ciemnej zieleni. Były one eleganckie i proste, pozbawione zbędnych ozdobników, ale mimo to przyciągały wzrok swoją jakością i subtelnością. Po ogarnięciu włosów, które jak zwykle opornie poddawały się jego staraniom, chwycił dwie różdżki – swoją oraz zapasową – oraz sakiewkę z galeonami. Przemieścił się kominkiem na ulicę Pokątną, planując spokojny dzień zakupów i relaksu.

Pierwszym przystankiem była Madame Malkin – szaty na wszystkie okazje. Harry zakupił dużą ilość koszul z jedwabiu. Dominowały białe koszule z haftowanymi inicjałami H.S., choć wziął także kilka bez haftów. Postanowił również kupić po dwie koszule w kolorach reprezentujących każdy z pięciu domów Hogwartu – nawet Puchonów, choć z lekkim wahaniem.

Kolejnym miejscem był sklep „Markowy Sprzęt do Quidditcha". Harry postanowił sprawić prezent Draconowi Malfoyowi, ponieważ niedawno oficjalnie zrezygnował z pozycji szukającego w drużynie quidditcha na rzecz młodego Malfoya. Decyzja ta spotkała się z pozytywnym odzewem zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli. Chcąc wyrazić swoje wsparcie dla Dracona, Harry zakupił kilka wysokiej jakości akcesoriów do quidditcha.

Po udanych zakupach Harry skierował się do swojej ulubionej kawiarni na Pokątnej, miejsca, które zawsze kojarzyło mu się z chwilą spokoju i pyszną kawą. Usiadł przy jednym z niewielkich stolików na zewnątrz, pozwalając sobie na moment oddechu po intensywnym poranku. Zamówił filiżankę mocnej kawy z nutą czekolady oraz małą tartę cytrynową. Gdy tylko upił pierwszy łyk, dostrzegł znajomą twarz – Pansy Parkinson zbliżała się do kawiarni w towarzystwie kilku papierowych toreb z zakupami. Wyglądała elegancko i promiennie, co natychmiast przykuło uwagę Harry'ego.

– Pansy, świetnie cię widzieć – powiedział z uprzejmym uśmiechem, gdy dziewczyna podeszła do jego stolika.

– Harry! – wykrzyknęła z wyraźnym entuzjazmem, odstawiając torby na ziemię. – Nie spodziewałam się, że cię tutaj spotkam. Czy mogę się dosiąść?

– Oczywiście, proszę – odparł, przesuwając swoje rzeczy, by zrobić jej miejsce.

Pansy usiadła naprzeciwko niego, poprawiając swoje jedwabne, ciemnoróżowe szaty. Wyglądała na zadowoloną z siebie i, jak Harry szybko zauważył, również na odświętnie wystrojoną.

– Co cię sprowadza na Pokątną? – spytał, unosząc brew i zerkając na jej torby.

– Ach, wiesz, ojciec wyjechał na kilka dni w interesach, więc postanowiłam trochę się rozerwać. Zawsze, gdy nie ma go w domu, mam więcej swobody – wyjaśniła z szerokim uśmiechem. – A poza tym... zakupy to doskonała forma relaksu. A ty? Co ty tutaj robisz?

Harry wzruszył ramionami. – Trochę zakupów, trochę odpoczynku. Uznałem, że to dobry dzień, żeby zrobić coś dla siebie. Poza tym, szczerze mówiąc, po ostatnich dniach z Lordem Voldemortem musiałem przewietrzyć głowę.

Pansy spojrzała na niego zaskoczona, ale nie skomentowała. Była zbyt dobrze wychowana, by pytać o szczegóły, których Harry mógł nie chcieć zdradzać.

Rozmawiali przez kolejne pół godziny, poruszając różne tematy – od szkolnych plotek po najnowsze zmiany w Hogwarcie. Harry był zaskoczony, jak łatwo przyszła im ta rozmowa. Pansy, zazwyczaj kojarzona z wyniosłością i lojalnością wobec Ślizgonów, wydawała się teraz bardziej otwarta i swobodna. Po chwili wspólnie stwierdzili, że kawa i słodycze w tej kawiarni nigdy nie zawodzą, a ich humor znacznie się poprawił.

– Miło było cię spotkać, Harry – powiedziała na pożegnanie, podnosząc swoje torby. – Może następnym razem wybierzemy się razem na jakieś zakupy? Chętnie doradzę ci coś bardziej stylowego – dodała z figlarnym uśmiechem.

– Będę o tym pamiętał – odpowiedział z lekkim rozbawieniem, machając jej na pożegnanie.

