░▒▓█►─═ 12 ═─◄█▓▒░

Drugi rozdział dziś ^^

W moje dziesiąte urodziny tata został ogłoszony generałem. Mama niezmiernie się cieszyła. Mój pradziadek ostatnio był tak wysoko postawioną osobą w rodzinie. Nawet nie zdawałem sobie sprawy jak ostatnie lata były ciężkie dla naszej trójki. Widząc ten uśmiech mamy zapragnąłem być jak tata. Być tak samo wysoko postawionym człowiekiem. Od tamtej pory całe dnie spędzałem na dworze bijąc gałęzią w pień drzewa. Wyobrażałem sobie, że trzymam prawdziwy miecz, a drzewo to wróg, który chce zaatakować nasz kraj. Pewnego dnia podszedł do mnie jeden chłopiec. Był starszy i kojarzyłem go bo mieszkał w domku niedaleko naszego. Był o głowę ode mnie wyższy i codziennie wyzywał mnie ma pojedynek. Mijały lata i codziennie biliśmy się patykami i codziennie od niego obrywałem. Był większy, starszy i silniejszy. Bałem się, że przez to nie będę taki jak tata. Że nie będę najlepszy czy nawet wystarczająco dobry. Byłem zdeterminowany mimo młodego wieku. Trenowałem na prawdę ciężko. Nawet istniały dni gdy pomagał mi tata. Cieszyłem się, że moje pojedynki z tym chłopakiem stawały się coraz mniej bolesne i przegrane dla mnie. Wtedy wiedziałem, że to jest to co chcę w życiu robić. 

Obudziłem się dość rozkojarzony. Rozejrzałem się wokół siebie widząc, że wszyscy jeszcze spali, a za oknem było jeszcze ciemno. Położyłem wygodnie na poduszce głowę zaczynając patrzeć na sufit. Westchnąłem cicho przypominając sobie pojedyncze sceny ze snu. Jak bawiłem się z mamą, jak siłowałem się z tym chłopczykiem... Który swoją drogą ma na imię Shownu. I wciąż jest gwardzistą Hasoo... Przypomniało mi się dlaczego tak bardzo lubię treningi mimo ciężkiej pracy i jak bardzo lubię spędzać czas na polu treningowym. Przypomniał mi się uśmiech mamy... Westchnąłem ponownie na samą myśl o niej. Poczułem jak dłonie zaczynają mnie piec co spowodowało, że na nie spojrzałem. Krew znów zaczęła cieknąć, a małe plamki krwi były widoczne na pościeli. 

Wiedziałem, że już nie zasnę. Starałem się ubrać jak najciszej tylko mogłem by nie obudzić reszty i wyszedłem z komnaty. Postanowiłem, że samotny, poranny spacer dobrze mi zrobi. Nie wziąłem miecza, ale i tak czułem, że nogi poniosą mnie na pole treningowe. 

Mimowolnie uśmiech rósł mi pod nosem. Gdy tylko przeszedłem obok manekina usiadłem na schodach prowadzących do innego budynku. Oparłem łokcie o kolana patrząc na niebo. Było czyste. Nie widziałem żadnej chmurki. Uśmiechałem się chcąc oczyścić umysł. Nie chciałem myśleć o tym co wczoraj posłuchałem. O tym, że to kwestia dni żeby moje życie się całkowicie zmieniło. Nie chciałem myśleć o Irmin ani o nikim innym. Nie chcę aktualnie gościć nikogo, ani niczego w moich myślach. Wsłuchiwałem się w dźwięki świerszczy i szum drzew. Wiatr dalej był lodowaty, ale dzięki temu nie czułem zmęczenia, mimo wczesnej pory. Szczypał mnie w nos, ale ja wręcz się cieszyłem, że mróz to mój aktualny problem. 

Z rozmyślań wyrwały mnie kroki, które usłyszałem. Jak poparzony zacząłem się rozglądać jednak nie widziałem nikogo. Myśląc, że mi się to zdawało, wróciłem do patrzenia przed siebie. Znów usłyszałem szmery jednak pomyślałem, że to wiatr i olałem to. Spuściłem głowę by spojrzeć na swoje dłonie. Chwilę im się przyglądałem po czym zacząłem zeskrobywać zaschniętą i zestrupaciałą krew. Skubałem by zająć czymś głowę. Czułem ból, ale mróz go uśmierzał. W ostateczności włożyłem jedną dłoń do sterty śniegu obok mnie. Czułem się słaby, że takie małe zadrapanie może tak boleć... 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top