one: the pure heart.

one:
• the pure heart •

Słońce już dawno zaszło za horyzontem, pogrążając całą wyspę Averoya w ciemności nocy. Nawet księżyc wydawał się dziś wyjątkowo mało jasny, a gwiazdy jakieś przygaszone, sprawiając, że cała wyspa tonęła wręcz w niemalże nieprzeniknionym mroku. Głucha cisza objęła całą wioskę wikingów, a w powietrzu dało się wyczuć coś dziwnego. Zupełnie jakby nawet natura wiedziała, co zaraz ma wydarzyć się w chacie wodza.

Panowała tam bowiem bardzo podoba atmosfera. Ojciec i syn siedzieli przy gasnącym już ogniu w ciszy, zupełnie jak co wieczór. Jisung — drobny i wystraszony siedział skulony w swoim fotelu, doskonale wiedząc, co zaraz się wydarzy. Choć wiedział, że jego posturą wcale nie była mężna, a schowany w siedzeniu wyglądał na jeszcze mniejszego, to jednak widok ten wcale nie rozczulił jego ojca. Wódz bowiem czuł wściekłość ilekroć ktoś wytknął mu to, jak bardzo nieidealny był jego syn, a widząc to na własne oczy, stawał się wręcz czerwony ze złości. W końcu jakim prawem jego dziedzic i przyszły przywódca mógł być słabszy, niż niejedna panna na wyspie?

— Tak nie może dłużej być — westchnął w końcu Jinyoung. — Zdajesz sobie sprawę z tego, ile codziennie najadam się przez ciebie wstydu? — burknął, mierząc syna zawiedzionym spojrzeniem.

Jisung jedynie wywrócił oczami, wiedząc doskonale do czego zmierza wódz. Nie pierwszy raz prowadzili już taką rozmowę, a jednak jego ojciec stale zaczynał ten temat, jakby mając nadzieję, że chłopak w końcu utrwali sobie to w głowie i nareszcie coś z tym zrobi.

— Przecież od razu nie stanę się wielki i umięśniony — prychnął cicho, krzyżując ramiona na piersi. Chciał już po prostu uciec do swojego pokoju i móc w spokoju spędzić czas z dała od osadzających go stałe spojrzeń i komentarzy. Jak zawsze sam, ale w spokoju bez ludzi, którzy wymagali od niego rzeczy, które go po prostu przerastały.

— Ale mógłbyś się do cholery chociaż postarać! — wrzasnął Han, waląc jednocześnie pięścią o stół. Jisung skulił się w sobie jeszcze bardziej, z przerażeniem przyglądając się następnym ruchom jego rodziciela. Nienawidził siebie tak samo jak jego ojciec, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak żałośnie wypadał obok ich przywódcy. — A nie widzę, żebyś nawet próbował — rzucił zły, mierząc wzrokiem mniejszego z jeszcze większym zawodem.

— Najwyraźniej jesteś zbyt zaślepiony sobą — mruknął ponuro chłopiec, nie ważąc się nawet spojrzeć w oczy starszemu.

— Jesteś cholernie niewdzięczny — zaklął wódz, kiwając rozczarowany głową. — Przecież to dla twojego dobra!

Brązowowłosy chłopiec jedynie prychnął, nie mając siły i chęci prowadzić tej kłótni. Miał świadomość, że jego rodzic chciał aby ten nauczył się dyskusji i obrony, ale ich cele zupełnie się mijały. Choć Jisung z urody miał wiele cech ojca, choćby pulchne policzki, to jednak ich charaktery zupełnie się różniły. Młody Han był totalnie uległy i wolał trzymać się w cieniu. Co prawda zdarzało mu się odpyskować ojcu, jednak znacznie częściej po prostu dawał mu się wykrzyczeć, aby potem móc szybko wrócić do siebie i swojego ukochanego spokoju.

— Mam tego dość! Nie będę cię dłużej takiego znosił! — wrzasnął brodaty, wstając porywczo z krzesła. — Skoro ja nie umiem przemówić do ciebie, zrobią to za mnie inni — oświadczył, uśmiechając się cwaniacko do siebie. — Jutro przylatują Hwangowie. Oni cię nauczą dyscypliny — oznajmił dumnie, patrząc na syna z góry.

— Jak machanie siekierką ma mnie nauczyć dyscypliny? — rzucił obojętnie drobny brunecik.

