deux; [on nous a fait faire des erreurs]
Kendra nie odróżniała się od innych dzieci.
Gdy się urodziła, miała okrągłą buzię o pucatych policzkach i delikatne rysy. Wyglądała tak niewinnie... tak delikatnie...
Poród był trudny. Bardzo trudny – bo Gardienne nie towarzyszył jej ukochany, tylko paniczny strach i ból, którego nic nie mogło załagodzić. Była pewna, że nie przeżyje, chociaż kobieta z wioski, która pomagała jej przy porodzie, zapewniała ją, że wszystko będzie dobrze. I w końcu było po wszystkim – Kendra urodziła się zdrowa i silna. Płakała, darła się w niebogłosy, gdy tylko pojawiła się na świecie. Normalnie szatynka wpadłaby w szał – niczego nie pragnęła bardziej, niż odpocząć. Ale gdy tylko spojrzała w wielkie, szmaragdowe oczy dziewczynki, poczuła dumę. Dumę z samej siebie – podołała.
Ich dom był mały. Stał na wzgórzu i szatynka znalazła go cztery dni po tym, jak opuściła kwaterę główną. Był całkowicie pusty, nie było w nim nikogo od dawna i odstraszał wszystkich swoim wyglądem, ale Gardienne nie mieściła się w terminie „wszyscy". Minęło wiele miesięcy, zanim udało jej się doprowadzić miejsce do optymalnego stanu – kamienie, z którego zbudowane były ściany, zostały oczyszczone i nie wyglądały już tak, jakby ktoś wylał na nie smołę. Okiennice, wcześniej z rozbitego szkła, zostały wymienione. Kobieta nie mogła się powstrzymać przed zasadzeniem kwiatów na zewnątrz. Kupiła nowe meble i obiecała sobie, że kiedyś odda wszystkie pieniądze właścicielowi Shau'kobowa, bo właśnie w sakwie przy jego siodle znalazła prawie tysiąc złotych monet.
Ale to już przestało być ważne – a może od początku nie było na tyle przejmujące, żeby miała martwić się tym dłużej niż powinna.
Głównym jej problemem stała się Kendra – bo z dnia na dzień coraz bardziej przypominała jej Ezarela.
Być może to dni uciekały za szybko, goniły jeden za drugim, bezlitośnie przypominając Gardienne, jak daleko jest jej do osoby opanowanej i będącej w stanie dopilnować tych rzeczy, które powinna robić z zamkniętymi oczami.
Te małe, niewinne rzeczy, które nieumyślnie robiła Kendra, a tak bardzo przypominały jej o Ezarelu. To wszystko wprawiało ją w jakieś desperackie rozbawienie – ciekawa była, jak on żył, nie wiedząc, że gdzieś na świecie była jego mała kopia. Oddychała takimi samymi płucami, jak Gardienne i Ezarel, miała bystre, łaknące poznania świata spojrzenie, niesforne, niebieskie włosy, które w ogóle nie chciały się układać, ale kobieta nie mogła, nie potrafiła dostrzec w niej takiej samej istoty, jaką byli oni dwoje.
Kendra była czymś, co trzeba było chronić i czemu trzeba było pomagać. To łaknęło uwagi Gardienne, przylgnęło do swojej matki i było zależne całkowicie od niej.
Och, jak bardzo Gardienne pragnęła, by Ezarel był przy niej.
Kendra przypominała go nie tylko z wyglądu i nieświadomie wykonywanych, a tak podobnych gestów, ale również z charakteru. Potrafiła postawić na swoim, przekonać każdego do zrobienia czegoś, czego aktualnie chciała. Nie raz biedna Gardienne dostawała burę od innych matek za to, że jej córka unieruchamiała ich dzieciaki i zabierała im zabawki. Niekoniecznie te najdroższe, ale te, które jej się spodobały.
Chociaż dziewczynka miała jedną, ulubioną zabawkę – małego, pluszowego misia, którego uszyła jej Gardienne, niedługo po narodzinach.
Lata mijały tak szybko, tak niepostrzeżenie uciekały Gardienne przez palce...
🌸
— Mamo, chodźmy do wioski.
Szatynka zaczęła bardziej przykładać się do wycierania szklanki, którą wcześniej umyła. Gdy jej córka powtórzyła pytanie, odstawiła naczynie na miejsce, trochę zbyt gwałtownie zatrzasnęła drzwiczki szafki, po czym spojrzała na nieco zestresowaną dziewczynkę.
– Niedługo pójdziemy — powiedziała, chociaż sama uznała, że nie brzmi przekonująco.
– Zawsze tak mówisz – niebieskowłosa ściągnęła brwi i zaczęła machać nogami.
Gardienne wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w chyboczące się krzesło.
Nie była w wiosce bardzo długi czas, ale mimo próśb córki, nie zamierzała tam jej tam zabrać. Nie dlatego, że mieszkańcy byli niemili, czy dlatego, że było niebezpiecznie. Po prostu Kendra, po każdym powrocie do ich domku, zasypywała swoją rodzicielkę pytaniami, które dotyczyły jej ojca.
,,Kiedy tata nas odwiedzi?" — To pytanie pojawiało się najczęściej, a Gardienne cały czas wymyślała nowe odpowiedzi, które informowały dziewczynkę o tym, że jej tata bardzo ciężko pracuje i nie ma czasu.
Bo przecież nie mogła powiedzieć tej małej, niewinnej kruszynce, że jej ojciec nawet nie ma pojęcia o jej istnieniu.
Kiedy nadszedł wieczór, szatynkę dopadło okropne zmęczenie, chociaż nie robiła tego dnia nic męczącego. Jak codziennie zajrzała do pokoju Kendry.
