5.13.Ona jest moim domem.

Punkt widzenia Bellamy'ego:

Siedziałem zakuty już kilka dobrych godzin. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Clarke, która kilka godzin temu raziła mnie prądem. Podniosłem głowę i spojrzałem na nią. Założyła ręce na piersiach i spojrzała na mnie.

- Bellamy to nie musi tak wyglądać - pokręciłem głową, słysząc jej słowa.

- Ludzie na górze umierają od promieniowania! - pociągnąłem za łańcuch. Clarke spojrzała na moje dłonie, ale nic nie zrobiła.

- Nasi ludzie przetrwają, przecież zawsze tego chcieliśmy. Jesteśmy bezpieczni w bunkrze.

- I przepraszam, co zamierzasz dalej robić? - wrzasnąłem i znowu mocno pociągnąłem za łańcuch.

Moje nadgarstki obficie krwawiły, ale nikt nie fatygował się żeby je opatrzyć, a może po prostu sam tego nie chciałem? Kolejna dawka bólu przeszła przez moje ręce. Wiedziałem jednak co mam robić i dla kogo. Moja siostra i dziewczyna są na górze, a ja nie spocznę póki do nich nie wrócę.

- Poczekamy... będziemy normalnie żyć, a potem wyjdziemy - oświadczyła.

- Czy ty siebie słyszysz? - nie odpowiedziała - Wypuść mnie.

Znowu to przemilczała, tylko wpatrywała się we mnie swoimi niebieskimi oczami. Zastanawiałem się dlaczego zgodziła się na coś takiego. Byłem wściekły, że musiałem tam siedzieć, a ludzie na powierzchni umierali.

- WYPUŚĆ MNIE! - wrzasnąłem i szarpnąłem rękami, a moje nadgarstki znowu zaczęły obficie krwawić.

- Bellamy, nie mogę... - powiedziała stanowczym głosem - To miejsce to nasz nowy dom.

- ONA JEST MOIM DOMEM! - mój głos brzmiał rozpaczliwie. To Nadia powinna tu być, nie ja. Ona i Octavia zasługują na dalsze życie bardziej niż ja - Nie mogę znowu jej stracić.

Clarke zlustrowała mnie od stóp do głów smutnym wzrokiem i odeszła w kierunku drzwi.

- Jeśli zmienisz zdanie to powiedz strażnikowi żeby po mnie przyszedł - mruknęła na odchodne.

Następnie wyszła, zostawiając mnie samego ze swoimi demonami.

- Cholera! - warknąłem i kopnąłem generator, do którego byłem przykuty.

***

Murphy stał przede mną, rzucając mi spojrzenie pełne dezaprobaty. Świetny z niego strażnik. Próbowałem przekonywać go żeby mnie wypuścił, ale to nic nie pomogło. Wciąż obchodził go tylko i wyłącznie jego tyłek.

- Bellamy... - zaczął, ale nie dokończył, bo upadł na ziemię ogłuszony.

- Nareszcie - mruknąłem i wstałem z mojego miejsca. Wystawiłem nadgarstki żeby Abigail Griffin mogła mnie uwolnić. Kiedy dwie godziny temu próbowała mnie opatrzyć, udało mi się ja przekonać do współpracy. Ustaliliśmy plan działania.

- Myślisz, że dobrze robimy? - zapytała i rozkuła mi ręce.

- Dla złej rzeczy nie rozwaliłbym sobie nadgarstków - mruknąłem, a Abby zaczęła mi je przemywać.

- Mamy mało czasu. Niedługo się zorientują.

- Wiem. Cholera! Nie bandażuj, będzie szybciej - powiedziałem pośpiesznie.

Spojrzała na mnie "wzrokiem lekarza", ale najwyraźniej stwierdziła, że nie ma na to czasu.

- Biegnij do niej - powiedziała tylko i machnęła ręką żeby mnie ponaglić.

