kaksi


PIĄTEK

Łamiący brzdęk dzwonka zakłuł go w bębenki. Drzwi samowolnie się cofnęły i dźwięk ponownie poniósł się echem, odbijając od, gęsto pokrytych szkłem, ścian. Zza na wpół uchylonych drzwi wytknęła para ciemnych oczu, częściowo przysłonionych prostymi jak druty, czarnymi włosami.

    — Och, szefie, już jesteś. Dzisiaj później.

    — Miałeś klucze.

    — Dawno ich nie używałem. Zapomniałem, gdzie je wsadziłem.

    — Ale je znalazłeś. — Jungkook stuknął czubkiem parasolki o wycieraczkę. Resztki wody spłynęły między żłobieniami, wprost na białe kafelki.

    — Bo ich nie zgubiłem — wytknął Hoseok, po czym całkowicie wynurzył się z zaplecza. Jego długi, biały fartuch przewdziany był brunatnymi plamami. — Ostatni raz potrzebowałem ich ze dwa lata temu. Zostawiłem je w wazonie. Trochę zardzewiały. Parę razy wsadziłem tam kwiaty — zaśmiał się. — Nie dziwię się już, że tak szybko więdły.

    — Pewnie tak — westchnął Jungkook. Przyłapał się na tym, że coraz bardziej zaczynał przypominać własnego ojca. Jeszcze parę lat temu nie odpowiadał monosylabami, jednak nie był w stanie dokładnie wskazać momentu, w którym jego zdania zaczęły się powoli skracać. Dobrze, że Hoseokowi to nie przeszkadzało. Za długo się już znali, i kiedy Jungkook mówił coraz mniej, Hoseok zaczynał dodawać od siebie coś więcej. Zupełnie, jakby chciał zrekompensować braki przyjaciela. — Był już ktoś dzisiaj?

    — Deszcz nam nie sprzyja, ale był jeden klient — odparł Hoseok, wycierając dłonie o ręcznik, który przewiesił sobie przez ramię. — Poza tym było parę telefonów. Powiedziałem, że jesteś w plenerze. Mają zadzwonić później.

    — Dzięki.

    — Żaden problem. Będę na zapleczu, jakbyś mnie potrzebował. Ci od magazynu zażyczyli sobie większy format.

    — Naprawdę?

    Hoseok pokiwał głową.

    — To już trzeci raz.

    — Co zrobisz? — Hoseok wzruszył ramionami. — Od rana siedzę w ciemni. Nasz klient, nasz pan.

    Następnym razem sobie z nimi porozmawiam — pomyślał Jungkook. Już nie byli tymi samymi amatorami, świeżo po studiach, i łaknącymi uwagi. Renoma, jaką sobie wyrobili przez ostatnie lata była wystarczająca, żeby móc pozwolić sobie na przebieranie w klientach. Nie na odwrót. Niemniej jednak chęci i dobra wola Hoseoka go ujęły. Jungkook musiał przyznać, że jego przyjaciel pracował jeszcze ciężej na ich sukces niż on sam. To utwierdziło go jeszcze bardziej w przekonaniu, iż gdy znów się podobna sytuacja wydarzy, Jungkook jasno oznajmi, że skoro nie mogą się zdecydować, niech znajdą sobie kogoś innego. W końcu, jak mówiła jego matka, fotografów jest dookoła jak bezpańskich psów.

    — Zostanę na galerii. Nie śpiesz się — powiedział Jungkook, odwieszając marynarkę dokładnie nad stojakiem na parasole.

    — Nie będę. I tak chyba dzisiaj mało kto przyjdzie. Sam sobie porawdzisz.

    Kiedy drzwi na zaplecze się zamknęły, a z tym zniknął i Hoseok,  nad pustą przestrzeń białych ścian i czarnych ram zapadła cisza. Z przykrytych ochronną warstwą szkła, migały refleksy świateł samochodów. Jungkook rozejrzał się dookoła, w myślach zliczając przybite do ścian ramy.

    Miał rację.

    Wchodząc do galerii, czuł, że czegoś brakowało. Małe, puste miejsce, odsłaniające prostokątny kawał gipsowej elewacji.

    Zgniło zielone, gęste krzewy usiane drobnymi, intensywnie pomarańczowymi, jak kwaśne nektarynki plamami. Łukowato wgięty dach, drewnianej świątyni, a nad nią kamienny kopiec. Szara, jak chmury burzowe mgła.

    Ze ściany zniknęło zdjęcie.

    Dokładnie jedno.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top