[1,0] - Try-hard

Nie lubiłem lądować w terenie zabudowanym. Otwarty spadochron często zaplątywał się o budynki, czasem mogąc nawet zabić tego, którego powinien chronić przed ciężkim upadkiem z wysokości. Zawiśnięcie kilka metrów nad ziemią też nie było najprzyjemniejsze na świecie, szczególnie, że wyplątanie się ze spadochronu nie było wtedy ani łatwe, ani fajne - w większości przypadków po prostu spadało się nagle w dół, w najlepszym wypadku jedynie się obijając, a w najgorszym łamiąc nogi i kręgosłup.

Udało mi się jednak tak wykalibrować lot, że osiadłem spokojnie na jednej z opustoszałych ulic. W ostatniej chwili spadochron zahaczył o dach najbliższego budynku, przez co szarpnęło mną na lewo. Linki pociągnęły mnie ze sobą nie więcej niż pół metra w bok, ale ja i tak wywróciłem się na lewy bok, boleśnie spotykając się z asfaltem.

Warknąłem sam do siebie, sprawnie uwalniając się ze spadochronu, by móc jak najszybciej zorientować się w sytuacji. Już na klęczkach obejrzałem się dookoła, żeby znaleźć potencjalne zagrożenie, przy okazji ściągając kask, który nie był mi już do niczego potrzebny. Jak się okazało, na towarzystwo nie musiałem czekać długo, bo zza najbliższego budynku właśnie w tamtym momencie wyłoniło się czterech facetów, którzy nie wyglądali tak, jakby chcieli mi pomóc.

- Mówiłem, że to nie jest zwyczajny zrzut - powiedział po angielsku ten, który szedł na czele bandy. - Nie ruszaj się.

Posłusznie zostałem na kolanach, jedynie przysiadając na piętach, nie chcąc wzbudzać niepotrzebnej agresji. Mężczyźni mieli na sobie wojskowe stroje z domalowanymi pomarańczowymi i żółtymi pasami, zapewne w zależności od tego, jaką farbę mieli na zbyciu podczas malowania danych ciuchów. Tylko jeden, który widocznie dowodził resztą i miał azjatyckie rysy twarzy, był ubrany całkowicie na czarno, a jego rękę zdobiła wymyślna rękawica z metalowymi pazurami. Musiała być całkiem niezłą bronią, jeśli potrafił jej dobrze używać, chociaż miałem nadzieję, że tak nie było. Nie chciałem pakować się w bójkę już kilka sekund po przybyciu do Harranu, nawet jeśli byłem przygotowany na taką ewentualność.

- Coś za jeden? - mruknął ten sam mężczyzna, a ja dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że musiał być moim rodakiem. Nawet jeśli dobrze brzmiał po angielsku, to byłem w stanie wyczuć koreańskie naleciałości w jego akcencie. Takie rzeczy nigdy nie były dla mnie ciężkie do odgadnięcia.

- Kang Jinyoung - przedstawiłem się na szybko zmyślonym imieniem. - Nie chcę kłopotów, przysłano mnie na pomoc ocaleńcom epidemii.

- Pierdolisz - stwierdził bez ogródek mężczyzna z rękawicą. - Wszyscy mają nas serdecznie w dupie.

- Nie kłamię. Możemy się dogadać - zaproponowałem, patrząc na stojących w konsternacji mężczyzn. Wszyscy byli uzbrojeni w broń białą, więc miałem pewność, iż miałem nad nimi przewagę, zważając na pistolet spoczywający przy moim pasku.

- Dogadywać to się będziesz mógł z naszym szefem - odparł tylko Koreańczyk, machając ręką na pozostałą trójkę. - Połamcie mu nogi i zabierzcie do Raisa.

Zanim mężczyźni ruszyli w moją stronę, błyskawicznie dobyłem broni, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że żarty właśnie się skończyły. Ku mojemu zaskoczeniu, wszyscy się zatrzymali, unosząc lekko ręce do góry. Nawet w oczach Azjaty dojrzałem lekki niepokój.

