Rozdział 3
Castiel kucnął przy chwilowo nieprzytomnym nieznajomym i przyjrzał mu się z uwagą, po swojemu przekrzywiając głowę i lekko marszcząc brwi. Obcy nosił ciemny t-shirt, jeansy i jeansową kurtkę, jednak Castiela najbardziej interesowała jego twarz. Mężczyzna miał krótkie ciemno-blond włosy, symetryczną twarz, prosty nos i małe kropki na twarzy.
Czarnowłosy dotknął ich ostrożnie. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego u siebie, ani u matki. Może to były te piegi, o których kiedyś przeczytał?
Niespodziewanie przybysz gwałtownie otworzył oczy, więc Castiel szybko przytknął palec do jego czoła i ponownie uśpił, zauważając przy tym, że są zielone, jak jego ulubiona farba. Sztuczki z zasypianiem nauczyła go matka, która nieraz cierpiała na bezsenność i w takich sytuacjach prosiła o pomoc. Podobno to również była umiejętność, której zwykli ludzie nie posiadali.
I teraz pojawiał się pewien drobny problem, bo Castiel nie miał pojęcia co zrobić z nieznajomym mężczyzną śpiącym w przedpokoju. Wyprostował się niepewnie i wtedy przypomniał sobie o poprzedniej rozmowie z matką i o swoich planach. Już wcześniej wiedział, że samotnie ma marne szanse na dotarcie na miejsce, ale teraz najwyraźniej miał przed sobą rozwiązanie problemu.
Powędrował wzrokiem w kierunku szarego plecaka, który przyniósł obcy, a w myślach układał już plan działania.
***
Dean po raz kolejny tego dnia odzyskał przytomność. Najpierw rozejrzał się nieobecnym wzrokiem, zaraz potem jednak wspomnienia i jasność myśli wróciły. Szarpnął się niespokojnie, przy czym zauważył, że jest przywiązany do drewnianego krzesła za pomocą potwornie grubego sznura. Póki co zrezygnował więc z prób uwolnienia się i omiótł uważnym spojrzeniem okrągłe pomieszczenie, w którym się znajdował, przy okazji zauważając, że ściany wcale nie mają jednolitego koloru, jak w zwykłych domach (czy bunkrach).
- Zaraz, to są malunki? - zdziwił się na głos.
Zanim zdążył się nad tym zastanowić, jedne z drzwi otworzyły się i wyłonił się zza nich ciemnowłosy młody mężczyzna. Był dosyć blady, a na policzkach miał delikatny zarost. Ubrany był w jasny płaszcz, białą koszulę i granatowy krawat. Jednak tym, co najbardziej przykuło uwagę Dean'a, były jego cholernie błękitne oczy, które zdawały się przewiercać go na wylot.
Ciemnowłosy zatrzymał się niepewnie i nastała chwila milczenia, bo najwyraźniej nie za bardzo wiedział, jak zacząć rozmowę, a łowca zajął się daremnymi i - jak miał nadzieję - niezauważalnymi próbami poluzowania więzów.
- Kim jesteś i jak mnie tu znalazłeś?
Dean mimowolnie rozszerzył oczy ze zdziwienia. Nieznajomy miał bardzo niski, ochrypły głos, co sprawiało, że czuł się niepewnie i najchętniej sięgnąłby po nóż. Znaczy nie żeby od razu chciał go używać. Tak tylko... na wszelki wypadek. Odchrząknął jednak i wziął się w garść.
- Jensen Ackles - odpowiedział z szelmowskim uśmiechem i zerknął na błękitnookiego, żeby sprawdzić, czy uwierzył. Naiwniak, najwyraźniej przełknął bez problemu.
- A więc kto jeszcze zna moją kryjówkę, panie Ackles?
- Hej, spokojnie, chłopie...
- Castiel.
- Na zdrowie - przewrócił oczami Dean. Widział już, że facet nie jest zbyt ogarnięty i teraz po prostu chciał się stąd jak najszybciej wydostać. - To wszystko jest nieporozumienie. Słuchaj, akcja jest taka: miałem kłopoty w robocie, więc poszedłem na spacerek. Idę, patrzę, a tu bunkier, więc wł... O nie! - nagle szarpnął się nerwowo, gorączkowo szukając czegoś wzrokiem. - A gdzie mój plecaczek?!
- A schowany - odparł Castiel z dumą. - Że możesz właściwie nie szukać.
Dean uspokoił się i rozejrzał się ze znużeniem.
- Tu w tym kartonie, tak?
