[5,0] - Fisherman's village

Nim się obejrzałem, w Harranie nastał kolejny poranek, a ja, po wyczerpującym treningu z Jungkookiem, nie do końca zadowolony wstawałem z łóżka. Ze zdziwieniem zauważyłem, że miałem zwyczajne zakwasy, co nigdy mi się nie zdarzało - moje ciało było przyzwyczajone do często morderczych warunków, w jakich pracowałem; jednak wyglądało na to, że bokserski sparing i kilka tricków, których nauczył mnie wczoraj Jungkook w zamian za pomoc z parkourem, poruszyły te partie mięśniowe, których zazwyczaj nie nadużywałem. Musiałem jednak wziąć się w garść, bo zgodnie z wczorajszymi postanowieniami, miałem razem z resztą biegaczy patrolować tereny wokół Wieży i szukać zapasów.

Planowałem również obeznać się z częścią Harranu, w której ponoć roiło się od ludzi Raisa - z nabrzeżem, przy którym stała niewielka rybacka wioska, z jednej strony oddzielona od miasta pasmem skalistych gór, z drugiej Mostem Niesławy, a z trzeciej morzem, pozostawiając tylko kilka ustalonych dróg, którymi można było się do niej dostać. Sam Rais podobno zbierał tam haracz w zamian za "obronę" tamtejszych ocaleńców, a władza nad dość strategicznym punktem miasta była dla niego na pewno na wagę złota. Nie spodziewałem się go tam spotkać, ale chciałem zdobyć jak najwięcej informacji na jego temat, żeby ewentualnie móc wykluczyć go z mojego grona podejrzanych. A gdzie indziej mógłbym to zrobić, jeśli nie w miejscu, w którym było pełno jego samozwańczych żołnierzy?

Podczas krótkiej zbiórki podzieliliśmy między siebie poszczególne fragmenty miasta, które należało przeszukać. Nabrzeże należało do najbardziej wyludnionych części slumsów ze względu na obowiązującą politykę, o której też dowiedziałem się dopiero od tubylców - ktokolwiek próbował uciec z Harranu, a ucieczka łodzią lub wpław szczyciły się największą popularnością po zbombardowaniu Mostu Niesławy, zostawał odstrzelony przez trzymających rękę na pulsie żołnierzy monitorujących sytuację ze swoich bezpiecznych baz po drugiej stronie wody. Nikt nie chciał ryzykować, że przypadkowo dostanie kulkę, dlatego już na początku epidemii ludzie przenieśli się w głąb miasta, gdzie łatwiej było zarówno o pomoc, jak i o zapasy ze zrzutów.

Na nabrzeżu wciąż jednak żyli ci, którzy zakorzenili się tam dawno temu i nie mieli zamiaru się nigdzie przemieszczać. Musiałem też przyznać, że mogli mieć w tym trochę racji - na ogół ocaleńcy mówili, że lepiej ukrywać się w głębi slumsów, bo jeśli nadejdzie zagrożenie, można uciec w dowolnym kierunku. Jednak zapominali, że wtedy również zagrożenie mogło nadejść z każdej strony. Mieszkańcy nabrzeża natomiast mieli tylko kilka małych przesmyków, którymi mogli do nich dotrzeć wrogowie i jeśli dobrze ich pilnowali, byli tak naprawdę o wiele bezpieczniejsi niż reszta harrańczyków.

Szczęśliwym trafem udało mi się załapać na przeszukiwanie właśnie tamtej strony miasta i terenu pomiędzy wioską rybacką a Wieżą podczas podziału zadań, dlatego też niezwłocznie ruszyłem do pracy, żeby nie tracić cennego czasu. Kilku innych biegaczy udało się na południe i zachód miasta, a północne tereny zgodnie zostawiliśmy na później. Jungkook towarzyszył mi przez kilka pierwszych minut podróży, udzielając ostatnich wskazówek dotyczących części miasta, w którą miałem się udać, samemu mając w zamiarze przeszukać teren nieco na północ od Wieży, gdzie rozpoczynały się górzyste tereny, a na szczycie największego ze wzniesień, tuż obok Mostu Niesławy, znajdowała się niedziałająca stacja radiowa. Właśnie tam Jeon miał nadzieję znaleźć coś ciekawego.

