3. Coś wbrew woli

— Ile mam cię przepraszać? — lamentowała wzburzona Kaśka. — I bez tego żadna cię nie chce. Jedna blizna w tą czy w tamtą nie robi różnicy — mówiła gorączkowo blondynka, prawie przy tym krzycząc i żywo gestykulując.

Zamachnęła się prawą ręką. Prach! Ułożone równiutko przyprawy w szklanych pojemniczkach upadły z łoskotem na ziemię, a za nimi drewniana półeczka i cała jej zawartość.

— Kasiu — zaczęła ze stoickim spokojem Kornelia — idź sprawdź, czy nie ma cię w łazience — powiedziała łagodnie. Miała już dość nieustającej kłótni między rodzeństwem.

W pierwszym odruchu przyjaciółka chciała zaprotestować. Oburzyć się, ale widząc skwaszoną minę brata oraz ostrzeżenie malujące się w bursztynowych tęczówkach Korneli — wyszła z pomieszczenia, mamrocząc cicho pod nosem.

— To był wypadek — burknęła na odchodne.


~*~



— Nie wierć się — upomniała go Kornelia gdy po raz kolejny się poruszył. — Obejdzie się z bez szycia. Wystarczą same steri-strip.

— Skąd to wszystko wiesz? — zapytał, chcąc zająć myśli. 

Stłumić ból i złość na nieuważną siostrę. Obserwował, jak przykleja plaster, na rozcięty łuk brwiowy.

— Moja mama jest pielęgniarką.

Nastała chwila milczenia. Milczenia, które żadnemu nie było na rękę. Cisza przenikała ich na wskroś, będąc dokuczliwsza, niż można było przypuszczać. Niezręczność krępowała ruchy, a napięcie wstrzymywało oddech.

— Czym jest dla ciebie miłość? — tym razem kierowało nim zupełnie co innego.

Spojrzał na nią, a ona zastygła w bez ruchu. Wybita z pantykału, otwarła lekko buzię. Przypominała rybę wyjętą z rzeki. W wielkich, brązowych oczach malował się lęk i coś jeszcze. Coś czego ani on, a tym bardziej ona nie była w stanie pojąć. Ukryta głęboko, emocja była ledwo dostrzegalna, ale silna. To ona pociągała za sznurki.

— Jane Austin weszła za mocno? — zadrwiła, doprowadzając się do jako takiego porządku emocjonalnego.

Namoczyła wacik w wodzie utlenionej. Chwyciła go w szczypcach i delikatnie przyłożyła do rany, przemywając. Amadeusz syknął.

— Mówię poważnie — wycedził przez zaciśnięte zęby. Jednak nie był zły, był to efekt czynności, jaką było przemywanie z chirurgiczną precyzją rany przez dziewczynę. — Czym ona dla ciebie jest? — drążył.

— Uwziąłeś się, co? — sapnęła ciężko. — Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Miałam normalne dzieciństwo. Rodzice się kochali. Jednak czegoś mi brakowało. Czułam pustką. Ona... miłość zawsze wydawała mi się czymś infantylnym, słabością. Dlatego odrzuciłam Michała. Wyrzuciłam lata przyjaźni do kosza — wycedziła z żalem. — Nie rozumiem, czym to jest, ale potrzebuję tego. Przerażające... i żałosne. O to Ci chodziło? — warknęła ze złością, spoglądając na bruneta z wyraźną niechęcią. — To chciałeś usłyszeć? — Trzymany w rękach przedmiot z łoskotem wypuściła na grafitowy blat.

— Tak.

Ta szczerość rozsierdziła dziewczynę. Nie panowała nad sobą. Emocje wzięły kontrolę. Nim mózg zdążył zareagować. Ciało było pierwsze. Uderzyła go. Po siarczystym policzku pozostał czerwony ślad.

Obydwoje zamarli w bezruchu. Byli jak żywe rzeźby. Jedynie patrzyli na siebie, to ze złością... delikatnością. Czuły cień zamglił gniewny wyraz tęczówek. Kornelia zesztywniała, kurcząc się w środku. To ona ocknęła się pierwsza. Chciała uciec. Jak najszybciej i jak najdalej. Złapał ją za nadgarstek. Zatrzymała się. Miał zimne dłonie, prawie lodowate.

— Ja nie pozwolę ci odejść.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top