4.4.To co chciałem zrobić już od dawna.
Koło północy obudził mnie dźwięk rogów. Alarm. Wyskoczyłam z łóżka i szybko zaczęłam ubierać mój płaszcz połączony ze zbroją. Chwyciłam mój miecz i wybiegłam z pokoju. Na korytarzu pełno było strażników. Zatrzymałam i przywołałam do siebie tego, który informował mnie o przyjściu Bellamy'ego.
- Co się dzieje? – zapytałam.
- Azgeda zaatakowali Skaikru mieszkających u nas, Heda – odpowiedział wojownik.
Nerwowo zagryzłam usta i zacisnęłam pięść na rękojeści mojego miecza. Mogłam przewidzieć, że tak się stanie. Atak na nas był równoznaczny z odrzuceniem Koalicji.
- Są jacyś polegli? Kto był wśród Skaikru? – zaczęłam podnosić głos.
- Nie wiem, Heda. Ktoś zginął, nie wiem ile osób dokładnie.
W złości wbiłam miecz w ścianę obok mnie. Nie mogłam jej ukryć, ale czułam też strach. Bałam się, że komuś mogło się coś stać, że znowu kogoś stracę. Miłość jest słabością.
- Czy był tam Bellamy Blake? – zapytałam przez zaciśnięte zęby.
- Nie wiem. Kiedy od Pani wyszedł pokierował się tam, ale nie mam informacji czy żyje czy nie.
- Skrish – mruknęłam i odprawiłam strażnika bez wyraźnych poleceń.
Wyciągnęłam miecz ze ściany i pobiegłam w stronę mieszkań Skaikru. Po drodze spotkałam Sebastiana, który był bardziej zły niż ja i dałam mu instrukcje co mają robić. Gdy biegłam w kierunku dzielnicy Skaikru widziałam jaśniejącą łunę nad ich mieszkaniami. Niektóre płonęły, inne były już doszczętnie zniszczone. Na ziemi były zwłoki kilkunastu ludzi, ale nigdzie nie widziałam Bellamy'ego, Raven ani nikogo z moich przyjaciół. Kawałek dalej dostrzegłam podejrzanie wyglądające ciało. Podbiegłam do niego. Obróciłam je przodem do mnie. Nie to nie może być on... nie, nie, nie, nie. Zaczęłam krzyczeć jak wtedy. Raz wydałam z siebie taki krzyk. Kiedy zobaczyłam rosnącą plamę krwi na koszulce Finna i Clarke z zakrwawionym nożem w ręce. Lexa musiała mnie podtrzymywać, bo prawie straciłam przytomność. Było mi się trudno pozbierać po jego stracie. Nie byłam nawet w stanie pojawić się na spaleniu jego zwłok, ale obserwowałam wszystko z najważniejszego i najwyższego budynku w Polis. Odbijało mi wtedy, ale zbliżyłam się do Raven, dużo rozmawiałyśmy i starałyśmy się pocieszać po tej stracie. Zdawałam sobie sprawę, że Finn będzie o nas dbał i zawsze z nami będzie. Strasznie za nim tęskniłam. Teraz przede mną leżało ciało Jaspera. Jego oczy, które dawniej błyszczały były teraz puste i matowe. Twarz miał dziwnie wykrzywioną, ale jednocześnie bardzo spokojną. Mój kolejny przyjaciel nie żyje. Pomagałam go uzdrowić kiedy dostał dzidą w klatę. Teraz miałam pewność, że nic nie da się zrobić. On odszedł. Wreszcie mógł na zawsze być z Mayą, swoją prawdziwą miłością. Zamknęłam mu oczy, wyszeptałam 'Your fight is over' i ułożyłam jego ręce na klatce piersiowej. Musiałam za wszelką cenę znaleźć Bellamy'ego, Octavię, Raven i Monty'ego. Moi ludzie zgasili już większą część namiotów i mieszkań, a wszyscy ocalali przeszli na główny plac. Część zmarłych też już przeniesiono na jedną część, a tam będą ich identyfikować i następnie grzebać kawałek za naszym obozem. Zabrałam swój miecz i odeszłam w stronę placu głównego. Gdy byłam już w pobliżu schowałam broń do pochwy i przyśpieszyłam kroku. Gdy byłam u wejścia placu zobaczyłam kawałek dalej rozglądającą się postać. Doskonale wiedziałam kto to jest i kamień spadł mi z serca.
