Cz. 3 - Sok Z Gumijagód
- Co to znaczy, że Adolf zabrał nasze konie na jakieś zawody? - spytałem przerażony, stojąc w drzwiach pustego garażu. - Kto w ogóle mu na to pozwolił?
- A, już pamiętam. Ja. - wtrącił się Głód, zapijając jakiegoś taniego whiskacza jeszcze tańszym bourbonem.
Ukryłem twarz w dłoniach i teatralnie westchnąłem. A już się napaliłem na emocjonującą przejażdżkę... Cóż, przeludniony Hades mógł najwyraźniej poczekać.
- Nie ciekawi was ani trochę jak i przez kogo zostałem postrzelony? - spytałem patrząc jak bracia opróżniają kolejną butelkę.
- Nope. Ani trochę atencyjna kurwo. - odparł Wojna i z powrotem przyłożył usta do szyjki Jacka Danielsa.
- Czy coś się stało jak mnie nie było? - spytałem niepewnie, kątem oka widząc jak Śmierć zataczając się zmierza w stronę kibla. - Czyją śmierć opijacie?
- W sumie to twoją. Byliśmy już pewni, że znowu spadłeś z rowerka. - odpowiedział Wojna. - A tak serio to świętujemy zaręczyny...
Prawie spadłem z krzesła na którym nie siedziałem.
- NO NIE MÓW, ŻE...
- ...Adolfa i Michała.
Usiadłem na parkingu z otwartymi ustami i zacząłem się opętańczo śmiać.
- Żartujesz.
- Nah, jak chcesz to do nich zadzwoń. A, wait, przecież są na tych całych zawodach i pewnie i tak nie odbiorą. - stwierdził i wyzerował Jacka. - Cóż, wygląda na to, że musisz uwierzyć mi na słowo.
Otarłem z twarzy łzy i chwyciłem za leżącą obok butelkę. To zdecydowanie trzeba było opić. Pociągnąłem solidny łyk i prawie się zakrztusiłem.
- Co to kurwa jest? - spytałem czując jak ten kwas powoli wyżera mi wszystkie organy.
- Moja oryginalna receptura. - uśmiechnął się Śmierć, który właśnie wrócił z kibla. - W połowie Tequila, w połowie spirytus.
Podrapał się po głowie i po chwili dodał:
- Hm, w sumie całkiem możliwe, że dałem tam też parę kropli rumu. I resztkę wódy. Plus coś co ziomek na targu nazwał "sokiem z gumijagód". Podobno trzepie całkiem nieźle. - usłyszałem go jak przez mgłę. - Zaraza...? Ej! ZARAZA CO TY...?!
Obudziłem się w czymś co podejrzanie przypominało szpitalną salę i o ile Wojna z Agatą znowu nie bawili się w jakieś dziwaczne sypialniane fetysze, tym właśnie to było. Obok mnie siedział Głód i popijał coś ze swojej zdobionej piersiówki. Obok, oparta o łóżko w którym leżałem, stała oparta jego gitara, którą kupił za parę czerwonych marlborasów na pobliskim bazarze. Próbowałem wstać, ale mój brat powstrzymał mnie zapobiegawczą lepą na ryj.
- Co do chuja? - spytałem masując sobie czoło. - Co się tu stało i czemu w ostatnim czasie tak często się teleportuję?
- Bo mdlejesz i dosłownie umierasz przy każdej możliwej okazji? Niech no policzę ile razy zginąłeś od kiedy jesteśmy na Ziemi... - zaczął Głód. - Raaaaaaaz... dwaaaa... trzy... czteeery...
Odpowiedziałem mu niedbałym kopniakiem.
- Słuchaj braciszku, lekarze mówią, że twoje ziemskie ciało jest totalnym wrakiem. Well, w zasadzie oba ciała - twoje i Zwycięzcy. I o ile nie masz zamiaru popierdalać w formie Antychrysta albo dzielić swojego ciała z Jezusem do samej Apokalipsy, to trzeba coś na to poradzić.
Westchnąłem i w milczeniu patrzyłem jak przelewa zawartość piersiówki do szklaneczki stojącej na szafce obok.
- Masz, to tak na pocieszenie. - uśmiechnął się i chwycił za gitarę. - A teraz czas na mały koncercik!
Nie potrafiłem powstrzymać szerokiego uśmiechu przy pierwszych nutach Fuck her gently, które chwilę później rozbrzmiały w pokoju. Już wkrótce w całym szpitalu słychać było nasze nieudolne próby rockowego śpiewu. Głód następnie płynnie przeszedł do klasyki i poprzez Metalikę i Pistolety & Róże, dotarł do Dolnego Systemu. To mniej więcej wtedy stwierdziłem, że zgaszenie kiepa w szklance pełnej whisky jest świetnym pomysłem i musieliśmy się błyskawicznie ewakuować, bo personel szpitala o dziwo nie był zachwycony improwizowanym koktajlem mołotowa, który wyleciał przez okno, prosto na parking.