Dziewczynka siedziała przy oknie i uważnie patrzyła swoimi szmaragdowymi oczami w rozgwieżdżone niebo, wyglądające tak, jakby ktoś obsypał je świecącym pyłkiem, prawie nie zostawiając wolnej przestrzeni na ciemnym płótnie. Jej długie, błękitne włosy, wcześniej zaplecione w warkocz, opadały jak wodospad na trójkątną twarz i drobne ramiona, ale najwyraźniej jej to nie przeszkadzało. Duże, elfie uszy drgnęły, kiedy Gardienne weszła do pokoju.
Fiołkooka siadła na łóżku. Kendra opierała się na splecionych dłoniach, łokcie miała na parapecie, a jej kolana wbijały się w miękki materac.
– Jaki jest tata? – zapytała swoją rodzicielkę, cały czas przyglądając się widokowi za oknem. Gardienne spodziewała się tego pytania. Kendra co wieczór pytała się jej o Ezarela. Jaki jest, a raczej był, jak wyglądał, jak się zachowywał. Szatynka również spojrzała na niebo.
Może tam, w Kwaterze, Ezarel też patrzył na niebo. Może, ale tylko może, myślał o niej...
— Twój tata jest bardzo dzielny — zaczęła tak, jak zwykle. Niebieskowłosa spojrzała na nią kątem oka.
— To już wiem. Dużo razy tak mówiłaś — Gardienne uśmiechnęła się do dziewczynki.
— A co dokładnie chcesz wiedzieć? Przecież i tak za każdym razem mówię Ci to samo.
— Wiem — Kendra spojrzała swojej matce głęboko w oczy. — Ale ja chcę wiedzieć o nim jeszcze więcej. Chcę znać tatę.
Szatynka spoglądała na swoją córkę w milczeniu, po czym przeniosła wzrok na niebo.
— Tata jest zajęty, bo jest najlepszym alchemikiem...
— Na świecie. Wiem. A najlepszy alchemik musi robić dużo mikstur, żeby móc ratować chorych. Znam to na pamięć. Powiedz coś jeszcze.
— Tata jest szefem straży, tak jak jego dwóch kolegów, Nevra i Valkyon — Gardienne powiedziała to pierwszy raz i czuła, że może tego żałować. — Pod jego rozkazami jest wiele faery, które muszą wykonywać jego rozkazy.
— Opowiedz o was.
— Ezarel był... jest — poprawiła się, widząc podejrzliwą minę dziewczynki. — Ezarel jest najcudowniejszym mężczyzną, jaki istnieje. Codziennie dawał mi kwiaty i powtarzał, że bardzo mnie kocha. Bardzo się cieszył, że będzie miał córeczkę. Był taki szczęśliwy — Gardienne wyobrażała sobie, jak mogłoby to wyglądać. Wtedy kłamstwa były łatwiejsze. — Ale musiał zostać w kwaterze.
— A gdzie jest kwatera?
Dopiero wtedy kobieta uświadomiła sobie, że jej córka nie ma pojęcia o miejscu, do którego ona wraca w snach.
— Daleko. Bardzo daleko.
Tak naprawdę Gardienne zaczynała myśleć, że kwatera nie istnieje i nigdy nie istniała; że to jej psotny umysł wymyślił sobie to, co przeżyła. Bo było to tak odległe.
Młoda elfka ziewnęła i przymrużyła zmęczone oczy.
— Tata bardzo cię kocha — szepnęła.
– Tak jak miód? – kobieta zaśmiała się, słysząc tak niewinnie proste, a jednocześnie strasznie okrutne pytanie.
– Tak, tak jak miód, a nawet bardziej. – odpowiedziała dziewczynce i pstryknęła ją lekko w nos.
Razem siedziały jeszcze przez chwilę, a Gardienne przyglądała się uśmiechniętej twarzy Kendry. Automatycznie w jej głowie pojawił się obraz Ezarela, który dokładnie tak samo uśmiechał się w stronę szatynki kilka lat temu. Mimo upływu czasu, kobieta cały czas go kochała. Tak bardzo pragnęła, aby był tu razem z nią i Kendrą, tak jak w jej snach, które miewa co jakiś czas. Poczuła, jak do jej oczu zaczynają napływać łzy, więc wstała i zaczęła kierować się w stronę swojego pokoju, szepcząc ciche ,,dobranoc" skierowane do córki.
Kiedy znalazła się w swojej małej sypialni, położyła się do łóżka i zaczęła cicho szlochać. Tak bardzo chciała powiedzieć swojej córce całą prawdę, jak to była dla Ezarela zakładem i zabawką, ale cały czas wciskała Kendrze kłamstwa, w które sama chciała wierzyć. Chciała, aby dziewczynka czuła się przy niej bezpiecznie, czuła miłość, której nigdy nie otrzymała w takim stopniu, jak inne dzieci. Gardienne się starała, robiła wszystko, co tylko mogła, by jej najcenniejszy skarb czuł się dobrze, lecz kobieta widziała, że wcale tak nie było.
Kendra marzyła o rodzinie takiej, jakie widywała w wiosce.
A zamiast tego miała chorą matkę i obraz ojca, który tak naprawdę był jedynie krzywo wykonaną ramą.
Następnego dnia Gardienne obudziła się z potwornym bólem głowy– takim, który drążył dziury w skroniach, a w miejscu uszu wbijał igły. Nie zdziwiło jej to kompletnie — chociaż owszem, bolało, ale mniej, ponieważ już zdążyła się do tego przyzwyczaić. Jakie to okropnie infernalne, że da się przyzwyczaić do czegoś, co nas wyniszcza.
Jeszcze gorsze jest to, że czasem nazywa się to miłością.
Na drżących, słabych nogach powoli skierowała się do kuchni, by przyjąć ranną porcję leków, którą przydzielił jej jedyny lekarz z wioski. Cały czas myliła się w liczeniu tabletek. Raz, dwa, trzy, cztery i nagle znikąd pojawiała się szósta, liczyła jeszcze raz – raz, dwa, trzy, cztery... gdzie piąta? Miała brać piątą? Czy trzy miały być zielone, a reszta niebieska, czy odwrotnie?
