5.9. Zasługują na prawdę, nawet za cenę chaosu.
*trzy dni później*
Sytuacja nie była kolorowa. Rzekłabym nawet, że była fatalna. Musiałam odbyć krótką podróż do Arkadii, aby spotkać się z Marcusem, który razem z ludźmi zajmowali się przebudową tego miejsca. W tym czasie, Bellamy, Clarke i Jaha wyruszyli na poszukiwanie poziomu 12. Nie podobał mi się ten pomysł, ale była to nasza jedyna nadzieja. Weszłam do pomieszczenia, w którym powinien znajdować się Kane. Mężczyzna siedział przy biurku i coś notował, wyraz jego twarzy był zmartwiony. Kiedy mnie zauważył wstał od biurka i uśmiechnął się słabo. Uściskaliśmy się przyjaźnie, a ja gestem dłoni odprawiłam dwóch towarzyszących mi strażników za drzwi.
- Dobrze znowu cię widzieć, Marcusie. Jak idą prace? - zaczęłam rozmowę.
- Jest dobrze, ale... - przerwał na moment - ale miejsc będzie tylko 100.
Wciągnęłam powietrze ze świstem. Jak z ponad 1000 osób można wybrać 100? Wiedziałam jednak, że mnie czekało to samo. Z 12 klanami i 20 000 tysiącami istnień. Podeszłam do biurka i dostrzegłam kartkę wystającą spod innych papierów. Była inna. Wyróżniała się starannym pismem. Wyciągnęłam ją spod sterty i już doskonale wiedziałam co to jest.
- Clarke już zrobiła listę - mruknęłam i przejechałam wzrokiem po nazwiskach.
Abby Griffin, Eric Jackson, Thelonius Jaha, Raven Reyes, Octavia Blake i jeszcze 94 inne nazwiska. Na samym końcu, pod numerem 99 starannym pismem napisane było 'Bellamy Blake'. Ulżyło mi. Cieszyłam się, bo wiedziałam, że jeśli ktoś ma przeżyć i odbudowywać świat to będzie to właśnie on. Pod numerem 100 krzywym pismem, znacznie różniącym się od poprzedniego było napisane 'Clarke Griffin'. Ponownie prześledziłam wszystkie nazwiska i podniosłam wzrok na Kane'a. Miał smutną twarz.
- Nie ma cię na niej - powiedziałam i odłożyłam kartkę na biurko.
- Wiem - odpowiedział tylko.
- Powinieneś tu być. Zrobiłeś dla nich tak wiele, Clarke powinna cię tu umieścić - odpowiedziałam i wyciągnęłam jakiś długopis.
Koślawymi literkami napisałam '101. Marcus Kane'. Mężczyzna patrzył na mnie z swego rodzaju wdzięcznością i podziwem. Uśmiechnęłam się i przysiadłam na biurku.
- Pamiętam cię z Mount Weather. Byłaś wtedy taką młodą dziewczyną - uśmiechnął się na wspomnienia z przed kilku lat - uratowałaś wtedy tylu ludzi. Teraz robisz to samo, ale jesteś inna. Widać w tobie siłę i władzę. Masz dwadzieścia-parę lat, a wzbudzasz ogromny respekt nie tylko we mnie...
Mężczyzna miał coś jeszcze powiedzieć, ale do pokoju wtargnął jeden ze strażników. Wyglądał na przejętego. Wyprostowałam się.
- Co się dzieje? - powiedziałam lekko podniesionym głosem.
- Azgeda są w Polis, heda - odpowiedział.
- Jak to Azgeda są w Polis? - mój głos był już bardzo głośny.
- Tak, heda. Aresztowali kilkoro Skaikru - powiedział.
- Zabiję Echo. - warknęłam i odwróciłam się do Marcus'a - Zajmę się tym.
Chciałam już wychodzić, ale musiałam zapytać Marcusa o jeszcze jedną rzecz.
- Czy wasi ludzie wiedzą?
Mężczyzna znów przybrał poważny wyraz twarzy i pokręcił głową. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że na dłuższą metę tak nie pojedziemy. Musiałam ogłosić to moim ludziom, a on swoim.