Gdy Harry opuścił kawiarnię, zaskoczył go fakt, jak dobrze się bawił. Było już grubo po szesnastej, a słońce zaczynało skrywać się za budynkami. Zamiast wrócić do domu, postanowił zrobić jeszcze jeden przystanek.

Nogi same zaprowadziły go na Nokturn – miejsce, które od zawsze budziło w nim mieszankę fascynacji i niepokoju. Sklep Borgin & Burkes przyciągnął go swoim znajomym, mrocznym szyldem. Harry wszedł do środka, gdzie powitała go mieszanka kurzu, tajemnicy i delikatnego blasku magicznych artefaktów. Właściciel, pan Borgin, natychmiast zauważył go i ukłonił się lekko, co było bardziej oznaką respektu niż serdeczności.

Harry nie zamierzał tracić czasu. Przeszedł wzdłuż półek, przyglądając się książkom, które Ministerstwo Magii zakazało jako „niebezpieczne". Ich tytuły sugerowały wiedzę o czarnej magii, zaklęciach obronnych czy dawnych artefaktach. Jedną z książek szczególnie przyciągnął jego uwagę – „Sztuka zatrzymania czasu". Książka była stara, z postrzępionymi brzegami, ale wciąż wyglądała solidnie.

Ile za to? – spytał, wskazując na nią.

Droga rzecz, panie Dragon – odparł Borgin z chytrym uśmiechem. – Ale dla pana... możemy się dogadać.

Kilka minut targowania później Harry wyszedł ze sklepu z pokaźnym zbiorem książek, artefaktów oraz rzadkich składników alchemicznych. Szczerze mówiąc, był tak obładowany torbami, że ledwo widział drogę przed sobą. Torby wisiały na jego ramionach, jedna nawet niebezpiecznie ślizgała się wzdłuż jego uda, a inna ciągnęła się za nim po bruku. Harry z każdym krokiem modlił się, by nie przewrócić się na środku Nokturnu, jednak jego modlitwy zostały najwyraźniej zignorowane.

W pewnym momencie ktoś wpadł na niego z impetem. Zanim Harry zdążył zareagować, torby rozsypały się wokół niego, a on sam wylądował twarzą na zimnym, chropowatym chodniku. Szum w uszach i gniewne pulsowanie w głowie sprawiły, że momentalnie się zerwał i zaczął wrzeszczeć.

– Co ty wyprawiasz, idioto?! – krzyknął, odwracając się w stronę sprawcy. – Bieganie w takim miejscu to proszenie się o katastrofę! Nawet sobie nie wyobrażasz, ile te rzeczy kosztowały! Jeśli cokolwiek się uszkodziło, to przysięgam, że...

Mężczyzna, który na niego wpadł, od razu zaczął się płaszczyć, wyraźnie przerażony. Jego chaotyczne przeprosiny były niemal nieskładne.

– Panie... ja... przepraszam! Naprawdę, to był przypadek! Nie chciałem, nie zauważyłem, proszę mi wybaczyć!

Harry miał już zamiar zrugać go jeszcze ostrzej, gdy nagle obydwoje usłyszeli kroki kilku osób zbliżających się od strony głównej ulicy. Mężczyzna zbladł jak ściana i, zanim Harry zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, wystrzelił jak z procy, ponownie biegnąc w nieznanym kierunku.

Zaniepokojony Harry odwrócił się w stronę źródła kroków. Zauważył grupę trzech osób – dwie z nich miały na twarzach maski Śmierciożerców, trzecia, bez żadnego maskowania, szła środkiem z charakterystycznym dumnym krokiem. Lord Voldemort.

Harry westchnął ciężko i, machnięciem białej różdżki, zmienił swój wygląd na ten, który znali wszyscy mieszkańcy Nokturnu – Dragon. W mgnieniu oka jego włosy stały się czarne jak smoła, oczy przybrały mlecznobiały odcień, a twarz wyglądała bardziej surowo i nieprzystępnie. Gdy uniósł swoje torby za pomocą zaklęcia lewitacyjnego, ruszył w stronę sklepu „Jady i trucizny Shyverwretcha", próbując uniknąć kontaktu z trójką zbliżających się postaci.

Niestety, nie udało mu się. Kilka metrów przed nim Voldemort zatrzymał się, a jego czerwone oczy skupiły się na Harrym.

– Dragonie – zaczął lodowatym głosem, od którego przeszły go ciarki.

Harry nie mógł ukryć irytacji. – Nie byliśmy na dzisiaj umówieni – rzucił chłodno, mając nadzieję, że uda mu się uniknąć dłuższej rozmowy.