- Ludzie w wiosce mogą być na początku nieufni, kiedy zobaczą nową twarz, więc najlepiej ją omiń. Mają broń, więc uważaj, żebyś nie musiał spierdalać z dziurą postrzałową w nodze przed stadem wirali - dodał chłopak na koniec, kiedy mieliśmy się już rozstać.

- Jasne. Nie będę się narażał - przytaknąłem, zerkając na bruneta, który zdawał się nieco bardziej speszony niż zwykle.

- To, ten... - zaczął mówić, ale urwał na chwilę, jakby bił się z własnymi myślami. - No... Uważaj na siebie, czy coś.

- Ty też, Jungkook - odparłem z uśmiechem i poklepałem go po plecach, uznając, że to właśnie próba wyrażenia troski wprawiła chłopaka w zakłopotanie, ale ten w moment spłonął jeszcze większym rumieńcem. - Coś jest nie tak?

- Nie, nie! - zaprzeczył szybko. Wyglądał w tamtej chwili, jakby zamienił się z kimś osobowościami albo w końcu zdjął maskę buntowniczego cwaniaczka i samca alfa, którego próbował grać, by nie dać się zgnieść w tej patowej sytuacji, w jakiej znaleźli się wszyscy ludzie w Harranie. - Znaczy, no... Aj, kurwa.

Nim zdążyłem odpowiedzieć, by jakoś dodać mu otuchy, chłopak wepchnął mi w ręce jakieś zawiniątko, które wcześniej wyjął naprędce ze swojej torby na ramię. To, co było w środku, musiało być twarde, ale kruche, bo kiedy lekko ścisnąłem opakowanie, poczułem jak zawartość rozpada się pod moimi palcami na mniejsze, kanciaste kawałeczki.

- Wziąłem dla ciebie więcej sucharów od pani Teilh z naszej spiżarni zapasów. Lubi mnie, więc zawsze mam dodatkową porcję, jeśli gdzieś wychodzę. Chciałem ci jakoś podziękować za to, że pomogłeś mi wczoraj z parkourem i no, wiesz... Dzięki - wydusił z siebie, unikając mojego wzroku jak ognia.

Uśmiechnąłem się do siebie, trochę pewniej chwytając powierzone mi zapasy.

- To bardzo miły gest z twojej strony, na pewno mi się przydadzą. Cieszę się, że mogłem ci udzielić paru wskazówek - odparłem, dziwnie zadowolony w duchu, mimo że nigdy nie byłem typem mentora, któremu satysfakcję daje rozwój podopiecznych. - Nic dziwnego, że ludzie w Wieży cię uwielbiają, dobry z ciebie chłopak.

- Aj, kurwa, weź - burknął, a ja uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, będąc głupkowato dumnym z dolewania oliwy do ognia. A raczej do płonących policzków Jeona. - Po prostu jesteś w porządku i musimy sobie pomagać nawzajem, co nie?

- Tylko tak przetrwamy - przyznałem mu rację, chowając suchary do plecaka. - Nie podejmuj pochopnych decyzji, a gdybyś potrzebował wsparcia, dawaj znać. Powinniśmy być najbliżej siebie ze wszystkich biegaczy, którzy wyszli z Wieży.

- Ta, ty też - mruknął Jungkook, przeczesując palcami swoje trochę przydługie włosy. - To na razie!

Skinąłem głową, przez chwilę jeszcze podążając wzrokiem za oddalającą się szybko sylwetką Jeona, który najwidoczniej próbował jak najszybciej uciec od niezręcznej sytuacji, którą sam sobie zgotował. Później sam ruszyłem w obranym już wcześniej kierunku, żeby dotrzeć do pierwszych opuszczonych domostw pod pasmem skalistych gór.