- Zostawcie bronie i spieprzajcie stąd - warknąłem, celując do nich z odbezpieczonego glocka.

- Nie strzelaj - powiedział nagle mężczyzna w czerni, powoli zaczynając odpinanie swojej rękawicy, by wykonać moje żądanie. - Hałas je przyciąga.

Je? - pomyślałem, tracąc na chwilę koncentrację, ale nim zdążyłem o cokolwiek zapytać, Koreańczyk postanowił wykorzystać moje chwilowe zawahanie i rzucił się w moją stronę, zabierając młotek tokarski od jednego ze sparaliżowanych strachem podwładnych.

Nie chciałem go zabić, a jedynie nastraszyć, dlatego wycelowałem szybko w jego ramię, oddając pierwszy strzał. Mężczyzna zwinnie uniknął pocisku, a ten trafił na nieszczęście w jednego z przyglądających się nam facetów. Moja ofiara zawyła z bólu, łapiąc się za bok, w który przez przypadek ją postrzeliłem. Choć byłem przygotowany na kolejną próbę ataku Azjaty, ten zastygł w bezruchu, podobnie jak pozostała zdrowa dwójka jego ludzi, gdy odgłos wystrzału poniósł się echem między opuszczonymi budynkami.

Mężczyzna spojrzał na dwóch facetów, od razu tracąc zainteresowanie mną. Machnął na nich ręką, szybko zbierając z ziemi upuszczoną wcześniej rękawice i zwyczajnie uciekając, nakazując zdrowej dwójce to samo.

Klęczałem przez chwilę w zupełnym szoku, ukradkiem zerkając na jęczącego z bólu mężczyznę, którego kompani zostawili ze mną na pastwę losu. Nie rozumiałem, dlaczego tak szybko się ulotnili, nie zważając na rannego ze swoich szeregów, najwyraźniej bojąc się tajemniczych "nich", których nie mogłem połączyć z żadnymi informacjami z raportów, które otrzymałem przed misją. Czyżby chodziło im o zarażonych mieszkańców, których toczył nieznany wirus?

Nawet jeśli zmieniali się w zombie, o czym pisali przeróżni fanatycy filmów postapokaliptycznych na forach społecznościowych, to żadnego nie było w zasięgu mojego wzroku. Zombie nie mogły być na tyle szybkie, aby stanowić realne zagrożenie dla w pełni sprawnych fizycznie mężczyzn na otwartej przestrzeni.

Szybko okazało się jednak, że mogły, a filmom o apokalipsach nie należało zawierzać.

Pierwszy ryk, a raczej zachrypnięty, dziki wrzask, dobiegł mnie gdzieś z lewej. Szybko obróciłem się w tamtą stronę, zaraz dostrzegając nadciągającą grupkę… sam nie wiedziałem czego. Nie byli ludźmi, tego mogłem być pewien - dźwięki, jakie wydawali, absolutnie na to nie wskazywały. Nie zachowywali się też jak przeciętne zombie. Zamiast powłóczyć nogami, biegli naprawdę szybko w moją stronę, najwidoczniej zwabieni dźwiękiem wystrzału.

- Wirale, o mój Boże, wirale! - krzyknął postrzelony mężczyzna, o którym niemal zapomniałem. - Musimy się ukryć, uciekać!

Szybko podbiegłem do faceta, łapiąc go pod bok i ciągnąć pomiędzy budynki. Posłał mi zdziwione spojrzenie, najwyraźniej zupełnie nie spodziewając się, że będę próbował ratować wroga, ale nie zamierzał narzekać. Grupa, nazwana przez niego wiralami, zbliżała się do nas w zastraszającym tempie, a ich wrzaski były coraz głośniejsze. Nie wyglądali na łatwych przeciwników, a już na pewno nie, kiedy moim jedynym wsparciem w starciu z nimi mógłby być postrzelony patafian, który wcześniej był gotów mnie uszkodzić.

- D-do domu, szybko! - polecił mi, na co się skrzywiłem.