- Wszyscy muszą się kiedyś dowiedzieć. Zasługują na prawdę, nawet za cenę chaosu.
Poklepałam Kane'a po ramieniu i w pośpiechu opuściłam pokój, a następnie Arkadię. Następnego dnia rano dotarliśmy do Polis. Z impetem wkroczyłam do sali tronowej.
- Gdzie ona jest? - wrzasnęłam, ale może nie powinnam być aż tak zła na Echo. Musiała mieć jakiś powód.
W środku pojawił się Sebastian. Przejechał po mnie spojrzeniem z góry na dół.
- Są w lochu - odpowiedział jak zwykle ze stoickim spokojem.
- Dzięki - mruknęłam z wyczuwalną irytacją.
Wzięłam ze sobą moich dwóch strażników i ruszyłam do lochów. Dźwięki naszych kroków odbijały się echem. Wąski korytarz oświetlały tylko nieliczne pochodnie. Kilka razy prawie wywróciłam się o schodek. To by było na tyle z mojego dumnego chodzenia. Zatrzymałam się tuż przed wejściem do pomieszczenia, w którym byli wszyscy zamknięci. Echo stała do mnie tyłem. Towarzyszył jej jakiś nieznany mi mężczyzna. Bellamy siedział w kącie skuty kajdanami. Kawałek dalej był Jaha oraz Clarke. Mężczyzna podszedł bliżej Blake'a i rzucił coś na ziemię tuż przed nim. Metalowe części z łoskotem odbiły się od podłogi. Zapadła cisza. Jedyne co można było usłyszeć to nasze oddechy. Wszyscy stali w szoku i wpatrywali się to w przedmiot na ziemi to w Bellamy'ego.
- Nie dała wziąć się żywcem. - mruknęła Echo - Przykro mi.
Bellamy zaczął coś mamrotać i obrócił się tyłem do wszystkich.
- To była dobra śmierć - odezwał się mężczyzna obok Echo.
Oboje odwrócili się w stronę wyjścia, ale napotkali przeszkodę. Mnie. Bellamy upadł na kolana, a z jego ust wydobył się przeraźliwy płacz połączony z jękiem bólu. Czułam się zupełnie tak jakbym widziała siebie przy śmierci Finna albo Lexy.
- Wer laik yu goin? (Gdzie się wybieracie?) - zapytałam, a na twarzy Echo i chłopaka, który mógł mieć jakieś 19 lat, pojawił się szok - Gonakru teik em. (Żołnierze, zabierzcie ich)
Weszłam do lochu i zbliżyłam się do Bellamy'ego, który kucał tyłem i okropnie płakał. Łamało mi się serce, gdy widziałam go w takim stanie. Dopiero w tamtym momencie dostrzegłam co leżało na ziemi. To był złamany miecz Octavii. Kucnęłam obok Bellamy'ego i wzięłam go w objęcia, starając się jakoś go uspokoić i dodać mu siły. Mi też popłynęło kilka łez po twarzy. Octavia była mi bardzo bliska. Była świetnym wojownikiem i umarła honorowo. Była to godna śmierć, jak na wojownika przystało. Mogła być z Lincolnem. Kilka minut siedziałam z Bellamym wtulającym się we mnie. Głaskałam jego włosy.
- Proszę spraw żeby przestało. To tak cholernie boli - jęknął, a ja wiedziałam, że nie mogę nic zrobić. Moje serce łamało się, widząc go w takim stanie.
- Przepraszam, Bellamy - było jedynym co zdołałam do niego powiedzieć.
Strażnicy zdążyli już rozkuć Jahę i Clarke. Oboje opuszczając loch powiedzieli tylko 'przykro mi'. Nie umiałam go pocieszyć. Stracił siostrę, zupełnie jak ja kiedyś. I nie istniały słowa, które umiały wyrazić jak bardzo to boli.
- Kom chilnes yu na ban sishou-de au, kom hodnes yu na hon neson op. Gouthru klir hashta yu soujon, kom taim oso fali kom daun gon graun-de. Mebi oso na hit choda op nodotaim. (In peace may you leave the shore. In love may you find the next. Safe passage on your travels until our final journey on the ground... May we meet again.) - wyszeptałam w jego włosy.