Kiedy tak spokojnie przemierzałem sobie wydeptany pomiędzy większymi i mniejszymi głazami szlak, przez chwilę miałem wrażenie, że znalazłem się w zupełnie innym miejscu. Szedłem niezwykle malowniczą trasą, na której natknąłem się na kilkanaście punktów widokowych i na ani jednego zarażonego. Widok na rozpościerające się wokół gór miasto był przepiękny, a do tego stąd, pomijając oczywiście zawalone blokowiska, ogromny mur i unoszący się nad niektórymi budynkami dym, Harran wyglądał na kompletnie niedotknięty żadną tragedią. Tak jakby epidemia w ogóle nie istniała.

Jedyną rzeczą niedającą mi tak łatwo uwierzyć w to, że zombie były tylko moim własnym wymysłem, była nieznośna cisza. Nie było słychać gwaru miasta w samo południe, nie wspominając już o tym, że nawet śpiew ptaków słyszałem może z dwa razy podczas całej mojej wędrówki górską ścieżką, mimo że drzew było tu aż nadto. A cisza nigdy nie zwiastowała niczego dobrego - mogła wskazywać tylko na obecność niebezpiecznego drapieżnika gdzieś obok albo na wszechobecne wymarcie.

W tamtej chwili miałem szczerą nadzieję, że była to ta druga możliwość, bo naprawdę nie chciałem walczyć z jakimś zmutowanym wariantem Przemieńca, który jednak nie boi się światła słonecznego, albo w chyba nawet gorszym wypadku ze zwyczajną górską pumą.

Kilka minut później wychodziłem z przełęczy pomiędzy szczytami, docierając do rozwidlenia ścieżek, a w twarz uderzyła mnie nadmorska bryza, której nie było czuć po drugiej stronie gór. Tym samym po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłem Most Niesławy i malownicze harrańskie nabrzeże, wzdłuż którego rozpościerały się skromne, drewniane domki. Część z nich została otoczona prowizorycznym murem zbudowanym ze wszystkiego, co mieszkańcy miasta mieli pod ręką, a co nadawało się do ogrodzenia ich terenu. Spodziewałem się też wypatrzyć strażników czy kogokolwiek, bo domyślałem się, że to właśnie była wioska rybacka, którą Jungkook kazał mi ominąć szerokim łukiem, jednak ku mojemu zaskoczeniu, ani na murze ani na ledwo trzymających się wieżyczkach strażniczych nie było nikogo.

- Podejrzane - mruknąłem sam do siebie, a ciekawość powiodła mnie ścieżką wzdłuż łańcucha górskiego zamiast w dół do pierwszych opuszczonych domków, w których powinienem szukać zapasów. W ten sposób mogłem łatwiej przyjrzeć się temu, co działo się w środku wioski, nie narażając się na postrzelenie, gdybym podszedł zbyt blisko.

Z lekkim niepokojem obserwowałem kolejne odkrywające się przede mną fragmenty wspólnego podwórza, nie widząc ani jednego człowieka. Po kilku chwilach za to zauważyłem trzy gryzonie, a zaraz potem kolejne, przechadzające się w najlepsze po terenie wioski. Zmarszczyłem brwi, nie przypominając sobie, żeby ktokolwiek wspominał o tym, że ludzie żyli tam wśród zarażonych, co samo w sobie byłoby absurdalnym wyjściem. Szybko jednak dotarłem wzrokiem do przyczyny całego zajścia, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Główna brama wioski była otwarta na oścież, a jedno jej skrzydło częściowo wgniecione i lekko zniszczone, co musiało utrudniać jej zamknięcie. Wokół leżało parę ciał, ale niektóre z nich były kompletnie nietknięte przez zarażonych, więc wnioskowałem, że ktoś dołożył wszelkich starań, aby brama została sforsowana. I z dużą pewnością nie był to ktoś, kto nie panował już nad własnym ciałem.