– Widziałeś może mężczyznę, który zapieprzał tak szybko, że wszystko na swojej drodze tarasował? – spytał Voldemort, unosząc brew w geście, który Harry znał aż za dobrze.

– Oczywiście, że tak – warknął, starając się nie okazać zbyt wiele emocji. – Idiota wpadł na mnie! A jeśli przez niego jakikolwiek artefakt się uszkodził, powieszę go za jaja i obedrę ze skóry a najlepiej obrzedzę! 

Słowa Harry'ego były tak pełne gniewu i determinacji, że dwaj Śmierciożercy stojący za Voldemortem mimowolnie cofnęli się o krok. Nawet sam Voldemort uniósł lekko kąciki ust w czymś, co przypominało rozbawienie.

– Cóż za gorliwość – skomentował cicho, a jego głos brzmiał jednocześnie pochwalnie i sarkastycznie. – Dragonie, twoje metody są niemal tak drastyczne jak moje.

Harry spojrzał na niego z zimnym spokojem. – Nie mam czasu na amatorów – odparł. – A teraz, jeśli pozwolisz, muszę dopilnować, by moje zakupy dotarły w jednym kawałku.

Voldemort uśmiechnął się w sposób, który trudno było jednoznacznie zinterpretować. – Dobrze. Ale wiedz, że twoje poświęcenie dla porządku na Nokturnie jest... inspirujące.

Z tymi słowami odszedł, pozostawiając Harry'ego z mieszanką ulgi i złości.

Harry jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, zanim znowu ruszył w stronę sklepu Shyverwretcha. Czuł, że dzisiaj potrzebuje chwili spokoju, choć, jak się miało okazać, to pragnienie pozostanie niezrealizowane.

Zaraz po wejściu do sklepu został natychmiast "przechwycony" przez właścicielkę, panią Shyverwretch. Jej drobna sylwetka i przesadna uprzejmość mogłyby sugerować gościnność, ale Harry doskonale wiedział, że to czysty strach. Kobieta z obawą, że Dragon – jak na Nokturnie był znany Harry – mógłby spalić jej sklep lub zażądać jakichś kuriozalnych zniżek, niemal natychmiast wcisnęła mu w ręce niemal cały asortyment.

– Och, panie Dragon, ależ oczywiście, mamy wszystko, co może pan potrzebować! To, to i jeszcze to! – mówiła z przesadnym entuzjazmem, wrzucając kolejne przedmioty do torby, która zdawała się nie mieć dna.

Zanim Harry zdążył zaprotestować, kobieta niemal dosłownie wypchnęła go ze sklepu na bruk. Stał tam przez chwilę, obładowany kartonami, torbami i pakunkami, czując narastającą rezygnację.

– Na Merlina, czy ja naprawdę wyglądam na kogoś, kto pali sklepy? – wymamrotał pod nosem, po czym machnął różdżką, odsyłając zaklęciem wszystkie torby i pudełka do domu. Zakupy znikały jeden po drugim w kłębach zielonego dymu, ale Harry miał wrażenie, że tym razem nawet magia była na granicy wytrzymałości. Brakowało mu już nie tylko siły, ale i rąk – w końcu dokoła niego unosiły się dziesiątki toreb i kartonów.

Kiedy ostatnia torba zniknęła, westchnął ciężko i, mając nadzieję na chwilę wytchnienia, skierował się w stronę baru „U Starego Grima". W Nokturnie było to miejsce mało znane  z niezbyt legalnych transakcji, taniego alkoholu i minimalnego zainteresowania rozmowami o moralności – idealne dla kogoś, kto chciał się schować przed światem.

Po kilku minutach znalazł się w środku. W powietrzu unosił się ciężki zapach alkoholu, przypraw i czegoś, co przypominało spaleniznę. Barman przywitał go lekkim kiwnięciem głowy. Harry odpowiedział jedynie chłodnym spojrzeniem, po czym skierował się do swojego ulubionego stolika w kącie sali.

Ledwie usiadł, przed nim pojawiła się butelka ognistej whisky i dwie szklanki – standardowy zestaw, który barman podawał mu z czystego przyzwyczajenia, a nie na wyraźne życzenie.

Harry nalał sobie do jednej ze szklanek i upił łyk, rozkoszując się palącym ciepłem alkoholu rozchodzącym się po jego ciele. Oparł się o tył krzesła i wpatrywał w ścianę przed sobą, ignorując hałas i rozmowy toczące się wokół. Po raz pierwszy od rana czuł, że może chwilę odetchnąć.