- Zdążyłem już wpaść na taki pomysł - burknąłem, idąc z nim do najbliższych drzwi. Miałem cichą nadzieję, że po drugiej stronie znajdziemy cokolwiek, czym moglibyśmy je zabarykadować, bo wątpiłem, żeby stado wirali nie było w stanie ich sforsować.

Jednak gdy tylko dotarliśmy do wejścia, okazało się, że wybiegłem myślami zdecydowanie zbyt daleko - drzwi były zamknięte, a szarpanie za klamkę i potraktowanie ich ramieniem nie sprawiło, że ustąpiły. Musiały być zabarykadowane od wewnątrz. Do kolejnych mieliśmy kilkanaście metrów, ale zanim zdążyłem mocniej chwycić faceta, który z każdą chwilą szedł coraz bardziej nieporadnie i krzywo, utrudniając nasze wspólne przemieszczanie się, do zaułka pomiędzy budynkami wpadli już pierwsi z naszych przeciwników.

Jeden z wirali, który przed infekcją musiał być kobietą, miał zdecydowanie zbyt szeroko rozdziawione usta, gdy wydawał z siebie wysoki krzyk. Podobnie jak on, reszta również zdawała się mieć nienaturalnie spięte mięśnie mimiczne, a twarze umorusane krwią i piachem. Rzucili się w naszą stronę, nie tracąc ani chwili, co ani trochę mi nie pomagało.

Desperacko chciałem spróbować dotrzeć do następnych drzwi, które również mogły być zamknięte, ale mimo to próbowałem, teraz już praktycznie ciągnąc rannego mężczyznę za sobą. Panikował coś pod nosem, przy okazji jęcząc z bólu, ale gdy tylko wirale do nas dobiegli, jego mamrotanie zmieniło się w nieludzki krzyk. Jeden z zarażonych wbił się zębami w jego ramię, od razu wyszarpując spory kawał mięsa. Pozostali byli tuż za nim, przeciskając się między sobą w wąskim zaułku i wrzeszcząc na siebie, a ja już wiedziałem, że musiałem dać sobie spokój z ratowaniem faceta, który i tak nie miał już szans na przeżycie, w przeciwieństwie do mnie.

Strzelanie do nich nie miało sensu. Jeśli w mieście było ich więcej, hałas tylko przyciągnąłby kolejnych. Mężczyzna, którego jeden z wirali zaczął pożerać żywcem, darł mi się do ucha, błagając o pomoc, której nie mogłem mu już udzielić. Wysunąłem swoje ramię spod jego pach, w ostatnim momencie unikając ataku zarażonego, który postanowił skoczyć w moim kierunku. Ruszyłem biegiem, zostawiając za sobą grupkę wirali i ich ofiarę, której sam zgotowałem taki los. Nie był to jednak pierwszy raz, gdy wydałem na kogoś wyrok śmierci, ale pomimo przyzwyczajenia, moje sumienie i tak krzyczało, wbijając bolesne szpileczki w moje serce. Nienawidziłem bezsensownych ofiar, a w tym mieści najprawdopodobniej było i jeszcze będzie ich więcej, niż dałbym radę zliczyć. Świadomość tego obudziła we mnie złość i irytację. Szybko zrozumiałem, że szefostwo najprawdopodobniej mocno minęło się z prawdą, przekazując mi informacje dotyczące tego, na czym będzie polegała moja misja i jakie warunki faktycznie panowały w Harranie. Doskonale jednak zdawałem sobie również sprawę z tego, że ciężko będzie mi się teraz wycofać, a GRE na pewno nie będzie miało ochoty zapewnić mi bezpiecznej ewakuacji, jeśli nie wykonam zadania.

Byłem na naprawdę straconej pozycji.