Niewiele myśląc, ruszyłem w dół górskiego zbocza na przełaj, starając się robić jak najmniej hałasu pośród suchych, łamiących się gałęzi i traw. Chciałem dotrzeć do wioski jak najszybciej, póki przy bramie nikogo nie było. Liczyłem na to, że uda mi się ją chociaż trochę przymknąć, zanim zarażeni mnie spostrzegą. W ten sposób problemem byłyby tylko te zombiaki, które panoszyły się już po terenie wioski, a nie te, które ciągle mogły się do niej wewlec. Szybko jednak okazało się, że mój naprędce opracowany plan miał pewną lukę.

Kiedy tylko dotarłem pod ogrodzenie wioski, wydało mi się ono o wiele większe niż z daleka, o czym wcześniej nie pomyślałem. Tym samym brama, którą planowałem sam zamknąć, nawet nie drgnęła, gdy podbiegłem do niej i zacząłem ciągnąć ją w swoją stronę. Fuknąłem pod nosem, obierając inną taktykę i tym razem spróbowałem popchnąć jedno skrzydło, jednak to też na niewiele się zdało - udało mi się zbliżyć do wykonania zadania o może pięć centymetrów, co nie było wielkim wyczynem.

Rozejrzałem się wokół, żeby określić, jak daleko znajdowali się ode mnie pierwsi zarażeni. Teraz w polu widzenia miałem o wiele więcej gryzoni, niż dostrzegłem z górskiej ścieżki, ale na szczęście żaden jeszcze mnie nie zauważył. Była to jednak tylko kwestia czasu, bo im więcej siły wkładałem w pchanie bramy, tym bardziej jej zawiasy protestowały głośnym zgrzytem, jakby cały wszechświat próbował mi powiedzieć, że nie było mi pisane zabezpieczenie tej cholernej wioski. Mimo to nie poddawałem się, bo póki zarażeni nie zbliżyli się do mnie na tyle, że musiałbym zacząć się bronić, mogłem próbować chociaż trochę ułatwić robotę komuś, kto może przyjdzie tu po mnie, o ile mieszkańcy wioski nie zdecydowali się na przeprowadzkę.

Nagle usłyszałem gdzieś za sobą dźwięk otwierania okna, więc spojrzałem do tyłu przez ramię, żeby ze zdziwieniem zauważyć mężczyznę w średnim wieku, który patrzył na mnie, jak na ducha.

- Panie, co Pan robisz?! - krzyknął do mnie szeptem po turecku tak, żebym go usłyszał, ale nie chcąc przyciągać uwagi zarażonych.

- Próbuję wam pomóc, a co innego? - odpowiedziałem również po turecku, nie mając czasu na udawanie idioty, którego uparcie chciałem grać w Wieży. Uniosłem jedną brew w geście zdziwienia, kiedy równie zdziwiony co ja mężczyzna popukał się w czoło i zaczął wymachiwać rękami, zanim ponownie się odezwał.

- Nie zamierzamy płacić Raisowi za taką ochronę! Jednego faceta nam tu przysyła po ataku jakichś zbirów i myśli, że damy mu za to tę niebotyczną stawkę, której żąda? Ten psychopata kompletnie postradał zmysły! - pieklił się, co chwilę spoglądając to na mnie, to na ludzi w mieszkaniu, którzy również podeszli do okna, żeby zobaczyć, czemu mężczyzna się tak denerwował.

Ja natomiast wciąż pchałem krnąbrną bramę, ze zrezygnowaniem obserwując zarażonych, którzy niestety już zdali sobie sprawę z mojej obecności i zaczęli wlec się w moją stronę. A brama nawet w połowie nie wyglądała na zamkniętą.

"Trzeba było słuchać Jungkooka i nie zbliżać się do wioski", pomyślałem. To w końcu nie była moja sprawa. A przynajmniej nie była moja, dopóki nie dotknąłem bramy.