Nie trwało to jednak długo. Drzwi baru otworzyły się gwałtownie, uderzając o ścianę z takim impetem, że większość obecnych podniosła głowy. Do środka wszedł nie kto inny, jak Lord Voldemort. Jego łysa głowa lśniła w słabym świetle lamp, a szkarłatne oczy błyszczały złowrogo. Tym razem jednak, ku zaskoczeniu Harry'ego, Voldemort pojawił się bez swojej zwyczajowej obstawy.

Harry zaklął w duchu. Dlaczego zawsze, kiedy wydaje się, że będzie spokojnie, muszę spotkać właśnie jego? – pomyślał, odwracając wzrok, jakby próbował przekonać siebie, że to tylko zły sen.

Voldemort, jak gdyby nigdy nic, podszedł prosto do stolika Harry'ego i usiadł naprzeciwko. Nie wypowiedział ani słowa. Jednym płynnym ruchem sięgnął po butelkę ognistej whisky, nalał sobie do drugiej szklanki, a następnie zaczął ją sączyć, jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie.

Harry obserwował go przez chwilę z mieszaniną irytacji i niepokoju. Był zbyt zmęczony, by wdawać się w jakiekolwiek potyczki słowne, ale jednocześnie nie mógł się powstrzymać od zadania pytania:

– Czy to miejsce jest jedynym barem w całym Nokturnie, czy po prostu uwielbiasz uprzykrzać mi życie? – rzucił kąśliwie, unosząc szklankę do ust.

Voldemort uśmiechnął się zimno, co wyglądało bardziej jak grymas drapieżnika niż wyraz przyjacielskich intencji.

– Och, Dragonie – zaczął, używając pseudonimu Harry'ego z Nokturnu. – Nie przypisuj sobie aż takiej ważności. Wpadłem tu, ponieważ mam ochotę na chwilę spokoju... a przy okazji chciałem sprawdzić, czy twoje zakupy były równie owocne, jak twoje zdolności do znikania w najmniej odpowiednich momentach.

Harry zmrużył oczy, wiedząc, że za tymi słowami kryje się coś więcej.

– Jeśli przyszedłeś tu tylko po to, żeby mnie zirytować, to od razu mówię, że zmarnujesz czas. A jeśli masz coś konkretnego do powiedzenia, to lepiej powiedz to teraz. Nie mam ochoty na twoje gierki.

Voldemort zaśmiał się cicho, opierając łokcie na stole i zbliżając się nieco do Harry'ego.

– Gierki? – powtórzył z udawanym zdziwieniem. – Nie sądzę, bym się bawił. Ja tylko obserwuję... i planuję.

Harry poczuł, jak jego mięśnie napinają się odruchowo. Każde spotkanie z Voldemortem było grą na nerwach, a teraz, gdy byli w tak otwartym miejscu, atmosfera wydawała się jeszcze bardziej napięta.

– Obserwuj sobie kogoś innego – rzucił, unosząc szklankę i wypijając resztę ognistej whisky jednym haustem.

Voldemort jednak nie wyglądał na zrażonego. Przechylił głowę, jakby zastanawiał się nad czymś niezwykle istotnym, a potem dodał:

– Wiesz, Harry... czasami mam wrażenie, że gdybyśmy współpracowali, zamiast się sprzeczać, moglibyśmy osiągnąć coś... wielkiego.

Harry niemal zakrztusił się własnym śmiechem.

– Wielkiego? Naprawdę? Ty i ja? Nie sądzisz, że jest odrobina ironii w tym, że to właśnie ty proponujesz „współpracę"? – zapytał, podkreślając ostatnie słowo z wyraźnym sarkazmem.

– Cóż – Voldemort wzruszył ramionami – ironia to nieodłączny element magii. Ale nie o tym chciałem rozmawiać.

Harry zmrużył oczy, czekając na rozwinięcie myśli Voldemorta. Ten jednak milczał przez chwilę, sącząc powoli swoją whisky, jakby delektował się nie tylko smakiem, ale i chwilą napięcia, która zawisła między nimi.Przewrócił oczami i odstawił pustą szklankę na stół z cichym stuknięciem. Wiedział, że Voldemort nigdy nie prowadzi rozmowy bez celu. Zawsze miał w zanadrzu plan, zawsze próbował manipulować.

– Dobra, Lordzie Tajemnic, dość tych aluzji. Czego chcesz? – zapytał, pochylając się nieco do przodu.

Voldemort uśmiechnął się lekko, jakby czekał na to pytanie.

– Może... współpracy. – Jego ton był niemalże leniwy, ale oczy błyszczały niebezpiecznie.

Harry parsknął.