— Nikt nie mówi o machaniu toporem — odparł w ten sam sposób co jego syn. — W końcu nauczysz się dosiadać smoka — dodał, uśmiechając się do siebie, kiedy zobaczył jak ogromne niezadowolenie wpełzło na twarz Jisunga.

— Nie zgadzam się! — pisnął oburzony. — Nie chcę żadnego smoka! — oznajmił stanowczo.

Jednak nie do końca była to prawda. Han od małego marzył o własnym smoku. Jedynym co go powstrzymywało przed oswojeniem go, był ogromny strach, który skutecznie odciągał go od tresowania smoka.

— Mam to w dupie! — krzyknął przywódca, oddzielając każde słowo. Nie mógł dopuścić do zhańbienia swojego rodu. — Zaczynasz od jutra i koniec dyskusji — oznajmił stanowczo, samemu powoli kierując się już do swojej sypialni. — I nie spóźnij się, bo nie ręczę za siebie — westchnął, stawiając ciężkie kroki po schodach, w końcu znikając na piętrze.

Na co dzień Jisung był bardzo łagodny — zupełnie jak urocza owieczka. Jednak i takie słodkie puchatki czasem muszą się wyżyć. Głośny pisk wyrwał się z ust młodego Hana, kiedy i jego pięść ze złości i smutku spotkała się z twardym blatem stołu. Załkał żałośnie, zraniony i zrozpaczony uciekając do swojego pokoju.

Nienawidził z całego serca tego, jaki był. Wszystkie słowa jego ojca były prawdą i raniły jego serce zupełnie jak prawdziwy topór. Wiedział, że musiał coś ze sobą zrobić i mimo tego, że bardzo chciał oderwać się teraz od mokrej od jego łez poduszki, to nie miał na to kompletnie sił. Był zbyt słaby — zupełnie jak mówił jego ojciec.

Jisung nie był nawet pewien, kiedy zmorzył go sen. Pamiętał jedynie, że płakał i nagle odpłynął w krainę snów, zbyt zmęczony po kłótni z ojcem, by walczyć ze snem. Jednak kiedy się obudził, wcale nie był w lepszym nastroju. Świadomość, że tego dnia musiał zmierzyć się ze swoim największym strachem, jedynie go dobijała, sprawiając, że wcale nie miał ochoty wstawać z łóżka. To było za dużo, jak na nieśmiałego, siedemnastoletniego chłopca. Z dnia na dzień musiał przełamać lęk, który rósł w nim przez całe życie.

I chociaż najbardziej pragnął zniknąć i za żadne skarby nie pokazywać się na dzisiejszym treningu, to jednak czuł, że jeśli się tam nie pojawi, gniew jego ojca przerośnie to, co do tego czasu mu pokazał. Przez całe życie jakoś udało mu się uniknąć treningów, lecz tym razem czuł, że wódz naprawdę nie miał już zamiaru mu odpuszczać. Dlatego też niechętnie zwlekł się z łóżka, następnie schodząc na dół na śniadanie. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, że spał o wiele dłużej, niż przypuszczał, a słońce znajdowało się już wysoko na niebie, górując w zenicie. Szybko dało mu to do zrozumienia, że zapewne był już spóźniony na trening, który zaczynał się właśnie w południe.

Mimo tego, że wolał z powrotem zagrzebać się pod kołdrę, to jednak czym prędzej ubrał się i bez śniadania wybiegł z domu, udając się w stronę areny,
na której to odbywały się treningi. Fakt, że miał się spóźnić przerażał go jeszcze bardziej — i nie chodziło już nawet o gniew ojca, a o to, że musiał wejść pomiędzy trenujących już ludzi, zwracając na siebie całą uwagę. Nienawidził tego, nienawidził być w centrum uwagi, czuć na sobie spojrzenia innych ludzi. Najbardziej na świecie pragnął po prostu wtopić się w tłum i zostać nikim ważnym, co jednak nigdy nie mogło się spełnić, gdyż los przypisał mu inną historię. Strach ściskał go od środka, a on mimo to biegł w stronę areny, nie chcąc spóźnić się jeszcze bardziej.