- Przymknij się, głupi dziadygo! - usłyszałem kolejny głos z innego domku, który zaraz zyskał poparcie ukrytych tam mieszkańców. - Jak nie zapłacimy Raisowi, to puści nas wszystkich z dymem! Ciesz się, że chociaż ktoś przyszedł nam na ratunek!

- Jaki to ratunek? Przecież on ledwo pcha tę bramę! Zaraz zbiegną się tutaj wirale i znowu będziemy musieli się ukryć, a z niego nic nie zostanie oprócz spuchniętych flaków!

Odchrząknąłem dość głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę kłócących się ludzi, skoro już i tak zarażeni szli w moją stronę. Spojrzałem na oba najbliższe domostwa, szybko dostrzegając kolejne twarze również w oknach następnych budynków. Ludzi było tutaj naprawdę o wiele więcej, niż mogłem przypuszczać. To mogło zadziałać na moją korzyść. Albo i nie. To dopiero miało się okazać.

- Chciałbym zauważyć, że nie jestem od Raisa, a wasza brama ciągle stoi otworem, mimo że moglibyśmy ją razem zamknąć i wyczyścić wioskę z zarażonych, jeśli ktokolwiek pokwapiłby się i mi tutaj pomógł - burknąłem, zmuszony w tym samym momencie chwycić za maczetę i pozbyć się pierwszego zombiaka, który zdążył już do mnie dotrzeć. - A jeśli nie przestaniecie się kłócić, to faktycznie zleci się tutaj tylko więcej zarażonych i zbójów, a tym samym przegapicie okazję na przywrócenie sobie bezpiecznej strefy, więc radziłbym szybko decydować, co macie zamiar robić!

Po domostwach poniosły się kolejne szepty i pomruki, niektóre brzmiące aprobatycznie, inne niekoniecznie. Nie miałem już jednak więcej czasu na dyskusję z mieszkańcami wioski, bo właśnie dotarła do mnie największa grupa zarażonych, skutecznie odciągając moją uwagę od kłótni w domach. Domyślałem się, że prawdopodobnie nie uda mi się domknąć bramy bardziej, niż już to zrobiłem, dlatego postanowiłem odsunąć się od niej jak najdalej, żeby odgłosy walki nie ściągnęły do wioski kolejnych zombie.

Kilka chwil później, kiedy byłem już wystarczająco daleko od bramy, kątem oka zauważyłem, że ta się poruszyła. Ku mojemu zdziwieniu, wcale mi się nie przywidziało - kiedy obróciłem się na moment w trakcie walki, zobaczyłem trzech mężczyzn pchających część bramy, z którą ciężko było mi sobie poradzić samemu. Zaraz również zauważyłem kilka następnych osób, które wybiegły z poobmykanych domów i ruszyły na pomoc zarówno mnie, jak i tamtym ludziom. Uśmiechnąłem się pod nosem, odzyskując nieco rezonu do walki - mój plan zadziałał i, jeśli wszystko do końca pójdzie zgodnie z nim, uda nam się ponownie zabezpieczyć wioskę rybacką.

Jednak powinienem się już nauczyć, że w tym mieście nic nie szło po mojej myśli.

Minęły może trzy minuty, od kiedy odsunąłem się od bramy, gdy nagle wśród gór echem poniósł się bolesny krzyk jednego z mieszkańców wioski. Zdziwiło mnie to, prawdę mówiąc, bo wydawało mi się, że mieliśmy już nawet liczebną przewagę nad zarażonymi, a nowym nie udało się wślizgnąć na teren wioski. Z niepokojem zauważyłem jednak, że nie ucierpiał nikt z walczących ramię w ramię ze mną, a wręcz przeciwnie - na ziemię padł martwy jeden z mężczyzn zamykających bramę. Zaraz obok niego upadł kolejny, jakby rażony piorunem. Dopiero kiedy jęczący w agonii Turek obrócił się w moją stronę, zauważyłem strzałę, która przeszyła mu czaszkę niemal na wylot.