Siedzieliśmy tak w ciszy jeszcze przez kilka minut. Było to bardzo bliskie i bardzo intymne doświadczenie między nami. Wiedziałam, że mi ufał, a w tamtym momencie stanowiłam dla niego największe oparcie. W końcu Bellamy podniósł się na nogi. W milczeniu rozkułam go i poszliśmy do sali tronowej. Cały czas ściskał moją rękę jakby bał się, że mnie też straci.
***
Bellamy został sam w swoim pokoju. Powiedział, że potrzebuje chwili samotności. Udałam się do Sali Tronowej żeby osobiście porozmawiać z Echo. Gdy weszłam do pomieszczenia, stała na środku dumnie wyprostowana. Przeszłam obok niej posyłając jej krótkie spojrzenie. Usiadłam na tronie i obie nie przestałyśmy mierzyć się spojrzeniami.
- Dałam ci władzę. - powiedziałam po krótkiej chwili milczenia - A ty wracasz tutaj, zabijasz moją przyjaciółkę i rządzisz się jak na swoim. Co powinnam z tobą zrobić?
Echo nadal nie odpowiadała. Uparcie patrzyła mi w oczy starając wywrzeć na mnie jakąkolwiek presję. Szkoda, że takie zagrywki już dawno na mnie nie działały.
- Może ci przypomnę. - mruknęłam i założyłam nogę na nogę, zaczęłam bawić się moim nożem - Dużo ludzi ze mną zadarło albo sprzeciwiało się moim rozkazom. Wiesz gdzie są teraz? Wszyscy są martwi - wbiłam nóż w podłokietnik, a po pomieszczeniu rozszedł się krótki dźwięk.
- Nie boję się ciebie - warknęła.
- Może powinnaś? - zapytałam i uśmiechnęłam się - Zabiłam Leviego bez mrugnięcia okiem, myślisz że inaczej postąpię z tobą? Masz 3 godziny na opuszczenie Polis i powrót do Azgeda albo cię zabiję... lub co gorsza zrobi to Bellamy, który właśnie stracił siostrę.
Echo już nic nie powiedziała. Posłusznie skłoniła się i opuściła salę. Zostałam sama ze sobą. Wzięłam kilka głębszych wdechów.
- O Boże... - jęknęłam i zakryłam twarz dłońmi.
Octavia odeszła, a ja nie mogłam się z tym pogodzić. Jednak czym było moje cierpienie w porównaniu z cierpieniem Bellamy'ego? Chronił ją całe życie, a teraz nie miał już kogo chronić.
***
Musiałam jechać na wyspę Bekki. Obiecałam to Abby, obiecałam oddać trochę krwi na badania. Oddałabym wszystko żeby w tym momencie była ze mną Lexa albo chociaż tata. Oboje wiedzieliby co dalej robić. Świat stawał u progu Praimfayi, a ja nie miałam pojęcia co powinnam dalej czynić. Jaki ruch wykonać. Miałam tylko nadzieję, że tata jest bezpieczny z Klausem.
- Lexa, co powinnam robić? - jęknęłam sama do siebie, nie oczekując żadnej odpowiedzi.
Usłyszałam pukanie do drzwi, wyprostowałam się i starłam łzy, które zebrały się w moich oczach.
- Wejść! - krzyknęłam.
Do środka wszedł strażnik.
- Heda, Bellamy Blake opuścił Polis. Kazał przekazać, że wraca do Arkadii.
- Czemu nie przekazał mi tego osobiście?
- Powiedział tylko, że nie chce pani niepokoić i musi wrócić tam gdzie jest potrzebny.
- Wspaniale. - mruknęłam - Dziękuję za wiadomość, możesz odejść.
Strażnik wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
- Świetnie Blake, co jeszcze wymyślisz? - mruknęłam sama do siebie.
***
Następnego dnia po południu byłam już na wyspie Bekki. W powietrzu dostrzegłam jakieś metalowe urządzenia, które latały i wydawały dziwne dźwięki. Nie atakowały mnie, ale wciąż miałam się na baczności. Dotarłam do wielkiego metalowego przejścia, które miało prowadzić do laboratorium.