Próbując odciąć się od nieznośnych i przerażających myśli, wszedł na arenę, istotnie spełniając najgorszy powstały w jego głowie scenariusz, tym samym ściągając na siebie uwagę wszystkich przebywających na arenie osób. Rozmawiali oni jeszcze w grupie, jakby dyskutowali o tym, co dzisiaj mieli robić. Część osób znał — oczywiście z widzenia, gdyż całe życie przesiedział w samotności. Wśród wpatrujących się w niego osób rozpoznał między innymi Felixa, syna kowala, Jeongina, syna rybaka czy też Seungmina, syna młynarza. Znajdowało się tam też kilka dziewczyn, które kojarzył jedynie z oficjalnych ceremonii, między innymi Ryujin, która była córką krawca. Jego wzrok padł jednak na Hyunjina, syna trenera smoków, po którym to przejął fach. Był on niczym mniejsza kopia swojego ojca — wspaniały wojownik, który umiał bez problemu dogadać się i poskromić każdego smoka. Nie dziwiło go więc to, że to właśnie jemu jego ojciec zlecił wyszkolenie go na jeźdźcę smoków. Nie zmieniało to jednak faktu, że wcale go to nie cieszyło — bowiem chociaż nie znał go osobiście, to słyszał nieraz o tym, jak bardzo arogancki, narcystyczny i niemiły bywał Hwang Hyunjin.

I miał przekonać się o tym na własnej skórze już za kilka chwil.

— No proszę — usłyszał, a tylko te dwa słowa sprawiły, że zatrzymał się w miejscu. Jego wzrok momentalnie spadł na ziemię i nim kolejne słowa dotarły do niego, wiedział, że nie skończy się to dobrze. — Któż to zaszczycił nas swoją obecnością. Śpiąca królewna jednak wstała? — prychnął lekceważąco. — Nieładnie tak spóźniać się na pierwszy trening.

Jisung przełknął nerwowo ślinę, czując, jak zbiera mu się na płacz. Szybko poszło.

— Przecież jeszcze nie zaczęliście — wydukał cicho, starając się utrzymać stabilny głos, co jednak nie bardzo mu wychodziło. Miał jedynie nadzieję, że żadna ze zgromadzonych tu osób nie słyszała tego, jak drżał jego głos. Wszystko, czego się bał, właśnie się spełniało, a on stał ze zaszklonymi oczami, znajdując się w centrum uwagi, czyli miejscu, którego tak bardzo nienawidził.

Nie podniósł wzroku ani na chwilę, czując się jak najbardziej żałosna osoba na świecie. Dopiero co pojawił się na arenie, a mu już chciało się płakać i pragnął jedynie zapaść się pod ziemię, zniknąć. Jednak kiedy usłyszał zbliżające się do niego kroki, strach przeleciał go na wylot.

Po chwili poczuł na swojej szczęce palce, a jego głowa została agresywnie podniesiona w górę. Jego wzrok natrafił na twarz Hyunjina, która ku jemu zdziwieniu była rozbawiona — tak, jakby śmieszyło go przerażenie malujące sie w wielkich oczach Jisunga.

— Posłuchaj teraz uważnie — zaczął głosem pewnym i władczym. — Nie obchodzi mnie to, że jesteś synem wodza, bo tutaj ja ustalam zasady — oznajmił. — Więc jeśli mówię, że jesteś spóźniony, to jesteś spóźniony i nie obchodzi mnie dlaczego — dodał. — A wszystkie spóźnialskie księżniczki zostają po treningu, by posprzątać — wyjaśnił na koniec. Jisung zagryzł jedynie nerwowo wargę, starając się odwrócić wzrok. — Zrozumiano?

Brązowowłosy pokiwał delikatnie głową, zagryzając wargę jeszcze mocniej, by jakoś odreagować i się nie rozpłakać. Czuł się, jakby najgorszy koszmar właśnie się spełniał, a on został upokorzony na oczach wszystkich na sam początek.

— Zrozumiałem — wyszeptał.

Dopiero wtedy uścisk starszego zniknął z jego szczęki. Hwang odsunął się nieco, a Jisung momentalnie spuścił wzrok, nie chcę widzieć zapewne roześmianych min pozostałych osób.

— No, to skoro ustaliliśmy wszystkie zasady, to myślę, że możemy zaczynać — oznajmił po chwili Hyunjin.

Dopiero zaczynali, a Jisung już w tej chwili miał ochotę rzucić się do ucieczki i znów zaszyć w swoim pokoju, z dala od nich wszystkich. Czuł się jakby wszyscy obecni wpatrywali się w niego drwiącymi spojrzeniami i wypalali dziury w jego delikatnej i wrażliwej duszy, zostawiając w nim nieodwracalne rany. Łzy cisnęły mu się do oczu, jak tylko przypomniał sobie co stało się kilka chwil temu. Jak on miał sobie poradzić wśród tych wszystkich napakowanych mięśniami i hormonami jeźdźców?