Nie czekałem na więcej tylko biegiem ruszyłem do włazu. Oboje wiedzieliśmy co mamy robić. Pani doktor poszła unieszkodliwić Jahę i otworzyć wszystkie elektroniczne zamki. Ja miałem zająć się włazem. Biegłem bardzo szybko. Mijałem ludzi i starałem się znaleźć drogę do wyjścia, a przy okazji nie zostać złapanym.

- Bellamy, wszystko gotowe - usłyszałem głos starszej Griffin, w krótkofalówce, którą zabrałem Murphy'emu.

- Przyjąłem - odpowiedziałem.

Już byłem przy włazie. Zacząłem go otwierać, ale usłyszałem jak ktoś wbiega za mną do pomieszczenia.

- Bellamy, stop! - ostry głos Clarke przeciął powietrze.

Powoli się obróciłem. W drzwiach zobaczyłem młodą Griffin, w dłoni trzymała pistolet, który był we mnie wycelowany.

- Nie mamy na to czasu. - powiedziałem, trzymając uniesione ręce - Promieniowanie jest coraz gorsze, a tam na górze umierają ludzie!

Chciałem zacząć otwierać właz, ale Griffin wystrzeliła. Zasłoniłem głowę, ale ponownie się wyprostowałem. Wydawało mi się, że z oddali usłyszałem czyjś głos, ale mogło mi się tylko wydawać.

- Clarke...co ty robisz? - zapytałem.

- To co muszę. - odpowiedziała, a w jej oczach widziałem desperację. To były oczy człowieka, który byłby w stanie mnie zabić - Jak zawsze. Odejdź od tych drzwi.

Lufa pistoletu była skierowana na mnie.

- Nie, to nie jest jak zamykanie drzwi do lądownika, jak pociągnięcie za dźwignie w Mount Weather albo ratowanie cię z rąk Leviego. Wiedzieliśmy, że możemy ich powstrzymać! Teraz nie wiemy nic!

- Wiemy, że jeśli te drzwi pozostaną zamknięte to rasa ludzka przetrwa! Proszę...- powiedziała, a w jej oczach zaczęły zbierać się łzy.

- Musisz zadać zabójczy strzał. - odparłem ze spokojem, jeśli chce mnie zabić niech to zrobi - To jedyny sposób żeby mnie powstrzymać.

Ręka Clarke drżała, widziałem jak waha się czy nacisnąć spust. Była bliska płaczu, a ja po prostu stałem gotowy na wszystko co ma nadejść. Sekundy dłużyły się w minuty, a napięcie sięgało już zenitu. W końcu jednak Clarke opuściła pistolet, zanosząc się płaczem. Bez słowa zacząłem otwierać właz.

***

Punkt widzenia Nadii:

Siedzieliśmy już kilkanaście godzin non stop pilnując włazu do bunkra. Głowa nadal mi pulsowała po przyjęciu Ducha, ale czułam się wyjątkowo dobrze. Widziałam okropne obrazy i wspomnienia. Każdą okrutną śmierć przyjmowałam z ogromnym cierpieniem. Gryzłam się w język i zaciskałam paznokcie na rękach byleby tylko nie zacząć krzyczeć. Splunęłam krwią na podłogę, bo przegryzłam sobie język.

W pewnym momencie wydawało mi się, że usłyszałam strzał gdzieś pod nami. Sama nie wiedziałam czy to prawda czy może jakiś głos w mojej głowie. Podbiegłam do włazu. Czułam na sobie wzrok Octavii, Marcusa i Indry.

- Bellamy? - powiedziałam dość głośno, ale wątpiłam, że ktokolwiek to usłyszał.

Wstałam i przeszłam kilka razy wzdłuż centrum świątyni, w której się znajdowaliśmy. Nie miałam pojęcia ile jeszcze zdołamy ją utrzymać przed tłumem ludzi, którzy chcieli przetrwać. Zaczynałam tracić nadzieję, że ktokolwiek nam otworzy. Bellamy nie wrócił.

