Rozdział 2

Dean Winchester uciekał. Był wściekły, bo został zmuszony do zostawienia swojego ukochanego samochodu, po tym jak goniący go policjanci kulami przebili oponę. A teraz biegł przez jakiś cholerny las i starał się zgubić pościg.

Nie pomagało to, że przed chwilą wystawili go dwaj towarzysze, uciekając na własną rękę.
Nie pomagało to, że nie miał pojęcia gdzie jest.
I, do cholery, nie pomagało to, że ścigający go funkcjonariusze mieli przewagę liczebną.

W plecaku, założonym niedbale przez jedno ramię, była schowana jego zdobycz. Rzecz, która dawała mu nadzieję na zemstę. Colt. Ale nie taki zwykły, bo stworzony przez Samuela Colta, był jedyną bronią, jaką znał, zdolną zabić pewnego żółtookiego demona.

Tak, demona.

Bo Dean Winchester nie był zwykłym człowiekiem. Był łowcą, a to znaczyło, że polował na wampiry, wilkołaki, duchy, zmiennokształtnych i całe to cholerstwo. To było pochrzanione życie, pełne tanich moteli, fałszywych tożsamości i niebezpieczeństw.

A teraz nie miał swojej Dziecinki (Impali '67), nie miał chwili, by odetchnąć i nie miał nawet pierdolonego placka pocieszenia.

Bo jak wielkiego trzeba mieć pecha, żeby zostać rozpoznanym przez jakiegoś zwykłego, nudnego policjanta podczas jedzenia burgerów, razem z dwójką innych łowców, przypadkowych towarzyszy? Na nieszczęście, akurat miał w plecaku zdobytego niedawno Colta, więc, gdyby go aresztowano, broń najpewniej by przepadła.

Odgłosy pościgu zaczynały cichnąć. Dean odetchnął z ulgą i zwolnił. Dla policji był przestępcą, oskarżonym o liczne morderstwa i profanacje grobów, a jakoś nie uśmiechało mu się tłumaczenie funkcjonariuszom, że większość zabitych ludzi było potworami, a posolenie i spalenie ciała jest najlepszym sposobem na pozbycie się ducha.

- Hej, ty! - usłyszał za sobą.

Spiął się. W myślach wyrzucał sobie, że nie usłyszał kroków. Gość, który go podszedł, musiał być naprawdę dobry.

- Odwróć się. Powoli. Ręce tak, że bym je widział.

Spełnił polecenie i aż sapnął z irytacji. Ze wszystkich agentów FBI, to musiał być Sam Pieprzony Winchester. Zbieżność nazwisk była przypadkowa i cholernie wkurzająca. Zupełnie jakby matka nie mogła go nazwać inaczej niż Sam Winchester. Jak Sammy, jego młodszy braciszek. 

W każdym razie zdawałoby się, że gość zawziął się na niego i potrafi wytropić go dosłownie wszędzie. A teraz stał niedaleko i celował do niego z pistoletu. Długie włosy miał zmierzwione, a garnitur pomięty, więc napewno gonił za nim na pieszo. Po raz kolejny skojarzył się Dean'owi z łosiem.

- Nie możesz mnie zastrzelić - rzucił łowca. - Musisz mnie aresztować. Takie jest prawo, czy coś.

- Raczej "czy coś" - odparł agent z krzywym uśmieszkiem. - I nie masz racji. Zbyt dużo razy już nam zwiewałeś, Winchester.

- Oj, no nie mów, że znudziła cię nasza zabawa w ganianego - powiedział Dean. Jego umysł gorączkowo szukał jakichś rozwiązań. Z marnym skutkiem.

- Tyle, że nagle ja się już nie bawię.

Agent nacisnął spust. Dean wstrzymał oddech, odruchowo rzucił się w bok, ale kula nie nadleciała. Łoś z irytacją spojrzał na pistolet, odrzucił go w trawę i rzucił się na łowcę z nożem.

Zielonooki zerwał się do ucieczki. Obaj biegli przez jakiś czas, omijając drzewa i przeskakując wystające korzenie, po czym byli zmuszeni gwałtownie zahamować.

Las w tym miejscu się kończył, a oni wyhamowali z impetem na krawędzi urwiska. Spojrzeli na siebie, chwilowo zapominając, że są wrogami i zgodnie wrzasnęli, gdy ziemia na której stali osunęła się w przepaść.

***

Dean ocknął się leżąc na trawie. Na szczęście wysokość klifu w rzeczywistości była o wiele mniejsza, niż na to wyglądała z góry i, poza paroma siniakami, nic mu się nie stało. Łowca szybko sprawdził, czy wciąż ma przy sobie plecak, a następnie z satysfakcją stwierdził, że tak.

Wtem usłyszał trzaśnięcie gałązki, dobiegające zza pobliskich krzewów. Zerwał się na nogi i rozejrzał rozpaczliwie. Wiedział, że musi zgubić Sama Winchestera, bo inaczej albo zostanie aresztowany, albo nie przeżyje.

Dostrzegł, że to, co początkowo wziął za obrośniętą skałę, tak naprawdę jest kurtyną bluszczu, więc odgarnął zwisające gałązki i ukrył się za nimi.

W ostatniej chwili.

Agent wszedł na polanę uważnie go wypatrując. Najwyraźniej miał pecha, bo dookoła ramienia miał przewiązaną, nieźle już zakrwawioną, chusteczkę.

Łoś przeszedł obok, na szczęście nie dostrzegając łowcy i oddalił się.

Dean wolno odliczył do dwudziestu, a następnie skierował się w przeciwną stronę niż agent. Przeszedł przez coś w rodzaju tunelu w skałach i jego oczom ukazało się ono. Wejście do jakiegoś bunkra, który wyglądał na opuszczony.

Zdesperowany Dean wyciągnął z plecaka wytrych i, po męczącej chwili majstrowania przy zamku, wszedł do środka.

Ledwie zrobił dwa kroki, gdy zapadła ciemność.

_______________

Uff... Jakoś poszło. Dzisiaj nieco krócej, ale chciałam opisać w osobnym rozdziale jak nasza skrzydlata Roszpunka spotyka się z nie-do-końca-księciem-z-bajki.

Mam nadzieję, że nie zrobiłam jakiś wielkich błędów i że da się to jakoś czytać :/ Chętnie przyjmę rady co poprawić na przyszłość.

No i to chyba tyle... Postaram się jak najszybciej wstawić kolejny rozdział, prawdopodobnie wyjdzie w ciągu miesiąca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top