To było przecież tak proste, tak zwykłe – a z klaustrofobicznym bólem, jakby wciskającym umysł w mały słoik, wydawało się tak niesamowicie trudne. Mało tego, BYŁO niesamowicie trudne.
— Znowu boli cię głowa — szatynka nawet nie zauważyła swojej córki stojącej w drzwiach, która w skupieniu przypatrywała się swojej matce.
– Przejdzie mi. Jest w porządku – uśmiechnęła się lekko do dziewczynki, wbrew zesztywniałym mięśniom twarzy, które zapomniały nagle, jak się uśmiechać.
Ale Kendra doskonale wiedziała, że nie jest w porządku. Codziennie rano jej rodzicielka powtarzała to samo – a dalej bóle jej matki nie ustawały – więc dziewczynka nawet nie zamierzała z nią dyskutować na ten temat. Miała pojęcie o tym, że Gardienne jest chora i musi przyjmować dzienne porcje lekarstw. Z dnia na dzień leków było coraz więcej, a sił Gardienne coraz mniej.
Twarz kobiety była blada, skóra wokół przekrwionych oczu niesamowicie pięknie sina – jakby ktoś zdjął kolor z niezapominajek i obłożył go wokół jej oczu – a gdzieniegdzie można było dostrzec kilka zmarszczek. Jej dłonie były lodowate i suche, a włosy zaczęły tracić swój popielaty kolor, powoli oddając się nieuchronnemu, strasznemu starzeniu. Wyglądała jak zjawa – duch zupełnie inny, niż te z tak popularnych opowieści. Gardienne rzeczywiście wyglądała jak ktoś, kto stał na granicy życia i śmierci, wahając się raz w jedną, raz w drugą stronę. Nawet blask w jej fiołkowych oczach bardziej zanikał, a przecież mieszkał tam całe życie kobiety. Dlaczego to robił? Dlaczego tak nagle uciekał z jej tęczówek?
Mimo bólu i marnienia, matka starała się pokazywać swojej kruszynce, że nic jej nie jest. Cały czas odpowiadała uśmiechem, gdy dziewczynka pytała o jej zdrowie. Ale Kendra była mądrym dzieckiem. Wiedziała, że uśmiechy te mają wspólnego ze szczęściem i wesołością tyle, co nic.
Kolejny desperacki uśmiech Gardienne przerwało pukanie do drzwi.
— Kto to? — zapytała niebieskowłosa.
— Lekarz. Idź do pokoju — dziewczynka przewróciła oczami.
Nie miała pojęcia, dlaczego jej mama nie pozwalała jej przebywać w tym samym pomieszczeniu, co doktor. Przecież chciała tylko wiedzieć, jak się miewa jej rodzicielka. Co w tym złego? Co jest złego w przejmowaniu się o kogoś?
Kendra siedziała od dłuższego czasu w pokoju na łóżku i nie miała co ze sobą zrobić. Po paru minutach znudziło jej się machanie nogami i wbijanie wzroku w sufit, zainteresowanie patrzeniem przez okno przeszło po aż dziesięciu.
Lekarz rezydował u nich dłużej niż zwykle. Zazwyczaj przychodził tylko sprawdzić, w jakim stanie jest Gardienne, przepisać jej kolejną dawkę leków i powtórzyć wszelkie zakazy i nakazy, które i tak ignorowała.
Mała dziewczynka postanowiła chwilkę podsłuchać rozmowę i dowiedzieć się troszkę więcej, niż mówi jej fiołkooka. Bo doskonale wiedziała, że nie mówiła jej wszystkiego. Bardziej trafne byłoby stwierdzenie, że nie mówiła jej niczego.
Po cichu wyszła z pokoju i usiadła przed drzwiami do kuchni, gdzie siedzieli Gardienne i lekarz, którego Kendra nienawidziła.
Zabierał jej mamę i zwiastował źle.
— ... Powtarzam pani po raz kolejny, pani musi się stosować do wszystkiego co mówię, bo...
— Stosuję się! — oburzyła się Gardienne. — Przecież zażywam wszystkie leki i zioła!
— Zobaczmy, ból głowy nie ustaje — lekarz zmarszczył brwi. — Drgawki nadal występują, a gorączka trzyma panią już czwarty dzień, więc nie chce mi się wierzyć, że robi pani to, co każę.
– To niech mi Pan przepisze jakieś nowe, lepsze leki, hmm? – kobieta wstała, zbulwersowana, ale od razu usiadła, zakołysana bólem.
Kendra drgnęła. Mama cierpiała.
– Gdyby to tak działało, nie było by mnie tu — deklamował chłodno i bez zająknięcia doktor. — Cały czas dostaje pani mocniejsze dawki i zamiast się poprawiać, wygląda pani coraz gorzej. W tym momencie doprowadziła się pani do takiego stanu, którego jedynym wyjściem jest pobyt w naszym ośrodku, ale i tak nie obiecuję, że pani wyzdrowieje. Jeśli zostanie tu pani i będzie żyła dokładnie tak, jak teraz, to organizm przestanie CAŁKOWICIE funkcjonować – nastała grobowa cisza.
Dlaczego ten mężczyzna używał tak trudnych słów?! Dlaczego nie mógł mówić jaśniej, dlaczego Kendra nie mogła go zrozumieć, dlaczego mama płakała?!
Kendra zdawała sobie sprawę, że jej mama jest ciężko chora. Wiedziała o tym. Ale nie chciała, żeby ją gdzieś zabrali.
– Proponuję pani, aby poszła pani do ośrodka. Tylko tam istnieje prawdopodobieństwo, że uda się panią z tego wyciągnąć.