Wtedy usłyszałam szczęk otwieranego włazu. Ktoś wyszedł ze środka. Zaczęłam powoli się obracać i zobaczyłam twarz, na której najbardziej mi zależało.

- Bellamy - wydusiłam z siebie i rzuciłam mu się w ramiona.

Trzymał mnie bardzo mocno przy sobie, a ja złapałam go za tył głowy i ręką przejechałam po jego lokach. Czułam, że już nigdy więcej nie będzie chciał mnie zostawić. Wrócił do mnie. Blake złożył krótki pocałunek na moich ustach i odsunęliśmy się od siebie. Zauważyłam, że coś jest nie tak z jego nadgarstkami.

- Co się stało? - mruknęłam i zaczęłam oglądać jego dłonie.

- Małe problemy - odpowiedział.

Wtedy podeszła do nas zdumiona Octavia i podobnie jak ja rzuciła się Bellamy'emu na szyję.

- Wiedziałam, że wrócisz - szepnęła do niego, a ja stałam na tyle blisko żeby to usłyszeć.

Octavia odsunęła się od swojego brata, a ja oderwałam kilka skrawków materiału z mojego płaszcza. Znalazłam w kącie świątyni jakiś alkohol. Zdezynfekowałam mu nadgarstki i swoje dłonie, a następnie owinęłam mu nadgarstki skrawkami mojego płaszcza.

- Uważaj, bo może wdać się zakażenie - mruknęłam kończąc wiązać lewy nadgarstek.

- Poradzę sobie - powiedział i znowu przyciągnął mnie do siebie.

Chyba oboje nie mogliśmy uwierzyć, że wrócił. Stał obok mnie i przyciska mnie do swojego ciepłego ciała. Z trudem powstrzymywałam łzy, bo dopiero wtedy, w jego ramionach, wszystko ze mnie zeszło.

- Myślałam, że do mnie nie wrócisz - jęknęłam i wtuliłam się w jego klatkę piersiową.

Pogładził mnie ręką po plecach i złożył krótki pocałunek na czubku mojej głowy.

- Nigdy bym cię nie zostawił. - powiedział, a ja uśmiechnęłam się słabo - Kocham cię, Nadia.

Po policzku spłynęło mi kilka łez, bo nawet nie umiałam wyrazić tego jak bardzo ja go kocham. Zawsze Bellamy Blake chciał poświęcać swoje życie żeby uratować moje, ale co ja mogłam mu dać?

- Też cię kocham, Bellamy. Nawet nie wiesz jak bardzo.

- Nie chcę przerywać waszego miziania, ale obawiam się, że mamy problem - odezwała się Octavia.

Odsunęłam się od Blake'a i wyprostowałam się. Wiedziałam, że teraz czeka nas jeden z gorszych momentów, wszyscy nie zmieszczą się w bunkrze. Każdy klan musiał wybrać po około 154 osoby. Mogło to wydawać się sporo, ale tak naprawdę była to tylko garstka ludzi, którzy przeżyją. 2000 z ponad 20 000. Widzicie różnicę?
Zerknęłam na Indrę, a ona kiwnęła głową. Wyszłam powolnym krokiem przed świątynie. Wzięłam głęboki oddech i uciszyłam zgromadzony tłum gestem ręki.

- Dzisiaj stajemy twarzą w twarz ze śmiercią. Nadchodzi Praimfaya, ale my się jej nie obawiamy! - rozglądnęłam się po tłumie szukając znajomej twarzy Sebastiana czy Iris, ale wiedziałam, że już ich nie zobaczę - Jednak każdy z nas poniesie klęskę. Każdy klan musi wybrać 154 osoby, które trafią do bunkra i będą mogły odbudowywać rasę ludzką! Tylko w ten sposób przetrwamy!

Ludzie szeptali między sobą, ale zgodnie zaczęli kiwać głowami.

- Indra wraz ze strażnikami będą pilnować porządku. Kom folau, oso na gyon op!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top