- Bellamy! – krzyknęłam i rzuciłam się biegiem w kierunku chłopaka.
Na dźwięk swojego imienia odwrócił się i mnie zauważył. Z impetem wpadłam w jego ramiona, a silne ręce oplotły mnie. Miałam go przy sobie. Nie mogłam i nie chciałam go puścić. Czułam bijące od niego ciepło. Popatrzyłam na jego twarz. Była brudna, osmalona i było na niej kilka ran, z których sączyła się krew. Nie mogłam już dostrzec tych uroczych piegów na nosie. Odgarnęłam mu włosy z czoła i wpatrywałam się w te brązowe oczy.
- Tak bardzo się bałam, że coś ci się stało – jęknęłam w jego koszulkę.
Po policzku poleciało mi kilka łez, a on tylko uśmiechnął się i starł je kciukiem.
- Obiecałem ci, że będę na siebie uważał, Nadia – powiedział tylko i delikatnie musnął swoimi ustami moje czoło.
Mimowolnie się uśmiechnęłam i przytuliłam Bellamy'ego mocniej. Po chwili się odsunęłam i mogę przysiąc, że miałam czerwone policzki. Świetny moment na rumieńce. Bell tylko się zaśmiał, ale nic nie powiedział. Rozglądnęłam się nerwowo po otaczających nas ludziach. Niestety nigdzie nie widziałam reszty naszych przyjaciół. Spojrzałam na Bellamy'ego. Wyglądał na przejętego i też szukał wzrokiem znajomych twarzy.
- Wiesz co z resztą? – zadałam to nurtujące mnie pytanie.
- Octavia jest z Indrą, Raven była tu jakiś czas, a potem gdzieś poszła, ale nigdzie nie widziałem Monty'ego i Jaspera – odpowiedział.
Na sam dźwięk jego imienia głośno przełknęłam ślinę. Wbiłam wzrok w ziemię.
- Słyszałem twój krzyk zanim tu przybiegłaś. Co się stało? – zapytał.
Nie wiedziałam jak zacząć. Stanęłam tyłem do niego i lekko przekręciłam głowę. Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie widok sprzed kilkunastu minut. Ciało Jaspera, jego puste oczy, twarz wykrzywiona w dziwnym grymasie. Od razu otworzyłam oczy. Nie chciałam tego pamiętać. Czułam w gardle rosnącą gulę.
- Ja... ja znalazłam ciało Jaspera – powiedziałam odwracając się i patrząc Bellamy'emu prosto w oczy.
Zobaczyłam w nich szok i niedowierzanie. Po jego twarzy przeszedł dziwny cień. Widziałam w nim też ból i stratę. Nic nie powiedział, milczał i pewnie myślał. Nie chciałam patrzeć na takiego Bellamy'ego. To nie taki Bellamy jakiego znałam, jakiego... Zauważyłam, że ma lekko poparzoną skórę na rękach i coś wbite w nogę.
- Chodź – powiedziałam i chwyciłam go za rękę – opatrzę cię i powiesz mi co się stało. Reszta sobie poradzi, teraz nic im nie grozi. Wszyscy są w gotowości.
Tak, teraz wszyscy byli w gotowości, ale w środku nocy pozwolono zabić niewinnych ludzi. Poszliśmy razem do głównego budynku w Polis. Po drodze zabrałam kilka chlebków jęczmiennych, kawałek suszonego mięsa, a do małego bukłaka przy moim pasie nalałam wody. Całą drogę przebyliśmy w milczeniu, ale w końcu dotarliśmy do 'apartamentów Hedy', jak lubił to nazywać Sebastian. Gdy byliśmy już w moim apartamencie posadziłam Bellamy'ego na łóżku, a sama zaczęłam ściągać moją zbroję, bo robiło mi się w niej straszliwie gorąco. Przypomniała mi się nasza misja w Mount Weather i to bolesne odkażanie. Głos Bellamy'ego wyrwał mnie z zamyślenia.
