2
Harry znieruchomiał. Nie chciał spłoszyć tak pięknej dziewczyny.
– Spokojnie, to tylko ja – odezwał się cicho, zbliżając się. Brunetka szybko podniosła się przytulając do piersi wianek z kwiatów.
– Kim jesteś? – spytała z nieufnością w oczach. Jej ciało zadrżało, gdy przez dłuższy czas nie otrzymywała odpowiedzi od nieznajomego. W tym czasie Harry bił się z myślami. Powiedzieć czy nie powiedzieć? Oto jest pytanie.
– Jestem Harry, a ty? – spytał wyciągając w jej stronę dłoń. Dziewczyna zeskanowała go od stóp do głów, po czym przełknęła ślinę.
– Luna – wyszeptała nie spuszczając wzroku z jego twarzy, a dokładniej oczu. Były jak dwa szmaragdy. – Jesteś z rodziny szlacheckiej? Królewskiej? Wybacz ale nie orientuję się w tych sprawach – spytała zawstydzona, przyglądając się jego bogato wyglądającym szatom.
– Dlaczego się nie orientujesz? – spytał, na co dziewczyna lekko się uśmiechnęła.
– Nie odpowiada się pytaniem na pytanie Harry.
– Wybacz – odparł lekko zestresowany. – Być może jestem – odpowiedział z tajemniczym wyrazem twarzy.
– Nigdy nie widziałam nikogo z rodziny królewskiej – westchnęła, odwracając lekko wzrok.
– To dziwne. Dlaczego? – przecież każdy widział rodzinę głowy państwa. Czy to na dziedzińcu w czasie ważnych uroczystości, czy to w mieście, w trakcie wizyt króla z małżonką i synem.
– Nie mieszkam w mieście – odparła szybko.
– Dlaczego?
– Za dużo chciałbyś wiedzieć Harry – uśmiechnęła się i jak gdyby nigdy nic usiadła na poprzednim miejscu. Rozluźniła się. – Pięknie tutaj, prawda?
– Zdecydowanie. Jesienią szczególnie. – brunet usiadł obok dziewczyny zachowując jednak dystans. Gdy Luna przymknęła oczy, chłopak spoglądnął na nią i robił to dłużej niż przez chwilę. Nagle dziewczyna uniosła powieki i napotkała przenikliwy wzrok Zielonookiego. Zakłopotany brunet szybko odwrócił głowę.
– Nie gryzę – zaśmiała się cicho dziewczyna. – Zapuściłeś się dość daleko od miasta, o ile się nie mylę. Nie będą się o ciebie martwić? – spytała opierając się bokiem o drzewo, a swoją twarz zwróciła się w stronę bruneta.
– Przywykli do moich częstych nieobecności – mruknął. Jedną z nóg zgiął w kolanie i oparł na ziemi.
– Za niedługo się rozpada. Powinieneś już wracać – rzuciła nagle. – Daleko stąd do królestwa.
– A jeśli nie mam ochoty wracać?
– To po prostu zmokniesz – uśmiechnęła się, wstając. Chwyciła wianek i odeszła. Tak po prostu. Harry również się podniósł i patrzył jak nieznajoma weszła w labirynt z drzew.
– Będziesz tutaj jutro? – krzyknął chcąc mieć pewność, że go usłyszy.
– Jestem codziennie – odkrzyknęła i pomachała mu wesoło, po czym ruszyła przed siebie.
Dopiero gdy zniknęła mu z pola widzenia, brunet zdał sobie sprawę z pewnej rzeczy. Sama, drobna dziewczyna w lesie, gdzie za każdym drzewem mogą czaić się niebezpieczeństwa. Było jednak za późno aby ją dogonić. Harry'emu nie pozostało nic innego jak dosiąść konia i ruszyć w stronę zamku.
Jakież spotkało go zdziwienie i szok, gdy wjeżdżając na zamkowy dziedziniec z nieba lunął deszcz. Konia oddał pod opiekę stajennemu, a sam z uśmiechem pod nosem udał się do swoich komnat.
********
I mamy Lunę!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top