yksi


PIĄTEK

Obudził go smak deszczu. Mikroskopijne krople rozbryzły się mu na policzku i zebrały w kąciku ust, mieszając w sobie zapach trawy i zimnej, mokrej ziemi. Nie otwierając oczu, otarł twarz o poduszkę i wziął głębszy wdech, rozkoszując się głośnym stukotem kropli o cienki, blaszany dach. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła mu myśl, że nie powinien tak bezczynnie leżeć, bo kiedy w końcu wstanie, cały przedsionek zastanie jak po powodzi. Dom był stary, ciągle coś się psuło, a w czasie deszczu najczęściej padało właśnie na dach. Niemniej jednak nie mógł się zmusić do ruszenia z miejsca, bo za powiekami obraz szarego nieba sprawiał, że wolałby zostać w bezruchu już do końca dnia.

Nie mógł.

Za jego plecami rozległ się dźwięk dzwonka. Przebił się przez ścianę deszczu i wdarł w jego świadomość, niczym nieproszony gość.

Po raz ostatni wziął głęboki wdech, starając się zapamiętać zimny, stalowy zapach wody, który wypełnił jego nozdrza, po czym przewrócił się na drugi bok i po omacku zaczął szukać buta. Był pewien, że właśnie tam dzień wcześniej zostawił swój telefon. Rzadko kiedy go odbierał. Po prawdzie wcale by go nie potrzebował, gdyby nie ta jedna rozmowa, dokładnie raz w tygodniu. Dokładnie w piątek.

Kilka nic nie znaczących dla niego pytań. Na wpół wymuszone odpowiedzi. Chęć rozluźnienia mięśni twarzy, kiedy te bezwiednie rozciągały się w wymuszonym uśmiechu. W końcu telefon spadł mu z policzka, a głos po drugiej stronie zyskał zrzędliwą nutę.

— Słuchasz mnie w ogóle?

— Bardzo uważnie.

— Przyznaj się. Śpisz jeszcze?

Nie. Przecież rozmawiam z tobą — pomyślał.

— Jasne, że nie. Właśnie miałem wychodzić, więc... — Kłamstwo przychodziło mu gładko. Zupełnie, jakby było jego drugą naturą.

Cisza. Westchnienie.

— Już po ósmej. Nie będę ci przeszkadzać. Podobno ciężko się dostać rano do centrum.

— No...

— Dawno ciebie w domu nie było.

Zacisnął usta, bo miał przeczucie, dokąd ta rozmowa miała od samego początku zmierzać.

— Jakieś trzy tygodnie.

— Trzy miesiące, Jungkook. Trzy. Miesiące. Z ojcem już zapomnieliśmy, jak wyglądasz.

Ciężko mu było w to uwierzyć, jednak nic się na to nie odezwał. Jedynie słuchał. Przecież i tak nie było sensu się kłócić.

— Przyjedź na weekend. Chcę zobaczyć twarz swojego syna.

Cały weekend. Nie miał w prawdzie planów, ale gdyby było inaczej, na pewno tak by nie wyglądały.

Zgodził się. Tak dla spokoju.

Może faktycznie minęły trzy miesiące?

— Uważaj na siebie. Pamiętaj, że ciebie kocham.

— Jasne.

Jasne, zawsze uważam.

Jasne, że mnie kochasz.

Na pewno jedno z dwóch, a może i oba.

Brzdęk plastiku uderzającego o drewnianą podłogę rozdarł deszczową taflę. Nagle chłodny powiew wiatru zaczął go irytować. Zasunął z trzaskiem okno, przysłuchując się jak grube krople odbijają się od natłuszczonego papieru ryżowego. Było już po ósmej. Nie spał długo, ale o dziwo się wyspał. Zastanawiał się, czy to przez deszcz, czy to właśnie przez niego czas mu tak szybko mijał, bezgłośnie rozpływając się w szarym świetle poranka. Dokładnie jak nieśmiały gość, przemykający tylnymi drzwiami, by zniknąć zupełnie niezauważonym.

Zmieniające się światła, lśniąca w gęstym od deszczu skóra, przemieniające się odcienie nieba, brnące przez taflę wody koła aut. Małe wspomnienia, drobne myśli, na które ludzie rzadko kiedy zwracali uwagę. Nieistotne rzeczy, gdzie granice rozmywały się pod wpływem czasu, by ostatecznie przeciągnąć pędzlem, zaznaczając wyraźnie — tu jest już koniec.

Jungkook nie miał nadprzyrodzonych mocy i wcale, wbrew powszechnej opinii, nie widział więcej. On widział nawet mniej, bo kiedy ciśnienie rosło, on niezmiennie sięgał pod ladę i wyciągał parę grubych jak denka od butelek, okularów. Było to momentami uciążliwe, ale to sprowadzało go z powrotem na równi z innymi.

Prawie.

Jednak nie do końca.

Jungkook od dawna znajdował się kilka centymetrów poniżej i jedynie, kiedy gęste krople ograniczały wszystkim widoczność, on, ten jeden raz widział lepiej. Pomimo okularów, pomimo lub może nawet dzięki niemu on w końcu był na równi z innymi, a to wszystko przez słoneczne popołudnie, kiedy on sam jeszcze miał trudności z dostaniem na co wyższe, kuchenne półki.

Jedno wydarzenie. Jeden cios. Kilka zadrapań i niecierpliwość dziecka, wytrwale trącego oczy.

Najgorzej przeżyła to jego matka. Przynajmniej tak mu się teraz wydawało, bo to właśnie ona najbardziej to okazywała. Jego ojciec nic nie mówił. W ogóle. Jego natura zdawała się nadać mu wewnętrzną blokadę, nie pozwalając wymówić więcej, niż kilka słów, a on w tym uparcie trwał, dopóki słońce nie zaszło i nie musiał już się dłużej wysilać.

— To wszystko twoja wina!

Cisza.

— Co ci do głowy przyszło, żeby go ze sobą zabrać?!

Stukot filiżanki odkładanej na spodek.

— Myślałam, że spoważniałeś, ale najwyraźniej się myliłam... Co ja... Co my...

Głos pęknięty, jak powiększająca się rysa na szkle. Kwaśny zapach kawy. Westchnienie. Żadnych obrazów. Jedynie dźwięki i smak.

Patrząc z perspektywy czasu, Jungkook już się nie dziwił, że jego matka była wściekła. Była zupełnie bezsilna. Zwierzyna zagoniona w ślepy zaułek działa instynktownie.

Jedynie instynkt.

Walka.

A przecież jaka matka pogodziłaby się z faktem, że jej jedyne dziecko lada moment przestanie widzieć?

— Lepiej módl się, żeby znaleźli dawcę! Inaczej... Lepiej się o to módl.

Brzdęk rozbijanego szkła. Kolejne westchnięcie. Szum odsuwanego krzesła i kroki, głuche i zanurzone w ciemności, jak wrogi okręt na oceanie.

Silne szturchnięcie wyrwało Jungkookowi parasol z ręki. Pojedyncze krople spłynęły mu po czole, lądując na klapach zamszowej marynarki, której brązowy materiał ściemniał od wilgoci. Jungkook otrzepał parasol i uniósł wysoko nad głową, patrząc jak grupka chłopców w mundurkach z logo pobliskiego liceum przebiega przez pasy, by zniknąć za stoiskiem sprzedającym ciastka rybne.

Spóźnialscy — uśmiechnął się pod nosem i poprawił pasek torby na ramieniu, zanim znowu wmieszał się w tłum przechodniów.

Ryba w pędzącej ławicy.

nie mam jeszcze koncepcji
ale będą się lały łzy

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top