Rozdział 12
~Perspektywa Sansa~
To dziecko przeżyło tak wiele w swoim życiu że nie dziwię się iż chce odnaleźć tą dziewczynę z którą tak się zżyła i chyba tylko dlatego ma dalej determinację aby iść do przodu ale może jeśli dostała by trochę więcej życzliwości i miłości od nas potworów to by tutaj została. To nie tak że chce ją tutaj zatrzymać na siłę ale dzięki niej mogę również i ja ruszyć do przodu ponieważ sam zatrzymałem się na katastrofie w laboratorium a to wszystko co robiłem później było jak sen, jakbym był sterowany przez poczucie że muszę zająć się młodszym bratem i tylko to dawało mi siłę żeby podnieść się z łóżka na co tak bardzo nie miałem ochoty ale kiedy ona się pojawiła zaczęło coś innego mną kierować, zupełnie inne uczucie lub bardziej pragnienie ochrony tej kruchej ale i odważnej osóbki. Kiedy miałem ją w swoich "ramionach" heh o ile można to tak nazwać, szczerze mówiąc czasami chciałbym być człowiekiem ale to się nigdy nie spełni bo będę już na zawsze tym durnym i śmiesznym z perspektywy innych osób szkieletem który tak naprawdę nosi w sobie wiele bólu i cierpienia zasłaniając to wiecznym uśmiechem chociaż czuję że przy niej mógłbym na jakiś czas zdjąć tą maskę i otworzyć swoje zamarznięte w czasie serce. Mam tylko nadzieję że by mnie wtedy nie odrzuciła wiedząc o tym wszystkim co we mnie tkwi oraz że zapamiętuje wszystkie linie czasowe. Oby tylko nie okazała się zabójczym małym chodzącym psychopata z nożem chociaż jakby tak było to myślę że mnie już dawno by tutaj nie było... Ahh tak masło maślane.
~Perspektywa Frisk~
Po dłuższej chwili odsunelam się od Sansa i popatrzyłam na niego bo wyraźne odplynal, jego wzrok zatrzymał się gdzieś na dalekim punkcie i był pusty chociaż to w sumie jest normalne dla szkieleta. Zastanawiam się nad czym on mógł tak intensywnie myśleć.
- Hallo Houston odbiór - pomachalam my przed oczami aby wrócił na ziemię.
- Co? Co? Ja nie śpię - Sans pokiwał czaszką i popatrzył na mnie.
- Odpłynąłes - zachichotałam.
- A to ciekawe bo nie mam łódki - szkielet uśmiechnął się a ja zaśmiałam.
- Jesteś pewien?
- Absolutnie
- Sans ile ty właściwie masz lat?
- Serio pytasz szkieleta o wiek?
- Tak a czemu nie?
- Bo jestem szkieletem już dawno nie żyje
- No ale chyba się urodziłes jako szkielet prawda?
- O ile można to tak nazwać
- To powiesz?
- Na ludzkie mam coś koło 25...
- A jako potwór?
- Hmmm jakoś 500
- Ułaa to sporo - zaśmiałam się
- Nie przeraża Cię to?
- Ani trochę - pokrecilam głową rozbawiona
- Nie boisz się takiego starucha? - Sans uśmiechnął się.
- Nie jesteś stary - zachichotałam - po prostu długo żyjesz.
- Uwierz mi to jest klątwa dla potworów chociaż my wszyscy bardzo długo żyjemy i nie odczuwamy zbytnio straty najbliższych to jednak w ludzie krótko żyjecie więc...
- Gdybyś jakimś cudem zakochał się w człowieku to przeżył byś jego śmierć dużo bardziej
- Taaak - Sans podrapał się po czaszcze co mnie zastanowiło bo wyglądał jakby coś przeżywał.
- A ile tak naprawdę żyje taki potwór?
- Niektórzy dożywają nawet tysiąc ale to akurat rzadko to jak ludzie do 100.
- Aaa rozumiem - uśmiechnęłam się.
- Czemu tak Cię to interesuje? - szkielet spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem a ja się zarumienilam lekko.
- Bez powodu, totalnie bez powodu - zaśmiałam się nerwowo starając się zasłonić kawałkiem mojego swetra zarumienione policzki.
- Jakoś w to nie wierzę - Pewnie teraz jakby miał brwi to by je podniósł z niedowierzaniem ale na moje szczęście ich nie posiada bo inaczej mogłabym jeszcze bardziej się zarumienic chociaż i tak wiem że powoli zaczyna coś podejrzewać.
- Patrz jakie ładne gwiazdy - chciałam odwrócić uwagę od tematu pokazując na narysowane na ścianach światełka, które miały przypominać gwiazdy.