— Głuchy jesteś?! — wrzasnął mu do ucha Hyunjin. — Nasza księżniczka już odleciała w zaświaty? — zarechotał, widząc, jak Han przestraszony odskakuje od niego. Mały brunecik już teraz ledwo trzymał się na nogach ze strachu i bólu jaki wywoływał w nim ten tyran. Bał się do tego stopnia, że wnętrze jego dłoni pulsowało od mocnego wbijania w nie paznokci. — Do smoka! — zawołał, popychając go do zamkniętych drzwi.

— N-nie mam... — bąknął cicho, czując, jak wstyd ogarnia go jeszcze bardziej z każdym chichotem innych, młodych wikingów. Wiedział, że było to żałosne, bo każdy pięciolatek obcował już ze smokami, a on miał już na karku prawie osiemnaście lat i nigdy nie miał żadnego smoka.

— To sobie załatw — westchnął zirytowany Hwang, popychając go nadal w stronę stajni. Zaczynało go to powoli denerwować, bo wcale nie miał ochoty trenować Jisunga. Robił to tylko ze względu na polecenie ojca, dlatego też nie miał zamiaru traktować go specjalnie i ulgowo. — Znajdą się jakieś — dodał, otwierając w końcu drzwi to stajni.

Smoki jak rój wyleciały z kamiennego budynku, krążąc na około placu kilka razy, aby w końcu wylądować koło nich. Tak niespodziewany widok spowodował jednak, że syn wodza zachwiał się i wylądował tyłkiem na twardej ziemi. Znów usłyszał śmiech jego rówieśników, a łzy powstrzymał w ostatnim momencie.

— Wstawaj, śpiąca królewno — rzucił czarnowłosy trener. — Smoki nie będą na ciebie czekać — dodał, samemu podchodząc do swojego smoka, który nadleciał z innego kierunku, tak, jakby nie znajdował się wcześniej w stajni.

Prezentował się on dokładnie tak, jak jego właściciel. Wielki i wyniosły, dumnie wypinający pierś do przodu, pokazując kto tu rządzi i kto jest najlepszy. Czerwone jak ogień pokrycie ciała błyszczało w słońcu, prawie oślepiając Jisunga. Ostre i poszarpane na końcach łuski mówiły o tym jak częste i jak wyczerpujące były przejażdżki na nim. Han mógł sobie tylko wyobrażać, jaką mocą władają te skrzydła, na których zmieściłoby co najmniej dziesięciu takich jak on sam. Nie mówiąc też o szponach, które w sekundę mogłyby pozbawić go jego pyzowatej buźki. Dziwił się właściwie, w jaki sposób Hyunjin na niego wsiadał, bez nadziania się na kolce na grzbiecie. Był przerażający, ale jednocześnie też w swój sposób piękny i budzący podziw. Prychał na innych tak samo arogancko, jak Hwang na swoich podopiecznych. Zdecydowanie był alfą w tym stadzie.

— Robi wrażenie, co? — prychnął czarnowłosy, widząc jak wpatruje się w niego mniejszy. — Nie stój tak, tylko idź po jakiegoś! — rozkazał, wracając do reszty grupy, która także miała już swoje smoki przy sobie.

Jisung odetchnął głęboko, ciesząc się tą jedną chwilą spokoju od tyrana Hwanga. Na próżno jednak była ta jego radość, gdyż teraz stanął przed zadaniem, którego bał się najbardziej — znalezieniem sobie swojego smoka. W jego umyśle wydawało się to wręcz nierealne. Nie dla niego były te pełne adrenaliny przejażdżki, wymyślne sztuczki i ta cała bajeczka o więzi smoka z jego mistrzem. Racja, od dziecka podziwiał smoki i uważał je za naprawdę piękne, ale to były jakieś farmazony i tyle. Nie potrafił sobie wyobrazić obok siebie żadnego zwierzęcia — nawet kota, a co dopiero coś tak inteligentnego jak smok. To po prostu nie mogło wyjść.