- Nie tak ostro, księżniczko – zagadnął Bell, a ja tylko przewróciłam oczami.
Parsknęłam na wspomnienie Blake'a nazywającego Clarke 'księżniczką'. Teraz zabrzmiał o wiele delikatniej niż wtedy.
- Myślałam, że tak mówisz tylko do Clarke – powiedziałam odstawiając płaszcz na drewniany wieszak.
- Mogę zrobić wyjątek – uśmiechnął się zadziornie.
Nalałam do drewnianego kubka trochę wody i wrzuciłam tam kilka liści znalezionych w mojej szafce z lekarstwami. Podałam mu kubek.
- Wypij. – powiedziałam, a Bell dziwnie na mnie popatrzył – Spokojnie to tylko melisa i mięta. Nie masz się czego bać. Będzie ci smakować.
Podałam mu jeszcze jedzenie, a on spokojnie zjadł i wypił. Resztę wody wlałam do miski i zamoczyłam w niej szmatkę. Zaczęłam delikatnie obmywać jego twarz z krwi i sadzy. Odgarnęłam mu włosy z czoła i pogładziłam po policzku. Rany posmarowałam specjalną maścią zrobioną z przywrotnika i babki lekarskiej dzięki, której będą się lepiej goić. Myślałam, że Bellamy opowie mi co się dokładnie wydarzyło, ale milczał i przyglądał mi się. Zabrałam się za ranę w udzie. Nie była głęboka, ale musiałam ją porządnie oczyścić i zszyć.
- Musisz ściągnąć spodnie – rzekłam.
- Zwolnij, księżniczko – zaśmiał się Bell, a ja znowu przewróciłam oczami.
Zdjął spodnie, a ja bez słowa zajęłam się opatrywaniem go. Odkaziłam ranę, zszyłam i zabandażowałam. Nawet się nie skrzywił kiedy oczyszczałam ranę. Musiało go boleć, ale nic nie pokazał. Kiedy chciałam odchodzić Bellamy złapał mnie w pasie i posadził na swoim zdrowym udzie.
- Co ty robisz? – zapytałam lekko zdziwiona.
- To co chciałem zrobić już od dawna – powiedział i pocałował mnie.
Oddałam pocałunek i pozwoliłam sobie rozkoszować tą chwilą. Ujęłam jego twarz w dłonie i zaczęłam całować coraz zachłanniej. Bell jeździł swoimi rękami po moich plecach. Braliśmy krótkie wdechy starając się nie przerwać całowania. W końcu chłopak zaczął ściągać ze mnie sukienkę (a w zasadzie koszulę nocną, w której wybiegłam), a ja jego koszulkę. Oboje zostaliśmy w samej bieliźnie, ale chwilę potem straciłam też swój stanik. Siedziałam na nim tak, że oplatałam go nogami w biodrach. Chłopak przesuwał swoje ręce po moim ciele, a ja opierałam się rękami o jego klatkę piersiową. W końcu przewróciłam go na łóżko i wisiałam nad nim. Uśmiechnął się przez pocałunki, mruknął coś niezrozumiałego i chwile potem to ja byłam na dole. Zjeżdżał pocałunkami w dół mojej twarzy. Od żuchwy, przez szyję, obojczyk aż po piersi. Wplotłam ręce w jego ciemne włosy i lekko za nie ciągnęłam. Nie można było usłyszeć nic poza naszymi oddechami i cichymi jękami. W końcu oboje straciliśmy pozostałe części bielizny i skończyło się to tak jak się można domyślić. Przespaliśmy się ze sobą. Obojgu nam się to podobało. Nie sądziłam, że tak to się skończy. Wiedziałam, że kiedyś się ze sobą prześpimy, bo przelotne pocałunki nam nie wystarczały, ale nie sądziłam, że zrobimy to tak późno. Cóż ćwiczyłam silną wolę Bellamy'ego Blake'a, a dzisiaj stało się to na co czekał chyba od momentu kiedy zobaczył mnie w lesie. Czekał na to prawie pięć lat.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top