- Zdajesz sobie sprawę z tego że jesteś pod ziemią i nie ma tu gwiazd? Tak więc twoja próba odwrócenia mojej uwagi spaliła na panewce. - szkielet spojrzał na mnie a jego wzrok mówił takie "serio?" przez co zaśmiałam się.
- Mógłbyś chociaż udawać że mi się udało - uśmiechnęłam się robiąc słodkie oczka.
- Udawanie przy Papsie weszło mi w krew ale to zupełnie inny kaliber
- No wiesz ty co - naburmuszyłam się nabierając powietrza w policzki aby wyglądać jak wściekły chomik lecz Sans nacisnąl na oba moje policzki przez co wypuściłam nagle powietrze, które wydało pierdzacy odgłos.
Zaczęłam się śmiać tak samo jak szkielet, którego to była wina.
- Naprawdę ze wszystkiego zrobisz poduszkę pierdziuszke? - próbowałam coś powiedzieć przez śmiech.
- Musze sobie jakoś radzić w końcu nie posiadam pach. - wzruszył ramionami śmiejąc się razem ze mną.
- Biedny Sansy - otarłam łzy spowodowane nagłym wybuchem śmiechu.
- Mówiłem Ci już żebyś tak nie mówiła - przestał padać deszcz więc Sans złożył parasolke po czym zdzielil mnie nią delikatnie po głowie.
- Ejjjj nie bij mnie po łbie - zaśmiałam się łapiąc za miejsce gdzie dostałam w głowę.
- To przestań tak mówić - szkielet uśmiechnął się szeroko trzymając w koscistej dłoni parasol jak miecz.
- Sansyyyy - uśmiechnęłam się czekając na ruch.
Kiedy szkielet chciał się już zamachnac parasolem szybko zrobiłam unik po czym wyrwałam mu jego "broń" z dłoni po czym wstałam i zaczęłam uciekać.
- Zlodziejaszku oddaj mi ten parasol - Sans wstał i krzyknął za mną więc się zatrzymałam i odwróciłam się do niego.
- Sam mi go zabierz - wystawiłam mu język machajac parasolem w górze.
- Jak Cię złapie to się doigrasz - Sans patrzył na mnie z uśmiechem na jego czaszce.
- Patrz jak się boję, normalnie trzese portkami - zaśmiałam się czekając aż zacznie mnie gonić.
- Ostrzegałem - Sans zaczął biec w moją stronę.
~Perspektywa Sansa~
Nie wierzę że ktoś zmusił mnie do biegu przecież to niemożliwe żebym ja... Leniwy komik Sans ruszył swój kościsty zadek aby kogoś gonić. Tak jak się spodziewałem Frisk zaczęła uciekać, dobra dam jej chwilę radości oraz przyjemności z tego berka a później tepne się do niej, niech nie myśli że może tak łatwo uciec. A po drugie w taki sposób nigdy jej nie dogonie patrząc na to że od wielu lat już nie biegałem, jakby Paps to zobaczył na pewno byłby zdziwiony.
Przez kilka minut ganialiśmy się po mokrej powierzchni w Waterfall. Nagle zdałem sobie sprawę z tego że łatwo się tutaj wywalić i kiedy o tym pomyślałem zobaczyłem w ułamku sekundy że Frisk się poslizgnela na wodzie i prawie by zaliczyła glebę gdyby nie moja szybka reakcja, którą było przeteleportowanie się przed nią i gdy już ją złapałem oboje wyladowalismy w kałuży.
- Nic Ci się nie stało? - zapytałem dziewczyne leżąca na moich zebrach aktualnie.
- Nie nic, gapa ze mnie - Frisk zarumienila się poprawiając kosmyk włosów, który opadł jej na twarz przy upadku.
- Nie będę ukrywał że tak - uśmiechnąłem się do niej a ona to odwzjamnila.
- Dziękuję za ratunek mój bohaterze
- Cała przyjemność po mojej stronie jednak mogłabyś zejść z moich żeber? Byłbym wdzięczny
- O jejku przepraszam, zapomniałam - dziewczyna szybko się pozbierała spowrotem siadając na ziemi.
Ja również podniosłem się do pozycji siedzącej. Takiego obrotu spraw to się nie spodziewałem, ale jestem pewien że nie wydarzyło się to przypadkiem może to jakiś znak? O czym właściwie ty myślisz kościsty idioto? Człowiek i szkielet? Przecież nie ma szans żeby takie coś mogło wypalić chociaż może jest na to cień szansy? Mówi się że miłość nie zna granic ale czy to nie jest jednak zbyt duża granica? W końcu ona się zestarzeje a ja będę dalej żył tylko że już bez niej mimo wszystko czuję że to by było cudowne życie u jej boku.
Pomarzyć zawsze można prawda?
-----------------------------------------------------------------
Koniec rozdziału widzimy się w następnym ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top