– Co? Nie ma innego wyjścia? A co z moją córką?
– Nie ma pani żadnej osoby, która mogłaby się nią zaopiekować przez ten czas? – Kendra nagle się rozpromieniła.
Płomyczek nadziei i jej największa tęsknota. Tata. Gdyby mama poszła się do końca wyleczyć, mogłaby w końcu spotkać tatę, za którym tak bardzo tęskniła. Dziewczynka czekała w napięciu, ale Gardienne nic nie powiedziała.
– Nie. Nie ma nikogo, kto mógłby się nią zaopiekować... – niebieskowłosa była w szoku.
A tata? Co z tatą? Może i ma dużo pracy, ale powinien zaopiekować się swoją własną córka, która jest ważniejsza niż praca! Powinien odwiedzić matkę tego dziecka, która tak cierpiała.
– W takim razie — odchrząknął. — Będzie musiała przeczekać tę chwilę w wiosce, u jakiejś rodziny zastępczej, lub w domu dziecka do czasu, aż pani wydobrzeje. Na pewno nie ma pani nikogo?
– Nie. Jesteśmy tu same. Jesteśmy same — powtórzyła dosadnie. — Myśli pan, że to się zmieni w ciągu minuty?
– A tata?! – Kendra wbiegła do pokoju. Musiała się odezwać.
O co chodziło? Przecież fiołkooka powtarzała, że Ezarel je kocha, bardzo tęskni i gdyby miał mniej pracy, na pewno by je odwiedził, a ona mówi że nią ma nikogo? Dziewczynka nic z tego nie rozumiała. Jej małe, szklące oczy lustrowały pomieszczenie, a serce biło za szybko.
– Kendra, powiedziałam ci, żebyś poszła do pokoju! – Gardienne zmarszczyła brwi i gwałtownie się podniosła.
– Co z tatą!? Zostawisz mnie z jakimiś obcymi ludźmi, chociaż może przyjechać tata? Dlaczego? Ja chcę zostać z tatą!
— TATA, MÓWIŁAM CI... TATA... — próbowała wymyślić jakieś kłamstwo, przecież to zawsze przychodziło tak łatwo.
Serce zakłuło ją mocno. Jej organizm nie był w stanie utrzymać tej plątaniny kłamstw, które runęły na podłogę wraz z jej ciałem.
Kendra wybuchnęła płaczem, a doktor przeklął i uniósł Gardienne z łatwością.
— Przyślę kogoś, zostań w domu — rzucił szybko do Kendry i wybiegł z domku, zostawiając samotne przerażone dziecko za sobą.
Kendra patrzyła w osłupieniu na skrzypiące zawiasy. Musiała biec za matką. Nie mogła przecież jej zostawić, co jej się stało? Z jej winy?
Wybiegła z domu mimo tego, że jej rodzicielka powtarzała wiele razy, że nie może wychodzić sama. Rzuciła się biegiem w stronę wioski, rozpaczliwie pragnąc dogonić lekarza.
Biegła przez las, a po policzkach cały czas płynęły jej łzy. Co się dzieje z mamą? Gdzie jest tata? Dlaczego mama powiedziała, że są całkowicie same? Co teraz będzie? Milion pytań zjawiało się w jej głowie, krążyły tam w kółko i kłębiły się w wielką, bolesną masę. Na żadne nie było odpowiedzi.
Jej małe płuca nie wytrzymały długo. Zatrzymała się, usiadła pod drzewem i zaczęła głośno szlochać. Zgubiła się. Nie miała pojęcia, gdzie jest, gdzie mama i co ma robić. Głucha cisza sprawiała, że Kendra coraz bardziej się bała. Zamknęła oczy i objęła kolana rękami. Siedziała tak przez jakiś czas i płakała, jak na dziecko przystało.
Ale czy to dzieci tylko płaczą?
Każdy zagubiony się boi, a możliwość otwartego płaczu w miejscach publicznych należy tylko do dzieci.
Nagle usłuszła odgłos łamanych gałęzi. Strach ją sparaliżował. Ale po chwili słychać było głosy, jednak nie przypominały one warknięć Blackdogów, a zwykłe, przeciętne rozmowy faery. Ktoś był w lesie. Nie była sama. Obróciła się i za krzewami dostrzegła dość duży powóz ciągnięty przez Shau'kobowa, który ledwo co mieścił się między masywnymi gałęziami. Na ciemnej, draśniętej przez czas drewnianej przyczepie siedziało dwóch faery.
— Mówiłem Ci, że to idiotyczny pomysł! — syknął jeden z nich. — Nie przejdziemy, a wszystkie fiolki się potłuką! A ja CHCĘ swoje pieniądze.
Typ ten nie wyglądał ani trochę przyjaźnie – twarz jego miała iście Pimplową urodę, a włosy przylegały do czaszki nienaturalnie i niezwykle dziwnie.
— Przejdziemy, nu, spokojnie... — powtarzał drugi, o wiele grubszy i z gęstą, siwą brodą. Miał dwa, wielkie rogi, wyrastające z łysej głowy. — Za chwilę będzie prosta droga.
— Powtarzasz to od kilkunastu minut, a drogi nadal nie widać! Przecież do Kwatery istnieje wiele prostych dróg, które omijają pieprzone lasy! Co ci strzeliło do głowy, żeby jechać akurat tędy!?
— Nu, tam są złodzieje — odburknął grubszy.
Kwatera? Czy oni nie mówią o miejscu, gdzie jest tata? W jej niewielkim serduszku pojawił się przeogromny, ogrzewający płomyk nadziei. Może... ale tylko może, zobaczyłaby tatę?
Chociaż Kendra nie była już do końca pewna, czy on tam na pewno jest, potrząsnęła głową i wyrzuciła te wątpliwości.