***
Pierwszym co zauważył łowca, po kolejnym odzyskaniu przytomności (to zaczynało być już nudne), był kot siedzący mu na kolanach i przyglądający mu się, ze zdecydowanie zbyt wrednym wyrazem pyszczka. Dean zwalił go szybko ruchem kolan. Nie lubił kotów - były o wiele zbyt złośliwe i nieprzewidywalne.
- Ugh, zwierzęta przy sobie, ok? - warknął i spojrzał gniewnie na błękitnookiego.
- No, to teraz naprawdę nie znajdziesz swojego plecaka - odezwał się Castiel z satysfakcją i dodał poważniejszym tonem. - No dobrze, posłuchaj. Mam dla ciebie pewien układ.
Dean zaniemówił. Ten gość go okradł. Tak po prostu okradł i teraz tak spokojnie o tym mówi?
- Układ? - wykrztusił.
- Orientujesz się może - ciągnął ciemnowłosy, całkowicie ignorując pełen niedowierzania głos Deana - skąd pochodzi źródło pełnych ciepła świateł, które pojawią się jutrzejszego wieczoru, panie Ackles?
Naprawdę nie miał pojęcia jak to inaczej opisać, nigdy nie był zbyt dobry ze słowami, ale blondyn najwyraźniej zrozumiał.
- Chodzi ci może o lampiony, które puszczają razem z modlitwami? - upewnił się.
- Dobrze - odetchnął Castiel. Nadal nie wiedział, jakim cudem może je wyczuć, ale to zawsze był krok naprzód. - Jutrzejszej nocy w niebo wzlecą setki takich właśnie lampionów. - A przynajmniej wydawało mu się, że o taką właśnie ilość chodzi, ale blondyn nie zaprzeczał. - Ty posłużysz mi za przewodnika, prowadząc do nich i z powrotem. Wtedy, i tylko wtedy, odzyskasz swój plecak, wraz z zawartością. Oto moja oferta.
Dean uniósł brew. W życiu by się nie spodziewał, że... No przecież jak już się kogoś szantażuje, to zazwyczaj chodzi o poważne, często niebezpieczne rzeczy, a nie o coś tak... głupiego.
- Aha. Niestety, nic z tego, mały. Niestety ja i lokalna władza jesteśmy trochę... poprztykani, więc nie mogę cię nigdzie zaprowadzić. - Zrobił upartą minę.
Castiel z gniewną miną powoli podszedł do niego.
- A jednak coś sprowadziło cię tutaj - zaczął ostrym głosem. - Nie wiem co to było. Los, przeznaczenie...
- Durny łoś - wtrącił Dean, ale został zignorowany.
- ...ale postanowiłem ci jednak zawierzyć - kontynuował Castiel.
- Nie, osobiście to nie radzę.
- Ale ostrzegam cię, a mi można wierzyć, - ciemnowłosy złapał za oparcie krzesła i przyciągnął je do siebie, tak, że stykali się niemal twarzą w twarz - że możesz rozebrać ten bunkier do fundamentów, kamień po kamieniu, ale, jeśli ci nie pomogę, to możesz szukać ile chcesz, a plecaka nie znajdziesz.
Przez głowę łowcy przemknęło kilka opcji. Mógł dłużej się opierać, albo mógł udać, że się zgadza, a później obezwładnić ciemnowłosego, albo mógł... Winchester popatrzył w gniewne niesamowicie błękitne oczy i zamarł. Żadna z wcześniejszych opcji już jakoś nie wydawała mu się odpowiednia. Trwał tak jeszcze przez dłuższy moment, aby po chwili odwrócić spojrzenie. Poddał się. Nie wiedział co takiego było w oczach tego całego Castiela, ale fascynowały.
- Czyli, żebym miał jasność - upewnił się Dean - jeśli zabiorę cię na lampiony i odstawię do domu, to oddasz mi to, co zabrałeś?
- Obiecuję.
Łowca nieufnie przechylił głowę, z powątpiewaniem w oczach. Skrzywienie zawodowe - rzadko kiedy wierzył komukolwiek.
- A kiedy ja komuś coś obiecuję, to zawsze, ale to zawsze słowa dotrzymuję - warknął Castiel. - Mi można wierzyć, już ci to mówiłem. Rozumiesz?
Dean popatrzył na niego z niechętnie.
- No dobra, pójdę z tobą - burknął.
- Naprawdę? - autentycznie ucieszył się Castiel i zabrał rękę z krzesła.
Łup.
- Tylko bądź delikatny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top