– Współpracy? Nie wierzę, że przyszedłeś tu, żeby „zaproponować współpracę". Więc... co to jest?

Voldemort odstawił szklankę na stół z głuchym stuknięciem i spojrzał na Harry'ego.

– Jesteś bardziej przenikliwy, niż myślałem. Podoba mi się to – powiedział Voldemort z uśmiechem, który przyprawił Harry'ego o dreszcz. To był uśmiech, jakiego nigdy wcześniej na jego twarzy nie widział – pozbawiony szyderstwa, ale wciąż pełen czegoś nieuchwytnego i złowrogiego.

Nim Harry zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Voldemort wstał i wyszedł, zostawiając go w stanie kompletnego osłupienia. Harry został sam przy stoliku, patrząc na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Czarny Pan. Próbował uporządkować swoje myśli, ale każda kolejna wydawała się bardziej chaotyczna od poprzedniej.

Minęło kilka minut, podczas których Harry gapił się tępo w swoją szklankę, zanim coś odwróciło jego uwagę. Cały bar nagle ucichł, jakby ktoś rzucił zaklęcie tłumiące. Nie trwało to jednak długo. Drzwi baru otworzyły się powoli, a do środka weszły dwie postacie w ciemnych płaszczach z głęboko nasuniętymi kapturami.

Bywalcy lokalu odsunęli się od nich niemal instynktownie, tworząc wolną przestrzeń w samym środku pomieszczenia. Harry poczuł, jak jego serce przyspiesza. Obserwował ich kątem oka, starając się nie zdradzić zainteresowania.

Gdy pierwsza postać zdjęła kaptur, Harry zamarł. To był Lucjusz Malfoy – jego ojciec chrzestny. Jak zwykle wyglądał nienagannie, od srebrzystych włosów po idealnie dopasowaną szatę. Arystokratyczna twarz Lucjusza była zimna i pełna wyższości, a oczy przeszywały zgromadzonych lodowatym spojrzeniem.

Druga osoba, jakby w odpowiedzi na gest Lucjusza, również odsłoniła twarz. Długie, lśniące czarne włosy opadły na ramiona, a usta wykrzywił przebiegły uśmiech. To była Sera Prince – siostra Severusa Snape'a czyli jego ojca. Jej spojrzenie miało w sobie tę samą ostrość i przenikliwość, co oczy brata, ale jej aura była bardziej niepokojąca – jakby zawsze wiedziała więcej, niż mówiła.

Harry poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.

"Nie dość, że jest tu Lucjusz, to jeszcze Sera! Jestem skończony, jeśli mnie rozpoznają" – pomyślał, czując, jak ogarnia go panika.

Mimo zaklęcia maskującego, które miał na sobie, Harry wiedział, że zawsze istnieje szansa, iż zostanie zdemaskowany. Sera była znana ze swojej zdolności dostrzegania detali i łączenia faktów, a Lucjusz był mistrzem w wykrywaniu kłamstw. Wiedział, że musi się uspokoić, by nie przyciągnąć ich uwagi.

Przez kolejne dwie i pół godziny Harry siedział nieruchomo przy swoim stoliku, wciąż udając obojętność, choć każda sekunda wydawała się wiecznością. Obserwował, jak Lucjusz i Sera prowadzili rozmowę przy swoim stoliku, a każdy ich gest wydawał mu się bardziej podejrzany niż poprzedni.

Gdy w końcu opuścili lokal, Harry poczuł, jak napięcie powoli schodzi z jego ciała. Odczekał jeszcze piętnaście minut, na wszelki wypadek, zanim zdecydował się wyjść.

Na Pokątnej panował spokój, choć nocne życie dopiero zaczynało nabierać tempa. Harry poczuł ulgę, że udało mu się uniknąć konfrontacji, ale jego spokój nie trwał długo.

Zanim zdążył skręcić w jedną z bocznych uliczek, drogę zastąpił mu mężczyzna o trzęsących się rękach i zrozpaczonym wyrazem twarzy.

– Dragonie, proszę... błagam, nie przychodź jutro! – zaczął mężczyzna, niemal padając przed Harrym na kolana. – Nie mam jeszcze całej kwoty! Daj mi więcej czasu, proszę!

Harry zmierzył go chłodnym spojrzeniem.

– Przestań dramatyzować – warknął, odwracając się na pięcie. – To twój problem, nie mój. Jeśli nie będziesz gotowy na czas, konsekwencje będą tylko twoje.

Zbył mężczyznę machnięciem ręki i ruszył dalej. Było już późno, a on marzył jedynie o powrocie do domu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top