Jednak istnieje szansa. Ten sam ognik nadziei, który zabłysnął w jej sercu, kazał dziewczynce jechać razem z nimi, chociaż drugi głosik, powstały w jej głowie, mówił, że to zły pomysł i powinna jedynie spytać o drogę do wioski. Nie miała wiele czasu na decyzję. Wóz powoli się oddalał, a wraz z nim głośne „nu" rogatego mężczyzny.
Ognik błysnął. Tata był alchemikiem. Tata leczył. Mama była chora. Mógł jej pomóc.
Podbiegła do wozu, który próbował ominąć kolejne krzewy i najciszej jak potrafiła, wdrapała się na przyczepę. Usiadła pomiędzy skrzynkami, w których cały czas stukały szklane przedmioty i przykryła się do końca dużą, beżową płachtą, aby nikt jej nie zauważył. Dwóch faery było na tyle pogrążone w krzykach na siebie nawzajem, że nie usłyszeli, jak ich transport nabył zbędny balast.
Kendrze było niesamowicie niewygodnie. Pojazdem cały czas trzęsło i bujało na wszystkie strony, w górę, w dół, w prawo i znowu w dół, przez co jej ramiona były pełne drzazg i zadrapań. Ale przynajmniej nie padało i było ciepło, co dodawało jej znikomej otuchy. Minusem były też kłótnie dwóch faery, którzy sprzeczali się o najmniejsze bzdety, ale dało się to wytrzymać. Kiedy w końcu poczuła, że wyjechali na prostą drogę, bez żadnych dziur i wzniesień, zamknęła oczy i poczuła, jak powoli odpływa w objęcia Morfeusza, pozbywając się siedzącego na jej ramieniu pytania – co teraz?
Obudził ją gwar – ale taki przyjemny, jaki kochała. W wiosce był taki sam. Słychać było rozmowy, szepty, śpiewy i – przede wszystkim – śmiech. Kendra kochała słyszeć śmiech. Od tych najbardziej złośliwych, przez te niemowlęce, aż po te nieśmiałe chichoty zakochanych.
Materiał dalej wisiał nad jej głową, ale prześwitywało przez niego jasne światło.
Dziewczynka powoli odchyliłem jego rąbek. Usłyszała głos grubszego mężczyzny, mówiącego coś o rozładunku, a potem miarowo cichnące korki. Nie wiedziała, czy i czym ryzykuje, ale wybiegła z wozu natychmiast. Nie było nikogo wokół, jedynie w oddali widać było kolorowe sylwetki, włóczące się po jasnym, barwnym placu, opatulonym milionem materiałów i zapachów. To był targ. A tuż za nim widać było piękną, wielką wieżę. Czy to było to? Była w kwaterze głównej? W TEJ KWATERZE GŁÓWNEJ? Obróciła się wokoło. Piękny ogród otaczał wysoki mur, a ona stała na drodze od bramy, poprzecinanej błękitnymi łukami tuż nad jej głową. Nie miała za bardzo pojęcia, co zrobić, i mimo nieustannego, infantylnego pragnienia, by biegać, skakać i odkrywać to, co nowe, postanowiła spokojnie i poważnie ruszyć dalej ścieżką. Przecież niczym się od nich wszystkich nie różni, więc łatwo się wtopić w tłum, prawda?
Tak więc poszła przed siebie, w kierunku pięknej wieży i jeszcze kilku budynków. Dłonie splotła za plecami, a głowę uniosła wysoko. Nie rozumiała tylko, dlaczego wszystko wciąż jest takie duże.
Niedaleko targu znajdowała się dziwna budowla przypominająca kolorową studnię z daszkiem, jednak bez żadnej dziury. Stanowiła ona swoisty środek skrzyżowania, dzielącego drogę na parę części. Przy tej właśnie budowli pierwszy raz zobaczyła, jak ktoś idzie. I był to nie byle jaki ktoś – olbrzym!
Jego jasne włosy opadały na twarz, zakrywając złote oczy, i sięgały niemal łopatek, lecz nie dało się stwierdzić ich koloru. Był to srebrny, czy raczej już siwy? Olbrzym ten szedł w kierunku Kendry z kartką w dłoni, a jako że był olbrzymem, nie widział jej na swojej drodze.
— Dzień dobry — powiedziała głośno, wyciągając głowę maksymalnie do góry. Stwierdziła, że tak wypada.
— Dzień dobry — odpowiedział. Miał o wiele cieplejszy głos, niż wyobrażała sobie Kendra.
Srebrnowłosy zrobił parę kroków, zatrzymał się, spojrzał na Kendrę, znów się obrócił, drgnął i znów obrzucił Kendrę zszokowanym spojrzeniem.
— Dzień dobry — powtórzyła z niemałym zdziwieniem.
— Y... — mężczyzna podszedł do niej powoli i kucnął. Wciąż był od niej niemal dwa razy wyższy. — No cześć. Co ty tu robisz?
— Chodzę — powiedziała i wzruszyła ramionami. Nie rozumiała, dlaczego ten pan tak dziwnie na nią patrzył, jakby była niesamowicie rzadkim zjawiskiem w tym pięknym miejscu.
— No dobrze. Jestem Valkyon — podał jej rękę, wcześniej chwilę się wahając. Dziewczynka uścisnęła jego palec. — A ty?
— Kendra.
— Słuchaj, Kendra, a gdzie twoi rodzice? — zapytał Valkyon, przyglądając się oczom dziewczynki ze zmarszczonymi brwiami.
— No właśnie idę szukać taty.
— Hm. Mogę ci pomóc. Jak się nazywa?
— Ezarel — rzekła dumnie, trzepiąc głową jak puszący się ptak piórkami.
Valkyon zaniemówił, po czym się zakrztusił, obrzucił Kendrę wzrokiem, znowu się zakrztusił, potem zacisnął usta na chwilę, zanim westchnął i wreszcie się odezwał.