- Nadia! - usłyszałam przejęty głos Abigail Griffin zanim jeszcze ją zobaczyłam. Chwilę potem ukazała się moim oczom, gdy stanęła przed wielkimi metalowymi drzwiami, a ja już czekałam aż mi otworzą.
- Dobrze cię w końcu widzieć, Abby - powiedziałam i uściskałam kobietę.
- Czy to prawda, o no wiesz... Octavii?
- Tak... Bellamy...ciężko to znosi - powiedziałam i wbiłam wzrok w ziemię.
- Bardzo mi przykro - Abigail przyciągnęła mnie do siebie i przytuliłam, ale wiedziałam, że osobą, która najbardziej tego potrzebowała był Bellamy.
***
- Nadia! - usłyszałam głos Reyes, która kuśtykała do mnie z wielkim uśmiechem na ustach.
- Dobrze cię widzieć Raven - uśmiechnęłam się i przytuliłam ją na powitanie.
- Dwuimienna wróciła! - usłyszałam sarkastyczny, ale szczęśliwy głos Murphy'ego.
- Ciebie też miło widzieć, John - wyszczerzyłam się i pomachałam mu.
Wnętrze pracowni wzbudziło we mnie ogromne wrażenie. Jakbym znalazła się w bardzo rozwiniętym miejscu, zupełnie innym od tego, w którym się urodziłam i wychowałam. Obserwowałam każdy element pomieszczenia z zapartym tchem.
- Jesteś gotowa? - zapytała Abby, która znalazła się obok mnie.
- Zróbmy to szybko. Chcę mieć to już za sobą - mruknęłam i położyłam się na przygotowanej dla mnie kozetce.
Zamknęłam oczy i pozwoliłam Abby robić swoje. Pobrała mi trochę krwi. Czarna ciecz znajdowała się w specjalnym pojemniku. Po jakimś czasie odpięła ode mnie wszystkie urządzenia. Kiedy tylko podniosłam się do pozycji siedzącej od razu zrobiło mi się słabo, a John służył mi pomocną dłonią i podał kawałek czekolady, którą z wdzięcznością przyjęłam. Podobno pomagała po oddawaniu krwi. Nagle do pomieszczenia wpadła Raven.
- Dostaliśmy komunikat. - powiedziała na jednym wdechu, bo dotarcie tutaj musiało ją dużo kosztować - Jakiś Ziemianin wysadził Arkadię w powietrze, a Octavia żyje i próbowała ich ostrzec przed Echo.
Gwałtownie poderwałam się z kozetki, ale zakręciło mi się w głowie i John musiał mnie podtrzymać żebym nie upadła.
- Nie ma mnie dwa dni, a już panuje chaos. - mruknęłam z irytacją - Jakim cudem Octavia żyje? Czy Bellamy był w Arkadii i czy wszystko z nim w porządku? Raven, muszę wiedzieć wszystko!
- Tak, był tam. - powiedziała, ale widząc moje spojrzenie dodała - Ale wszystko z nim w porządku i z Octavią też. Problem polega na tym, że cały ich schron wyleciał w powietrze.
- Kurwa! - wrzasnęłam, bo to komplikowało praktycznie wszystko - Kurwa! Kurwa! Kurwa!
- Spokojnie, koleżanko - mruknął Murphy, ale posłałam mu takie spojrzenie, że tylko uniósł dłonie w geście obrony.
- Muszę wracać - mruknęłam.
- Nie ma nawet takiej opcji. - powiedziała Abby - Jesteś osłabiona i musisz zostać przynajmniej do jutra, a Raven - spojrzała na dziewczynę - ma ci coś ważnego do powiedzenia.
Przerzuciłam wzrok z Griffin na Reyes. Nie miałam pojęcia o co chodzi.
- Raven? - zapytałam.
- Porozmawiamy później, dobrze?
- Jeśli to coś ważnego, a widzę, że tak jest, to chcę wiedzieć teraz - upierałam się.
- John odprowadź ją do jej sypialni, zaraz tam przyjdę - powiedziała Reyes i potarła czoło.
- Wiesz, że ci nie odpuszczę Reyes?
- Kiedyś będziesz musiała - szepnęła, myśląc, że jej nie słyszałam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top