Nie widział na placu już żadnego smoka bez właściciela obok, co dało mu chwilę ulgi, gdyż być może po prostu nie było ich więcej i będzie mógł dzięki temu wrócić do siebie. Na jego nieszczęście musiał jeszcze sprawdzić wnętrze stajni. Nie było to jednak do końca złe, gdyż przynajmniej nikt już się na niego nie patrzył i śmiał się, jeśli mu się nie uda.

Dlatego też zabrawszy z wiadra rybkę i starając się być dobrej myśli, wkroczył szybko do budynku. Ostrożnie rozejrzał się po ogromnym pomieszczeniu, ciesząc się, że nic mu jeszcze nie wskoczyło do gardła. Światło wpuszczały tu jedynie maleńkie okna u samej góry, wprowadzając miejsce w półmrok. Pomniejsze boksy odgradzały kamienne murki, gdzieniegdzie już obdrapane. Śmierdziało tu rybami, spalenizną i gnojem, co odrzucało mocno Jisunga, ale nic nie mógł na to poradzić. Wchodząc jednak głębiej coraz bardziej upewniał się, że nie ma tu ani jednej żywej duszy. Nie żeby narzekał, oczywiście.

Nagle włosy stanęły mu dęba, a strach jakby automatycznie kazał stanąć mu w miejscu. Ledwo słyszalny, choć długi szczęk łańcucha wystraszył chłopca, który instynktownie zaczął się rozglądać dookoła. Modlił się już jedynie, aby nie spotkać tu żadnego Węglika Plującego lub Szkarłatnika Płomiennego jak ten Hyunjina. Choć były one na tyle duże, że już dawno by je zauważył.

Ale obecne tu zwierzę nie mogło być z rodziny ogniowych. Choć Jisung naprawdę bał się tych stworzeń, to jednak wiedział o nich sporo. Władające płomieniami smoki nie chowały się po kątach, co zresztą widać było po samym smoku jego trenera. Wiedział, że najprawdopodobniej miałby pełne spodnie, gdyby takiego tu spotkał. Jego towarzysz musiał jednak być bardziej płochliwy. Obstawiał dlatego coś z odnóg ziemnych lub wodnych gadów i to raczej szczenięce, skoro nadal nie zauważył go pomiędzy niewysokimi murkami.

W pewnym jednak momencie usłyszał kroki i z pewnością nie należały one do człowieka. Dochodziły one zza jego pleców, lecz nim zdobył się na obrócenie w tamtym kierunku, na swoim karku poczuł zimny oddech. Zmroziło go — dosłownie i przenośni, a strach opanował całe jego ciało. Jego dłonie zaczęły drżeć i musiał mocniej zacisnąć palce na rybie, by jej nie upuścić.

W końcu jednak czując, jak jego serce wyrywa się z piersi, obrócił się do tyłu, stając twarzą w twarz ze stojącą za nim istotą. Jego oczom ukazał się młody smok istotnie z kategorii wodnej. Był to Szablołuski Lodowy, jednak nie mógł być dorosły, gdyż takie osobniki były większe, toteż miał on zapewne około roku. Jego serce dosłownie stanęło, gdyż wiedział, że chociaż smoki te były naprawdę lojalne i przyjazne w stosunku do swoich właścicieli, to jednak były niebezpieczne i przywiązywały się do niewielu jeźdźców.

Stojący przed nim smok przechylił głowę w bok, naraz pochylając się nieco nad brązowowłosym chłopcem, który to w odpowiedzi cofnął się do tyłu. Zaciekawiony smok podążał jednak do przodu, sprawiając tym samym, że Jisung dotarł prosto pod ścianę stajni. Niepewnie uniósł wzrok w górę, przyglądając się tej kreaturze. I chociaż był przerażony, i nie miał pojęcia, co zrobić, to jednak musiał przyznać, że była ona piękna, niezwykła i unikalna. Jej oczy były jasnoniebieskie, niemalże białe, zaś oplatające jej ciało łuski przechodziło od koloru białego, przez błękitny i szary, aż po czarny na łapach i brzuchu.

Nagle jednak smok pochylił się jeszcze bardziej, przez co Han zamknął ze strachu oczy. Chwilę później poczuł na swojej twarzy mokry język zwierzęcia, przez co stęknął cicho z obrzydzenia. Smok oblizał całą jego buzię i by jakoś się od tego uratować, wyciągnął w końcu przed siebie rybę, zmuszając się też do tego, by rozchylić powieki.