— Wiem, gdzie jest. Chodź, zaprowadzę cię do niego — mężczyzna wstał i poszedł kawałek szybkim krokiem, ale od razu się zorientował, że dziewczynka nie nadąża nawet biegiem.
Kendra była zachwycona i tak podekscytowana, że mogłaby latać, ale jej wzrost nie pozwalał jej na szybsze bieganie. Tata istniał. Tata był tak niedaleko od niej. Mogła go zobaczyć, przytulić, usłyszeć... jak brzmiał? Wyglądał tak, jak sobie wyobrażała? Nie wiedziała, ale ta niewiedza przestała ją przerażać – przecież za chwilę miała go zobaczyć.
— Hm, mam cię wziąć na ręce? Będzie szybciej — dziewczynka pokiwała głową, rozanielona. — Chyba że wolisz na barana.
— Tak! — dziecko wyciągnęło ręce do Valkyona. Nigdy, przenigdy nikt nie wziął jej na plecy. A stamtąd świat jest tak wysoki!
Valkyon nieco się zmieszał, kiedy wziął ją na plecy. Była tak lekka, że przypominała mu porcelanowe talerze, których zdążył stłuc niezliczoną ilość. Kiedy usadził ją sobie na barkach, położyła dłonie na czubku jego głowy, a na nich oparła podbródek.
— Trzymasz się? — zapytał, powoli idąc do przodu.
— Tak. Świat jest taki duży! — energicznie obracała głowę w różne strony, co chwilę wyciągając dłoń, by łapać wiatr i chwytać słońce. — Mama nigdy nie wzięła mnie na barana.
Valkyon się zawahał. Gdyby zaryzykował, byłby pewny, że to córka Ezarela...
— Jak się ma Gardienne?
Kendra przytuliła mocniej jego głowę i poczuł, że zadrżała.
— Mama jest chora.
— Co jej jest? Przyjechała z tobą?
— Nie. Lekarz ją zabrał. Coś się dzieje... z mamą jest źle... ale tata może jej pomóc, prawda?
Złotooki zmarszczył brwi. Nie wyobrażał sobie złamania serca tej dziewczynki. Nie mogła się dowiedzieć, że Ezarel nie miał pojęcia o jej istnieniu. Nie mogła.
— Wow! — usłyszał od dziewczynki, kiedy przekroczyli próg budynku. Sala Drzwi nie zmieniła się ani trochę przez tyle lat...
Starał się przypomnieć sobie, jak to wszystko wyglądało kiedyś, kiedy Gardienne i Ezarel byli najszczęśliwszą parą, jaką Valkyon znał. Kendra miała jego oczy.
Gdy wchodził po wysokich, szerokich schodach, prowadzących na drugie piętro, poczuł, jak w jego gardle materializuje się strach i obawa. Znał już kolejny powód, dlaczego Gardienne uciekła. Była w ciąży z kimś, kto, jak błędnie uważała, jej nie kochał.
Nie musiał nawet iść do Ewelein, by spytać o swoje podejrzenia. Ta mała miała nawet taką samą aurę, jak Ezarel.
— Poczekaj chwilę — postawił Kendrę na podłodze, kiedy stanął pod drzwiami do wiecznego królestwa elfa. — Zaraz wrócę.
Wślizgnął się przez wejście tak, żeby nie było widać nic, co wewnątrz.
Ezarel się zestarzał.
Niekoniecznie wyglądem, nabył tylko kilka zmarszczek i wiele, wiele blizn.
Chowały się nie tylko na jego skórze, ale również w sercu i oczach. Przez tęsknotę jego serce jakby zwiędło, a tęczówki zmarniały od krycia bólu.
Ach, i jego prawa ręka.
Gdyby jej nie stracił, Kendra mogłaby go znać od samego początku.
Bo Ezarel szukał Gardienne. Wyruszał o poranku i wracał wieczorem, a czasem zdarzało się, że nie było go tydzień. Żył w ten sposób, rozpaczliwie szukając ukochanej, dopóki Leiftan się nie ujawnił. W jakiś sposób udało się unieszkodliwić jego i Ashkore'a, z którym wcześniej się pokłócił i sam go mocno okaleczył. Wszyscy żałowali, że w końcu nie udało się poznać jego tożsamości, bo spłonął. Wszyscy, oprócz Ezarela, który przestał odczuwać cokolwiek, kiedy stracił całą rękę.
Jego świat się zawalił. Nie mógł już szukać Gardienne, bo nie potrafił ujeżdżać Shau'kobowa bez trzymania się go, nie mógł pracować, bo jakże mógł warzyć eliksiry jedną, mniej kontrolowaną ręką. Czuł się bezużyteczny i pewnie by zginął, gdyby nie Valkyon, który okazał się być lepszym przyjacielem, niż Nevra, i nie zostawił elfa. Kiedy ten co wieczór płakał i pocieszał się alkoholem, Valkyon chował butelki z trunkami, a gdy starał się nauczyć żyć bez jednej z najważniejszych kończyn, to złotooki był tym, kto pomagał mu we wszystkim, czego elf nie potrafił robić. Minął kolejny rok, zanim technikom z kwatery udało się wykonać dla niego odpowiednią, zupełnie ruchomą protezę, która zastąpiła mu wprawioną dłoń. Kiedy Ezarel nauczył się ją w pełni kontrolować, minęło kolejne trzynaście miesięcy.
Valkyonowi udało się wyciągnąć przyjaciela z morza myśli, które szeptały do niego tak okropne rzeczy, że elf nie raz doprowadzał się do stanu zagrożenia życia, ale nie udało mu się zobaczyć uśmiechu niebieskowłosego, odkąd Gardienne odeszła.
Gdy odeszła, zabrała jego duszę ze sobą, pozostawiając zniszczone rozpaczą ciało.