Ludzie wokół mnie stracili koncentrację, przez co jednego dopadł gryzoń, a drugi zamiast załatwić zarażonego, prawie zamachnął się na swojego sojusznika. Mężczyźni przy bramie niepewnie rozglądali się wokół, próbując dojrzeć, kto do nich strzelał, jednak dopiero kiedy ucierpiał kolejny z nich, ktoś biegający po murach dostrzegł, skąd leciały strzały.

- Tam są! To znowu te zbir—

Chłopak nie dokończył, bo również padł od niepokojąco celnego strzału w głowę, a wśród mieszkańców wioski zasiało to jeszcze większy strach. Szczęśliwie zdążyłem zobaczyć, w którą stronę próbował wycelować karabinem, zdradzając zakamuflowanego pośród drzew łucznika. Bezwładne ciało chłopaka runęło na ziemię, ale inny człowiek szybko podniósł upuszczoną przez niego broń i schował się za barykadą tak, żeby nie zostać kolejną ofiarą szajki, która widocznie postanowiła terroryzować wioskę. Większość strzał leciała pod skosem tuż nad bramą bądź poprzez jej zniszczoną część, więc tuż pod murem mogło być trochę bezpieczniej.

- Idą tu! - krzyknęła kolejna osoba siedząca na murze, która również tylko chwilami wychylała się z ukrycia. Dziewczyna trochę starsza od właśnie zabitego chłopaka również dzierżyła karabin, ale w jej drżących rękach mógł nam zrobić więcej szkody niż dobrego.

- Nie strzelaj! Zlecą się wirale! - odkrzyknąłem do zestresowanej młodej kobiety, przy okazji próbując nie dać się ugryźć kolejnemu zarażonemu. Potem spojrzałem na dwóch chłopaków, którzy moim zdaniem walczyli najlepiej i przebiegłem się wokół malejącej hordy zarażonych, żeby klepnąć ich w ramiona. - Ty i ty, wyczyśćcie teren z zarażonych! Cała reszta niech znajdzie cokolwiek, co może służyć za tarczę, i osłania ludzi przy bramie! Nie możemy wpuścić nikogo do środka!

Nastolatkowie kiwnęli głowami, odzyskując nieco werwy. Zaraz zabrali się do ponownego siekania bezmyślnych zombie, a reszta ludzi faktycznie rzuciła się po pierwsze lepsze blachy, służące normalnie do barykadowania drzwi, żeby szybko wspomóc ludzi przy bramie. Ja sam natomiast ruszyłem pod mur, by przejąć jeden z karabinów.

W tak krótkim czasie wokół bramy zdążyło zrobić się bardzo gorąco. Zamaskowani gangsterzy napierali na drzwi z zewnątrz, chcąc zapobiec całkowitemu ich zamknięciu, natomiast pozostali przy życiu ludzie z wioski starali się do tego nie dopuścić, dzielnie zapierając się pomiędzy ciałami swoich poległych towarzyszy. Kilka osób, które wcześniej walczyły z zarażonymi, przyłączyło się do nich, teraz będąc o wiele bezpieczniejszymi pod ochroną prowizorycznych tarcz. Mimo tego, hałas całego zamieszania zdążył przyciągnąć grasujących w pobliżu witali, bo udało mi się usłyszeć pierwsze z ich krzyków w okolicach wjazdu na Most Niesławy.

W skrócie - kończył nam się czas na rozwiązanie tej patowej sytuacji.