- Plan jest taki. - stwierdził Wojna, gdy tylko wróciliśmy do domu. - Jeśli zamierzasz zachować swoje ciało... eee... znaczy ciała, do końca świata, musimy trochę popracować nad swoją sprawnością fizyczną. W sensie, TY musisz. Więc, moja propozycja jest następująca - przez następne parę miesięcy będziesz chodził ze mną na siłownię dwa razy w tygodniu. Wrócą ci siły, nie będziesz ciągle umierał...
- Ale wiesz, że wszystkie moje zgony nie miały nic wspólnego z... - usiłowałem się wtrącić.
- ...ani zgonował po jednym łyku jakiegoś biedodrinka zrobionego przez Śmierć. - to mówiąc wlał sobie do gardła zawartość napoczętej przeze mnie butelki.
Musieliśmy szukać dla niego innego szpitala, bo w najbliższym z niewiadomych przyczyn wybuchł pożar. Służba zdrowia w Polsce to jeden wielki pierdolony żart.
Kiedy wreszcie wróciliśmy do mieszkania Agaty, musieliśmy odpowiedzieć na kilka trudnych pytań. Poczynając od najłatwiejszych, w stylu "Gdzie jest Wojna", na tych przejebanych w stylu "Co na moim oknie robi wielki napis "JEBAĆ ODYNA" " kończąc. Na szczęście chwilę później wrócili Adolf z Michałem, żeby odstawić konie do garażu i chwilowo uratowali nas od udzielania na nie odpowiedzi.
- Patrzcie ile hajsu wygraliśmy na zakładach! - wrzasnął Hitler obsypując nas banknotami. - Koń Wojny jest prawdziwym potworem, wygrał 98% wyścigów.
- A te 2%...? - spytał nieśmiało Śmierć.
- Emmmm... może lepiej o tym nie mówmy... - powiedział zmieszany Michał, wprowadzając nasze wierzchowce do garażu. Na łbie konia Wojny wyraźnie widać było dwie ciemne plamki, podejrzanie przypominające rany postrzałowe. Całe szczęście, że wszystkie cztery konie były odporne na broń palną i tylko delikatnie przypalona grzywa zdradzała ten "mały uszczerbek". Wolałem nie zadawać niepotrzebnych pytań.
- Swoją drogą chcieliśmy was zaprosić na ślub. - zmienił temat Adolf. - Przyszła sobota.
Zmarszczyłem brwi.
- Czemu tak szybko...
- Po co czekać, cieszmy się miłością, póki...
- Mam na myśli jakim cholernym cudem nagle jesteście parą? - spytałem niepewnie. - Nie chcę wyjść na homofoba, szkalując pierwszy w dziejach związek pomiędzy Archaniołem, a martwym zbrodniarzem wojennym, pytam wyłącznie z czystej ciekawości...
- Well, to było... - zaczął Michał, ale przerwał mu głośny huk z wnętrza mieszkania. Krzyk Agaty trochę nas zaniepokoił, ale odetchnęliśmy z ulgą, kiedy chwilę później ze środka wyszedł Jezus ściskając coś pod ręką.
- Siema mordo. - powitał go Głód, który właśnie wrócił z gitarą, żeby zagrać narzeczonym miłosną serenadę. - Co tam, przyszedłeś z nami opijać zaręczyny tej dwójki? Dobrze, zastąpisz Wojnę, który nie sprostał mieszance Śmierci. Osobiście uważam, że to całkiem przyzwoity trunek. - na potwierdzenie swoich słów przełknął kilka łyków tej ambrozji po czym bezwładnie upadł na parking. Do szpitala odstawiliśmy go dopiero następnego ranka.
- Nie wiem co tu się kurwa dzieje, ale wiem co się dzieje tam na dole. - wkurwiony Jezus wskazał palcem na ziemię.
- Hmm masz na myśli piwnicę...? - spytał Śmierć zlizując z parkingu resztki swojej morderczej mieszanki.
- Nie, debilu. Mam na myśli to. - wcisnął mi do ręki kawałek papieru. Jak się okazało, był to list gończy za Charonem.
- Ej ej, to ty dałeś mu uciec, ja byłem zbyt zajęty...
- ...byciem martwym, tak wiem. - Jezus przewrócił oczami i podsunął mi ten świstek bliżej oczu. "NAGRODA: Dowolna" głosił pisany pogrubioną czcionką napis.
- Macie go znaleźć, zanim cały Hades pierdolnie. Myślicie, że egipskie zaświaty są w stanie pomieścić te wszystkie dusze? Spoiler - nie są. Jeśli Charon nie wróci do roboty, już wkrótce będziemy mieć przejebane. - powiedział i sięgnął po stojącą obok butelkę. - A to co?
- To moja inna kompozycja, jest trochę delikatniejsza od poprzedniej, ale... - urwał, kiedy zobaczył jak Syn Boży upada na asfalt z twarzą sparaliżowaną od liczby procentów, która właśnie wdarła się do jego organizmu.
Usiadłem na parkingu i spojrzałem na naszego spierdolonego brata, który w ostatniej chwili ocalił butelkę od rozbicia się na głowie Głodu.
- Pfff, pizdy. - parsknął i wyzerował ją w paru łykach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top