4.1.Robię to czego ode mnie oczekują.

Zmierzałam do Sali Tronowej, gdzie mieli czekać wszyscy Czarnokrwiści. Otworzyłam drzwi, ale widok jaki tam zastałam wprawił mnie w szok. Na tronie siedziała Ontari cała w czarnej krwi, a na ziemi leżały martwe ciała Czarnokrwistych. To były tylko dzieci, najstarszy nie miał 15 lat. Skrzywiłam się, gdy Ontari z uśmiechem na ustach kopnęła w moją stronę głowę Adena. Byłam wściekła i starałam się nie patrzeć na jego twarz. Miałam ogłosić, że nie będzie Konklawe, ja będę rządzić, a oni kontynuować trening.

- Konklawe się nie odbędzie. – powiedziała Ontari – Ja zostałam Hedą.

- Niby dlaczego tak sądzisz? – warknęłam i podeszłam bliżej.

- Nie widzę tu już żadnego żyjącego Czarnokrwistego – powiedziała i uśmiechnęła się złośliwie.

Ona o mnie nie wiedziała. Jak to możliwe? Czy to znaczy, że Levi też nie wiedział?

- Nigdy nie zostaniesz Hedą – warknęłam i wyciągnęłam nóż z pokrowca.

Przecięłam wewnętrzną stronę swojej dłoni i zacisnęłam ją. Wyprostowałam się i patrzyłam prosto na Ontari, a czarna krew z wnętrza mojej dłoni spływała po mojej ręce i kapała na podłogę.

Widziałam szok w jej oczach. Wstała z tronu i podniosła swój brudny od czarnej krwi miecz. Ja wyciągnęłam swój. Szybko rzuciła się do ataku. Udało mi się blokować jej ciosy, ale drasnęła mój policzek i ramię. Czułam jak czarna ciecz spływa mi po twarzy. Przyszedł czas na mój atak. Wyprowadziłam kilka płynnych ciosów w Ontari. Rozcięłam jej spodnie na udzie. Jęknęła i złapała się za zranione miejsce. Nie czekałam na nic więcej. Zacisnęłam dłoń na rękojeści. Zaatakowałam i bez problemu powaliłam Ontari na ziemię. Jej miecz znalazł się poza zasięgiem. Uśmiechnęłam się złośliwie.

- To koniec, suko! – warknęłam i wbiłam miecz prosto w jej pierś.

Przetarłam twarz dłonią i nie przejmowałam się, że zostawiłam na niej czarne pręgi z krwi. Wyciągnęłam miecz z ciała Ontari i wyszłam z Sali tronowej.

- Sprzątnijcie tam i pochowajcie poległych Czarnokrwistych. Mamy już Hedę – rzuciłam mijanym strażnikom i odeszłam.

***

Osoba, którą zobaczyłam w lustrze różniła się od tej wesołej 21 latki, którą zostawiłam za sobą prawie 4 lata temu. Od tego czasu zmieniło się za dużo rzeczy. Znużyłam kawałek materiału w misce z wodą i dokładnie wycisnęłam. Zmywałam z mojej twarzy resztki krwi. Dopiero wtedy poczułam pieczenie w lewej ręce. Rozcięłam ją. Starłam zaschniętą krew z dłoni i zawiązałam na niej bandaż z wciśniętymi liśćmi babki lekarskiej dla szybszego gojenia. Usłyszałam pukanie do drzwi.

- Proszę – powiedziałam, a do środka wszedł Marcus Kane.

- Witaj, Nadio – przywitał się i rzucił krótkie spojrzenie na miskę pełną czarnej wody.

- Witaj, Marcusie. – również się przywitałam – Czyściłam rany po walce z Ontari - wytłumaczyłam się.

- W tej sprawie przychodzę.

Gestem dłoni wskazałam żeby usiadł na krześle. Obróciłam się w jego stronę i wyprostowałam.