Napastnicy również musieli się zorientować, że mieli kłopoty, dlatego jeszcze mocniej zaczęli nacierać na bramę, a do tego łucznik widocznie obrał mnie za cel, bo kilka razy podczas biegu usłyszałem świst strzał przelatujących tuż obok mnie. Każdą jak do tej pory udawało mi się ominąć, ale wolałem nie kusić losu, bo niezbyt dobrze widziałem w palącym słońcu skąd dokładnie do mnie strzelano. Chwilę później byłem już jednak przy najwyższej wieżyczce strażniczej, gdzie czający się w drzewach na zboczu góry snajper nie mógł mnie dosięgnąć. Błyskawiczne wspiąłem się po chwiejnym rusztowaniu, służącym za wieżyczkę strażniczą przy ogrodzeniu, zaraz siadając za barykadą obok kobiety, której wcześniej zakazałem oddawania strzałów. Widocznie jej ulżyło, kiedy pojawiłem się obok, bo odetchnęła cicho, a jej dłonie przestały aż tak bardzo drżeć, szczególnie kiedy chwyciłem za kaburę broni.

- Mogę pożyczyć? - zapytałem retorycznie, uśmiechając się kącikiem ust, a ta kiwnęła ochoczo głową, wpychając mi karabin w ręce i bardziej kuląc się przy barykadzie, żeby dać mi więcej miejsca. - Dzięki.

Brunetka zarumieniła się i odwróciła wzrok, a ja, nie zwracając już na nią dłużej uwagi, sprawdziłem stan karabinu i odbezpieczyłem go, żeby jak najszybciej rozprawić się z łucznikiem.

Przez kilka następnych sekund obserwowałem pole bitwy, oczekując chociaż jednej strzały, która poleciałaby w stronę ciągle przemieszczających się ludzi z wioski, a co za tym szło - co jakiś czas wystawiających się na celownik. Kiedy w końcu jedna nadleciała, głucho odbijając się od tarczy, byłem już niemal pewien, gdzie znajdował się łucznik.

Powoli wychyliłem się zza barykady, aby nie zwracać na siebie uwagi, od razu przyjmując odpowiednią pozycję do strzału. Wróg był daleko, więc musiałem się maksymalnie skupić i świetnie wycelować, żeby na chwilę zrobić z karabinu maszynowego snajperski. Kiedy jednak w końcu przez celownik zauważyłem siedzącego wygodnie w rozgałęzieniu drzewa łucznika, nie wahałem się ani chwili, pociągając za spust.

Huk potrójnego, automatycznego wystrzału poniósł się echem po okolicy, a zaraz zawtórował mu dźwięk ciała, które spadło na ziemię z dużej wysokości. Kiedy upewniłem się, że udało mi się zdjąć snajpera, szybko poderwałem się zza barykady i usiadłem na niej okrakiem, jedną ręką przytrzymując się daszku i dość ryzykowanie wychylając się poza teren wioski na chwiejącym się murze. Jednak tylko z tego miejsca mogłem swobodnie oddać parę strzałów w stronę zbirów zawzięcie próbujących obalić bramę. Strzelanie karabinem trzymanym jednorącz nie należało do najlepszych rozwiązań, dlatego niestety nie zdążyłem pozbyć się wszystkich - gdy udało mi się odstrzelić ponad połowę, reszta zgodnie popatrzyła po sobie, jak i po nadciągających w ich stronę wiralach zwabionych hukiem wystrzałów, i zgodnie ruszyli w popłochu w stronę najbliższych zarośli, gdzie moje pociski nie były już w stanie ich dosięgnąć.

Prychnąłem pod nosem, nie do końca zadowolony z faktu, że wrogowie mieli jeszcze teoretycznie możliwość przegrupowania się i ponownego zaatakowania wioski. Mimo to poczułem ulgę, kiedy usłyszałem trzask zamykanej bramy i ustawianych pod nią dodatkowych barykad. Nieco niezgrabnie stanąłem z powrotem na wieżyczce, obracając się do kobiety, która patrzyła na mnie z lekko uchylonymi ustami i świecącymi z ekscytacji oczami.

Miałem nie zwracać na siebie uwagi, psia mać.

- Oddaję - powiedziałem do niej z szerokim uśmiechem idioty, kiedy przypomniało mi się, że skoro już w Wieży grałem niezrównoważonego, to tutaj też powinienem. Zresztą, nikt normalny nie próbowałby sam zamknąć tak topornej bramy, więc mogłem uznać, że moje alibi dziwaka utrzyma się tutaj przez jakiś czas.