— A ty nie miałeś iść do Purrekos? — Ezarel obrzucił mężczyznę lakonicznym spojrzeniem i wrócił do przelewania jakichś substancji.
— Ktoś mnie zatrzymał.
— Miiko znowu się rozmyśliła?
— Nie, Ezarel — odparł spokojnie Valkyon. — Chce się z tobą zobaczyć i czeka przed drzwiami.
— Kto taki? Poza tym nie mam czasu...
— To coś ważnego.
Ezarel wiedział, że gdy jego przyjaciel mówi, że coś jest ważne, rzeczywiście ma to na myśli. Valkyon nie bagatelizował wagi słów.
— Raczej nie będziesz wątpił, ale... nawet się nie zastanawiaj — srebrnowłosy delikatnie się uśmiechnął, co spowodowało niemałą konsternację alchemika. — Nazywa się Kendra — wyższy z nich położył dłoń na klamkę. — I jest twoja — wyszeptał, otwierając szeroko drzwi.
W progu stała dziewczynka.
Ezarel upuścił szklane fiolki, z których właśnie korzystał, a jego ręce bezwładnie opadły wzdłuż ciała. Jego serce obudziło się po tylu latach... wreszcie coś poczuł i było to tak przyjemne, że od razu jego oczy napełniły się łzami.
Ona wyglądała jak on. Czuł się tak, jakby znów był niewinnym chłopcem, patrzącym w wielkie, srebrne lustro, w pałacu, w jego pierwszym domu, przed Marią-Anną, przed Kwaterą, przed Gardienne. Był niewinny, młody i radosny, tak ja ta mała istotka, która była sobą, a jednocześnie nim. Jednak mógł natychmiast, po kilku sekundach, wyliczyć cechy, które dzieliła z Gardienne. Miała jego oczy, jego kolor włosów, jego uszy! Ale to spojrzenie, ta radość, te iskierki znał tak dobrze, on je chwytał, kiedy tonął w tęczówkach Gardienne, a te były takie same.
— Tata — zapłakała dziewczynka.
Ona była jego.
Czuł to całym sobą i zupełnie nie wstydził się łez, które spłynęły po jego policzkach, kiedy mała podbiegła do niego, a on się schylił, by wziąć ją w ramiona.
Ona była jego.
Przytulił ją najsilniej jak potrafił, drżąc tak samo mocno, jak ona. Zielonooka otoczyła go swoimi niewielkimi ramionami. Była tak blisko, nie tylko fizycznie, ale mentalnie. Ona była nim.
Ona była jego, a on był jej.
— Tak bardzo cię kocham, tato — wyszeptała do niego, chowając twarz w jego klatce piersiowej.
Ezarel wybuchnął płaczem, ale jednocześnie na jego ustach pojawił się szeroki uśmiech. Tak bardzo tęsknił, nie wiedząc, że to właśnie za nią. I jej matką. Jak mógł nic nie wiedzieć? Spojrzał na Valkyona, wciąż mocno przytulając dziewczynkę. Zacisnął usta i przełknął ślinę, zanim się roześmiał i zacisnął powieki.
— Ja ciebie też, Kendra.
Valkyon poprawił włosy, tak, żeby koniecznie zakrywały jego oczy i policzki, po których spłynęło kilka łez.
Dziewczynka odsunęła się od elfa i zmierzyła go wzrokiem, wycierając swoje policzki.
— Naprawdę wyglądasz jak ja! — krzyknęła, uśmiechając się od ucha do ucha. — I masz super rękę! — dotknęła mechanicznej dłoni Ezarela z fascynacją, ale niemal od razu straciła nią zainteresowanie. — Chcę zmierzyć ręce! — rozłożyła swoją dłoń tak, jakby chciała przybić mu piątkę.
Elf wpatrywał się w swoją córkę z zachwytem i tak wielkim wzruszeniem, że jego kąciki ust drżały mocno, kiedy się uśmiechał.
— No daj — uniosła jego dłoń i przyłożyła do swojej. Nieco się zawiodła, kiedy dłoń mężczyzny okazała się być o wiele większa od niej. — To nic, jeszcze urosnę i będę tak wysoka, jak ty!
— Na pewno — Ezarel znów przytulił swoje dziecko, a ona nie miała nic przeciwko.
Mama nie kłamała, powtarzała Kendra w myślach.
Kiedy Gardienne wskoczyła do myśli Kendry, wskoczyła również do tych Ezarela.
— Jest z tobą... — wziął głęboki wdech i wytarł policzki dłonią, zanim dokończył. — Jest z tobą mama?
Mimo wielkiego szczęścia, Kendra znów wybuchnęła płaczem.
— Mama jest bardzo chora. Uciekłam tu, bo lekarz powiedział, że... że jej organizm może przestać działać... czy jakoś tak...
Ezarel zamarł, wciąż przytulając dziewczynkę.
— A ty, tato, jesteś alchemikiem, prawda? Mama mówiła, że leczysz faeries, więc jej pomożesz, prawda?
— Pomogę. Oczywiście, że pomogę — elf podniósł dziewczynkę i trzymając ją w ramionach, zwrócił się do Valkyona. — Pojadę do niej. Dzisiaj. Teraz. Kocham je, Valkyon.
— Wiem – Valkyon uśmiechnął się lekko.
Ezarel niechętnie puścił swoją córkę, którą mimo tego, że nie miał pojęcia, że jest gdzieś ma tym świecie, pokochał całym sercem. Rzeczywiście, to czuł się tak, jakby zawsze ją kochał.
Tak, jak Gardienne.
Energicznie, jak nigdy odkąd stracił Gardienne, zaczął przeszukiwać półki z różnymi eliksirami, cały czas jakieś strącajac.