Przez dłuższy czas nie słyszałem żadnych odgłosów pościgu, kiedy kluczyłem pomiędzy budynkami, dlatego pozwoliłem sobie zwolnić biegu, wychodząc na jedną z szerszych ulic. Poczułem ponowny przypływ stresu, gdy za dwoma, krzywo zaparkowanymi autami dostrzegłem kolejne postacie o zgniło-zielonym kolorze skóry. Już miałem ruszyć biegiem, by znaleźć lepsze miejsce na zebranie myśli i ułożenie jakiegoś planu działania (tym razem z uwzględnieniem hordy zombie), ale wtedy zorientowałem się, że choć zarażeni zauważyli mnie, to nie rzucili się na mnie tak, jak tamci, z którymi miałem już nieprzyjemność się spotkać. Ci szli powoli i niezdarnie, potykając się o własne nogi, a ich ciała zdawały się być w o wiele bardziej zaawansowanym stadium choroby - mięśnie, zamiast być przesadnie napięte, rozpadały się, a skóra odpadała im płatami lub była pokryta chropowatymi guzami i bąblami. Niemrawe rzężenie, które z siebie wydawali, ani trochę nie napawało paraliżującym przerażeniem, chociaż nie zamierzałem ich lekceważyć. Mimo stanu w jakim byli, na pewno byli równie żądni ludzkiego mięsa, co wirale.

Przeszedłem szybko obok nich, rozglądając się za jakimś mało zdemolowanym, ale otwartym budynkiem, w którym mógłbym się schować albo urządzić sobie tymczasową bazę. Słońce, nawet jeśli chyliło się ku zachodowi, prażyło mnie, jakbym był ziarnem kukurydzy, które trzeba było zmienić w popcorn. Wiedziałem, że noc zapadnie, zanim się obejrzę, dlatego musiałem natychmiast znaleźć schronienie, bo spanie na ulicy absolutnie nie wchodziło w grę - nie po poznaniu możliwości zarażonych.

Po drodze zacząłem się zastanawiać, czy wirusa przypadkiem nie mutował, w ten sposób mogąc zapewnić cały wachlarz różnorodnych wariantów chorych. W końcu nie miałem pojęcia, czy wirale i ci bardziej w typie filmowych zombie byli jedynymi zarażonymi, na jakich dało się trafić. Nigdy nie byłem orłem w szkole, ale dobrze wiedziałem, że im bardziej wirus się rozprzestrzeniał, tym więcej jego wariantów powstawało. Nie miałem głowy, by o tym myśleć, bo przyprawiało mnie to o istną paranoję.

Jak niby miałem znaleźć jakiegoś popaprańca, który ukradł coś GRE, w mieście pełnym zombie? Jak miałem tu przeżyć, skoro jedyni ludzie, jakich spotkałem, chcieli zawlec mnie do swojego szefa, uprzednio łamiąc mi nogi? Co, jeśli to właśnie byli pachołkowie Suleimana, a ja zrobiłem sobie wrogów z ludzi, w których szeregi początkowo planowałem się wmieszać?

- Niech to szlag - mruknąłem sam do siebie, starając się przy tym zbytnio nie hałasować, żeby nie ściągnąć na siebie kolejnej grupki zarażonych.

Po dłuższym czasie wędrówki w końcu udało mi się znaleźć mały domek z osobnym wejściem na piętro oraz oknem zabitym deskami. Drzwi pozostawały uchylone, więc mogłem swobodnie wejść do środka, ale mimo wszystko złapałem za kij od miotły, który stał nieopodal drzwi, żeby pozbyć się ewentualnych zarażonych, którzy też mogli się tutaj bez przeszkód wewlec. Nie pomyliłem się, bo przeszukując wąskie pokoje, natknąłem się na jednego zombie, któremu od razu wbiłem prowizoryczną broń prosto w głowę, zanim ten zdążył zarejestrować moją obecność. Po sprawdzeniu całego piętra i zawalonej meblami klatki schodowej, wyrzuciłem trupa za drzwi, a potem zabarykadowałem je i dwa okna, które nie zostały wcześniej zabite deskami. Miałem nadzieję, że to wystarczy, żeby spokojnie przetrwać noc, bo jakieś dziwne przeczucie podpowiadało mi, że to, co działo się w Harranie za dnia, nie mogło się równać z chaosem po zapadnięciu zmroku.