- To było... jesteś... nie-niesamowity! - wydusiła z siebie, nie dbając nawet o odebranie broni z moich rąk. Ważniejsze dla niej było rzucenie się na mnie i zamknięcie mnie w szczelnym uścisku wdzięczności, co prawie zrzuciło nas oboje z muru, prosto do wirali, którzy zdążyli zebrać się pod, na szczęście zamkniętą już, bramą. Kobieta jednak szybko uniosła głowę, żeby z powrotem na mnie spojrzeć. - Jak się nazywasz? Skąd się tutaj wziąłeś? Spadłeś nam jak z nieba!

"Dosłownie tak było", pomyślałem, przypominając sobie swoje feralne lądowanie pierwszego dnia w Harranie.

- Jestem z Wieży. Przechodziłem w poszukiwaniu zapasów i pomyślałem, że może jakoś pomogę - powiedziałem, delikatnie obejmując dziewczynę, żeby przypadkiem nie zrobić jej krzywdy wciąż odbezpieczonym karabinem. - Nazywam się Taehyung.

- Wiwat, Taehyung! - zakrzyknął ktoś z dołu, a reszta zaraz to podchwyciła, skandując moje imię.

- Wiwat!

- Taehyung, nasz bohater!

- Ach, bez przesady - mruknąłem, zaczynając drapać się jedną ręką po karku. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czułem zakłopotanie, kiedy ktoś dziękował mi za to, co zrobiłem. - Po prostu pobudziłem was do działania.

- Gdyby nie ty, dalej siedzielibyśmy w domach, jak trusie i czekali, aż te kanalie wrócą nas ograbić - przyznał mężczyzna, który jako drugi odezwał się do mnie, kiedy wciąż samotnie próbowałem zamknąć bramę. - Szukasz zapasów dla ocaleńców z Wieży? Sami nie mamy dużo, ale jeśli u was jest problem, to podzielimy się tym, co udało nam się złowić w tym tygodniu. Ryby i tak często psują się zanim zdążymy je zjeść.

Skinąłem głową z wdzięcznością, uśmiechając się, kiedy doszły mnie kolejne głosy różnych mieszkańców wioski, którzy chcieli podzielić się również swoimi zapasami w podzięce za ratunek. Zerknąłem na kobietę, która ciągle wtulała się w moją klatkę piersiową, patrząc na mnie z uwielbieniem. Gdy spostrzegła, że w końcu poświęciłem jej trochę uwagi, uśmiechnęła się do mnie zalotnie i nieco się ode mnie odsunęła.

- Niedługo będzie zapadał zmrok, więc byłoby dobrze, gdybyś został u nas do rana. Możesz przenocować u mnie, mieszkam sama - zaoferowała, subtelnie kładąc dłoń na mojej klatce piersiowej i sunąc smukłymi palcami w dół, do zapięcia mojego paska. Zaraz jednak szybko ją zabrała i przekrzywiła głowę na bok, oczekując mojej odpowiedzi.

Wziąłem głębszy oddech, mając dziwne przeczucie, że nie powinienem odmawiać, żeby dostać jeszcze więcej zapasów, które mógłbym przekazać ocaleńcom z Wieży. Dlatego uśmiechnąłem się szarmancko, a przynajmniej próbowałem, i skinąłem głową.

- Całkiem rozsądne rozwiązanie, to prawda. Z przyjemnością skorzystam z noclegu - odparłem, a dziewczyna od razu jeszcze bardziej się rozpromieniła.

Nie traciła czasu, łapiąc mnie za rękę i ciągnąc w stronę rusztowania, by zaraz zejść na dół i próbować przedrzeć się przez tłum ludzi, którzy co rusz mnie zaczepiali, nieprzerwanie skandując moje imię.

- Wiwat, Taehyung! Wiwat, wiwat!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top