viisi


SOBOTA

Nawet deszcz mu dzisiaj nie pomógł. Zbudził się nad ranem, ciężko łapiąc powietrze do płuc. Cienki koc przykleił mu się do rozgrzanej skóry i nie chciał się odczepić nawet, kiedy Jungkook dźwignął się na łokcie, rozglądając się po pogrążonym w ciemnych refleksach pokoju. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Koło jego łóżka nie było okna. Ściany nie były gołe. Podłoga...

Przecież on nie miał nawet łóżka.

Jungkook zacisnął oczy, starając się zetrzeć ostatnie resztki już i tak przetartej granicy pomiędzy jawą, a snem. To musiało być to. Otworzył oczy. Nie zmieniło się nic. Jednak już nie śnił, więc wszystko, co widział musiało być rzeczywistością. Serce powli mu zwalniało, kiedy zaczął rozróżniać kontury drewnianych mebli. Uspokoił się, kiedy na obklejonych ścianach plakatami rozpoznał twarze muzyków z Aerosmith, a na suficie uśmiechała się do niego Heo Solji. Dla pewności wyjrzał jeszcze przez okno, gdzie potężna gałąź starej brzoskwini poruszała się miarowo, targana potężną falą wiatru.

To jego stary pokój.

Wspomnienia powoli zaczęły do niego wracać. Mieścina, w której dorastał, znów tam był i to z własnej woli.

Jungkook wyplątał się z pościeli i przerzucił nogi przez krawędź łóżka. Schował twarz w dłoniach, starając się skupić na tym, jak chłodny parkiet studził jego rozgrzaną skórę, zamiast na obrazach, które uparcie cisnęły mu się przed oczy. Nic z tego nie pamiętał. Deja vu. Był i nie był.

Stare drewno poddało się i w ostatecznym geście kapitulacji odłamała się od konaru mała gałązka, uderzając o okno w sypialni Jungkooka. Nie przestraszył się, ale jego zaskoczenie zdradził ledwo zauważalny skurcz mięśni jego pleców. Dźwignął się na nogi i dla pewności sprawdził, czy zapięcie w oknie szczelnie trzyma je w miejscu. Wolałby nie zostać zmuszony do przedłużenia swojego pobytu tylko i wyłącznie dlatego, żeby poczekać w poniedziałek na szklarza.

— Dzwonił Seokjin. Dlaczego nie odbierasz od niego telefonów? — Tymi słowami przywitała go matka, kiedy zwlókł się do kuchni. Było ledwo po szóstej i po cichu miał nadzieję, że jeszcze zapewni mu to trochę spokoju. Liczył, że zdąrzy się obudzić, zanim przypuszczą na niego atak. Przeliczył się.

— Ciężko mi odebrać, skoro zawsze dzwoni, kiedy nie mogę rozmawiać. — Jungkook napełnił sobie szklankę zimną wodą z kranu i wychylił ją jedym chaustem. Nie miała tego samego efektu, co kawa, ale póki jego matka patrzyła, pozostawał bez wyboru. Czując każdy skostaniały staw w swoim ciele, klapnął na twardym krześle przy kuchennym stole, kątem oka obserwując, jak jego matka zakręca kran i powoli zsuwa gumowe rękawice z rąk. Pomimo upływu lat, jej dłonie ciągle wyglądały jak te dwudziestolatki. Jedynie jej twarz się postarzała, a każdy kolejny rok pozostawiał na jej skórze bruzdy czasu.

— Zawsze możesz do niego później oddzwonić. Tak się nie traktuje rodziny — powiedziała ciągle odwrócona do niego plecami. — Nie rozumiem, co się między wami stało. Kiedyś byliście tak blisko.

— To ty się przyjaźniłaś z jego matką. Ja z nim nie — skłamał gładko. — I, proszę, przestań mówić o nim, jak o rodzinie. Nic nas nie łączy.

— Jednak możesz od niego czasami odebrać — powtórzyła uparcie, odwracając się w jego stronę. — To nic ciebie nie kosztuje.

Popatrzył na jej twarz. Wydawała się zmęczona. Na dodatek to jej spojrzenie. Jungkook nie chciał jej uświadamiać, dlaczego dokładnie nie miał największej ochoty na rozmowę w Seokjinem. Wiązało się to bezpośrednio z rzeczami, które ona od niego oczekiwała, a których on jako syn jej jeszcze nie dał. Bo kiedy on z Hoseokiem zakładał galerię, inni się żenili. Kiedy on otrzymywał coraz to nowsze zlecenia, a bank w końcu bez łaski zwiększał mu debet, innym rodziły się dzieci.

Był jej jedynym dzieckiem i równocześnie największym rozczarowaniem.

— Masz rację. To nic nie kosztuje. Zadzwonię do niego.

Rozchmurzyła się, a on dawno nie widział tego pogodnego wyrazu na jej twarzy. Pewnie dlatego nagle opuściły do resztki snu i mary wspomnień.

— Cieszę się, że wróciłeś — powiedziała z uśmiechem. Wytarła dłonie o fartuch, zanim podeszła bliżej i ujeła jego twarz. — Strasznie schudłeś, Jungkooku. Sama skóra i kości. Jesz coś tam w ogóle?

Jungkook delikatnie ujął jej nadgartki i powoli ściągnął jej dłonie ze swojej twarzy.

— Nie mam siedemnastu lat, mamo. Nie mogę ciągle tak samo wyglądać, jak dziesięć lat temu.

— A powinieneś! — zawołała. W jej głos wdarła się rysa, którą próbowała zatuszować uśmiechem. — Zrobiłam zupę ryżową. Taką, jak lubisz.

— Ale ja rano nie...

— Nonsens! To twoja ulubiona.

— Mamo...

— Zjesz i bez dyskusji!

Dlatego nie lubił tu wracać. Nie tylko jego psychika na tym cierpiała, ale i żołądek. Żeby chociaż mógł się wcześniej napić kawy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top