Błękitne zwierzę z zainteresowaniem zaczęło wąchać pożywienie, a Jisung modlił się jedynie o to, by stojący przed nim smok nie wyczuł tego, jak bardzo się bał i jak mocno uderzało przez to jego serce. Był przerażony, nie miał też zielonego pojęcia, co powieleń zrobić. Pierwszy raz w życiu znajdował się tak blisko smoka, toteż jego strach był kompletnie zrozumiały. Po chwili w końcu smok połknął rybę, przy okazji oblizując też ręce brązowowłosego. Smok prychnął też ze szczęścia, tym samym posyłając okropnie zimny powiew powietrza w stronę twarzy przypartego do ściany chłopca.

W tym też momencie Jisung pisnął głośno, upadając na ziemię. Zimno zmroziło całą jego twarz, przez co poczuł maleńkie kryształki lody między innymi na rzęsach. Łzy niekontrolowanie zaczęły cisnąć się mu do oczu, przez co nie zwrócił nawet uwagi na fakt, że smok od niego odszedł, uciekając w inną stronę stajni. Objął ramionami swoje kolana, powoli zanosząc się płaczem. Dlaczego musiał być takim tchórzem? Dlaczego nie umiał zrobić czegoś, co inni członkowie plemienia robili od małego dziecka? Dlaczego bał się czegoś, co powinno znajdować się w jego naturze? Dlaczego musiał płakać przez każdą, najmniejszą porażkę?

Przez to, że powoli zaczął pogrążać się w histerii, nie zwrócił nawet uwagi na fakt, że w stajni pojawiła się druga osoba. I dopiero, gdy poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń, uniósł w górę zaszklone spojrzenie, znajdując przed sobą nikogo innego, jak Hyunjina. Lecz ku jego zdziwieniu na twarzy czarnowłosego nie widniał ten sam dumny i arogancki uśmieszek, co jeszcze kilka minut wcześniej przy reszcie jeźdźców. Ba, wręcz przeciwnie — wyglądał on na zmartwionego.

— Wszystko w porządku? — spytał zaniepokojony. — Zrobiła ci coś? Nikomu nie dała się jeszcze oswoić.

Jisung zamrugał tylko kilka razy, by odgonić łzy, nie bardzo wiedząc, co się właśnie wydarzyło. W końcu jeszcze chwilę wcześniej stojący nad nim nastolatek zachowywał się jak kompletnie inna osoba — szydził z niego, nie okazywał ani trochę zrozumienia i litości. A teraz? Jak gdyby nigdy nic pytał go, czy wszystko było w porządku i czy — jak się okazuje — smoczyca nic mu nie zrobiła.

Jednak nim zdążył jakkolwiek odpowiedzieć na zadane mu pytania, w stajni pojawiła się reszta obecnych na treningu nastolatków. I gdy tylko Hwang wyprostował się, przybierając z powrotem poprzednią minę, zrozumiał, że skończy się to jeszcze gorzej, niż wcześniej.

— Hyunjin, co ty tam robisz? — rzucił z oddali, jak mu się wydawało, Felix. — Księżniczce znowu coś nie wyszło?

Nim zdołał się obejrzeć i chociażby podnieść z podłogi, reszta była już przy nich. Hyunjin jednak nie odezwał się, chociaż wciąż wpatrywał się w brązowowłosego. Zupełnie tak, jakby nie był w stanie wybrać, którą osobowość pokaże teraz.

— Ojoj, popłakał się — dodał Seungmin, gdy tylko znalazł się obok nich. — Co się stało? Smoczek cię drasnął?

Jisung resztkami sił i odwagi podniósł się z ziemi, nie odzywając się jednak ani słowem. Łzy znów poleciały z jego oczy i chociaż bardzo się starał, nie umiał tego powstrzymać.

— Ciekawe jak przetrwa nasze plemię, skoro nasz przyszły wódz to zwykła pizda i beksa — dodała jedna z dziewczyn.

To było za dużo. Miał już kompletnie gdzieś, czy jego ojciec zabierze go na kolejną rozmowę, bo w tej chwili zrozumiał, że to tutaj spotykało go większe piekło, niż w domu. Ponownie zanosząc się histerią, odepchnął na bok Hyunjina, następnie czym prędzej uciekając od nich i biegnąc w stronę domu.

Mieli rację. Nie nadawał się na wodza i był zwykłą porażką.

...

[3405 słów]

heyka jeszcze raz :D

mamy nadzieję, że rozdział się podobał. wszystkie opinie i komentarze mile widziane <33

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top