Kiedy uporałem się z zabezpieczeniem swojej kryjówki, opadłem na starą kanapę w małym saloniku, wzniecając przy tym tumany osiadłego na niej kurzu. Skrzywiłem się, ale postanowiłem się już nie ruszać, czekając, aż kurz opadnie. Przez jakiś czas wpatrywałem się zrezygnowany w wyłączony, analogowy telewizor, który stał na małej komodzie pod przeciwległą ścianą.

Musiałem skontaktować się z GRE.

Westchnąłem głośno, dobrze wiedząc, że ta rozmowa nie będzie najprzyjemniejsza. Złość znowu wezbrała we mnie na samą myśl o tych wszystkich korposzczurach, którzy wysłali mnie tutaj, najpewniej stawiając zakłady o to, kiedy umrę. Bo jak niby miałem wykonać powierzone mi zadanie, przy okazji nie dając się zabić na ulicach?

Zombie zdecydowanie niczego nie ułatwiały.

- Tu V, odbiór - powiedziałem, gdy w końcu zmusiłem się do sięgnięcia po radio i skontaktowania się z przełożonymi.

- Raportuj - głos z radia odpowiedział mi niemal natychmiast, na co przewróciłem oczami.

Pewnie siedzieli jak na szpilkach, czekając na jakiś znak życia z mojej strony.

- Raportuj? Zrzuciliście mnie w sam środek miasta pełnego zombie, nic mi o tym nie mówiąc! Bawię się przednio - warknąłem.

- Mieliśmy cię za profesjonalistę, który poradzi sobie w każdych warunkach, V - odparła kobieta po drugiej stronie. Musiałem mocniej zacisnąć szczękę i przez chwilę siedzieć cicho, żeby nie wygarnąć jej tego, co o niej pomyślałem.

A pomyślałem, że była bardzo głupią pindą.

-  Jestem profesjonalistą. Ale nienawidzę, kiedy nie stawia mi się spraw jasno - burknąłem nieco spokojniej. Zerknąłem na sufit, śledząc przedziwne wzorki, które utworzyły się na suficie na skutek pękania taniej farby, byle żeby nie denerwować się cwaną postawą kobiety jeszcze bardziej.

- W takim razie sądzę, że nasze małe niedopowiedzenie nie wpłynie na twoją pracę - powiedziała jedynie, a ja nagle nabrałem ochoty na uduszenie kogoś gołymi rękoma. - Pamiętaj, jakie jest twoje zadanie, V. Wykonaj je szybko, a momentalnie ewakuujemy cię do domu. Przypominam, że czeka cię również spore wynagrodzenie, jeśli zakończysz misję powodzeniem. Czekam na kolejne raporty.

Po tych słowach kobieta się rozłączyła, więc pozwoliłem sobie na rzucenie kilku niecenzuralnych słów w eter. Zaraz potem po prostu położyłem się na kanapie, bo zarówno na zewnątrz jak i w środku mojej tymczasowej kryjówki zdążyło już zrobić się prawie kompletnie ciemno.

Musiałem odpocząć, a następnego dnia znaleźć prowiant i zacząć zbierać informacje, by odnaleźć odpowiednią grupę ocalałych i dotrzeć do jej szefa, który był moim celem. Zakończyć to szybko i odlecieć z tego miasta.

Pierdolony Harran.

Zasnąłem w akompaniamencie niepokojących ryków z zewnątrz, które ani trochę nie przypominały krzyków wirali, ale za to przywodziły na myśl coś znacznie straszniejszego i trudniejszego do zabicia niż zarażeni, których wcześniej spotkałem. Zanim odpłynąłem, wrzaski zaczęły się stapiać w mojej wyobraźni z krzykami mężczyzny, którego kilka godzin wcześniej zostawiłem na pożarcie zarażonym, a jego wykrzywiona bólem i przerażeniem twarz pojawiła mi się przed oczami.

Tamtej nocy nie spałem dobrze

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top