Chwycił kilka butelek i ostrożnie położył je na stół, gdzieś między przeróżne zioła rozrzucone po blacie. Z szafy wyciągnął dużą, skórzaną torbę i zaczął do niej pakować lekarstwa oraz rośliny, dosłownie wszystko, co leżało w zasięgu jego wzroku i mogło się przydać. Kendra, która była niesamowicie zafascynowana, nie nadążała za liczeniem fiolek i roślin.
Po chwili, kiedy blat stał się pusty, niebieskowłosy przełożył torbę przez ramię i spojrzał na pozostałą dwójkę. Jego kopia stała szeroko uśmiechnięta, a jej szmaragdowe oczy przewiercały Ezarela na wylot, jednak nie przeszkadzało mu to. Cieszył się, chociaż sam do końca nie wiedział, z czego dokładnie. Dlatego, że jest ojcem? Dlatego, że jego córka jest dokładnie taka, jak on? Dlatego, że jedzie spotkać się ze swoją ukochaną i sprawić, że będą szczęśliwą rodziną?
Chociaż to ostatnie było tylko cichym marzeniem.
Co jeśli Gardienne znalazła tam kogoś, kto był lepszy?
— Na co czekasz? – elf spojrzał kierunku Valkyona.
Gdyby nie on, nie udałoby mu się przeżyć bitwy, zwyciężyć smutek i rozpacz, nie otrząsnął by się po stracie ręki. Gdyby nie Valkyon, Ezarel by się wykończył.
Podszedł do niego i przytulił złotookiego tak, jakby już nigdy mieli się nie spotkać, jakby stali przed sobą po raz ostatni. Pierwszy raz uciekł się do tak skrajnego dla niego okazania wdzięczności. Ale to dzięki Valkyonowi mógł poznać Kendrę.
— Dziękuję za wszystko — na jego twarzy ponownie zagościł wielki uśmiech. Valkyon przyjacielsko poklepał go po plecach, udając, że nie wzrusza go szczęście Ezarela.
— Dobrze cię widzieć takiego jak kiedyś. Czekam, aż znów zaczniesz żartować.
Odsunęli się od siebie. Ezarel pomógł Kendrze wdrapać się sobie na plecy i szybkim krokiem ruszył w kierunku boksów Shau'kobowów. Mężczyzna ignorował wszelkie dziwne, przerażone lub podejrzliwe spojrzenia w ich kierunku; zignorował też Purreru, który próbował mu wytłumaczyć, że nie może w tym momencie zabrać chowańca. Z łatwością posadził swoją drobną córeczkę na wierzchowcu, po czym sam na niego wsiadł, siadając zaraz za Kendrą, objął ją mocno, żeby nie spadła i szybkim ruchem lejcami zmusił chowańca do galopu.
— O rany, siedzę z przodu!
— Oczywiście. Gdzie dokładnie jest mama? — zapytał, kiedy wyjechali za Wielką Bramę i zaczęli się kierować w stronę lasu.
— Nie wiem dokładnie... Mieszkamy z mamą niedaleko jakiejś wioski, ale nie znam nazwy... mama nie zabiera mnie tam często. Wiem tylko tyle, że jest ona położona trochę na wschód od takiej większej wioski na „B" — zasmuciła się.
— To wystarczy. W końcu, komu się nie uda, jak wspaniałemu Ezarelowi oraz jego małej kopii, hmm? – uśmiechnął się głupio i mocniej przytulił dziewczynkę. Jak wspaniałe było znów rzucać podobnymi żartami, które kierował do Gardienne.
— Mama miała rację — zaśmiała się. — Wiesz, że nazywa cię kretynem? Ale mimo to cię kocha, wiesz? Opowiada mi o tobie co wieczór. Cieszysz się, że ją zobaczysz?
— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo.
Droga zajęła cały dzień i noc. Ezarel przespał ledwie godzinę. Cały czas pilnował Kendrę, która całą drogę opowiadała o swoim życiu i wypytywała o ojca, który cierpliwie odpowiadał na każde pytanie, czując, że z każdą sekundą kocha ją coraz bardziej.
Kiedy wreszcie, nad ranem, dotarli do miejsca, które Kendra rozpoznawała, czyli do lasu, w którym było niesamowicie wiele nierówności.
— Tam, tam! Tam jest nasz dom! — Kendra wymachiwała ręką mimo zmęczenia.
Ezarel ponaglił wykończonego Shau'kobowa, obiecując sobie, że na miejscu da mu najlepsze jedzenie, jakie znajdzie. Wyjechali na pusty teren, wzgórze, na którego czubku stał niewielki domek.
Przez tyle lat marzył o miejscu, w którym znajdzie Gardienne.
A był to zwykły, mały domek na wzgórzu.
Kiedy zbliżyli się do niego, a Kendra zeszła z Shau'kobowa, drzwi otworzyły się z impetem i z domku wyszła niska kobieta o popielatych włosach i pięknych oczach.
Wyglądała tak pięknie.
— Kendra, gdzieś ty była?! — kobieta pobiegła w ich stronę, nie zwracając uwagi na Ezarela. — Chciałaś mnie doprowadzić do...
I wtedy na niego spojrzała.
Jego serce przystanęło. Zszedł z Shau'kobowa.
— Przepraszam — wyszeptał. — Tak bardzo przepraszam.
Gardienne, patrząc mu w oczy, wybuchnęła płaczem.
Wciąż go kochała.
🌸🌸🌸🌸🌸🌸🌸🌸🌸
JOŁ JOŁ JOŁ, ELO ELO 320
MY ŻYJEMY!
nie, nie zapomniałyśmy o tej książce.
tak, jesteśmy leniwe dupy, które napisały 3k słów w parę dni.
Teraz jest pięć.
Wena to zdzira.
Jak zwykle, kochajmy xxMikaa
Mika to wolność. Mika to nadzieja.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top