- Jesteś Czarnokrwistą - oświadczył i gestem głowy wskazał na mój opatrunek przesiąknięty czarną substancją, a potem na przecięty policzek.

- Tak, jestem i doskonale wiesz, że teraz to ja dostanę władzę. Nie ma już nikogo o czarnej krwi. Konklawe nie może się odbyć – odpowiedziałam.

- Wiem o tym, wszyscy Ambasadorzy zostali już poinformowani o tym przez twojego przyjaciela, Sebastiana. Jesteś pewna, że temu sprostasz?

Westchnęłam ciężko i przetarłam skronie.

- Niczego nie jestem już pewna, Marcusie. A szczególne tego czy sprostam.

- Ambasadorzy chcą zwołać radę dzisiaj wieczorem, chcą wiedzieć czy będziesz.

- Tak... tak, oczywiście – potwierdziłam, a Kane uśmiechnął się pokrzepiająco.

Skądś znałam ten uśmiech.

- Poradzisz sobie – odpowiedział i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. 

***

Usiadłam przed lustrem i przyjęłam obojętny wyraz twarzy. Uczesałam się i pomalowałam. Patrząc na swoje odbicie nawet nie miałam ochoty się uśmiechnąć. Jutro miała odbyć się ceremonia, a ja jako jedyna Czarnokrwista i Wybrana miałam oficjalnie zostać Hedą. Spojrzałam na małe metalowe pudełeczko, które leżało przede mną. Otworzyłam je i wyjęłam Ducha. Obróciłam go w palcach kilka razy. Co było w nim takiego niesamowitego, że tylko Czarnokrwiści mogli mieć go wszczepionego? Czemu wszyscy tak o niego walczyli? Schowałam to coś z powrotem do pojemnika. Wstałam i wyszłam z apartamentu.

Pokierowałam się do jednej z nielicznych osób, której mogłam zaufać w sprawie Ducha. Kiedy byłam już u celu, zapukałam w dębowe drzwi i czekałam aż ktoś mi otworzy. Rozejrzałam się czy nikt mnie nie śledził, ale nie zauważyłam niczego podejrzanego. Po chwili drzwi otworzyły się, a moim oczom ukazała się Gaia, córka Indry. Gestem zaprosiła mnie do środka. Weszłam i ściągnęłam kaptur z głowy.

- Co cię do mnie sprowadza, Diano? – zapytała.

- Chcę żebyś coś dla mnie przechowała – powiedziałam i wyciągnęłam zza płaszcza małe pudełko. Nie zwróciłam nawet uwagi, że nazwała mnie starym imieniem.

Gaia podeszła bliżej. Wzięła ode mnie pudełko i zaczęła oglądać. Otworzyła i wyciągnęła z niego Ducha.

- Ale to jest... - zaczęła, ale jej przerwałam.

- Duch Pramhedy. Tak, wiem o tym, ale dopełniam tylko słowa Lexy. Mam jednak przeczucie, że się nam przyda. Wiem, że u ciebie będzie bezpieczny.

Gaia schowała pudełko za swój płaszcz i uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. Wyciągnęłyśmy ręce i uścisnęłyśmy je sobie. Skinęłam głową i uśmiechnęłam się słabo.

- Dziękuję Ci. Uważaj na siebie – powiedziałam i otworzyłam drzwi z zamiarem wyjścia, ale Gaia zatrzymała mnie.

- Jutro Ceremonia. Jesteś na to gotowa? – zapytała z niepokojem.

Spojrzałam na nią niepewnie i przez chwilę zastanawiałam się co powinnam jej powiedzieć. Pod względem fizycznym byłam świetnie wyszkolona, ale nie wiedziałam czy moja psychika była na to gotowa. Przeczesałam ręką włosy i westchnęłam.

- Robię to czego ode mnie oczekują – powiedziałam i wyszłam.

Na zewnątrz zaczęło obficie padać. Przeklęłam cicho i narzuciłam na głowę kaptur. Szłam ulicą Polis, było ciemno, a wszyscy mieszkańcy pochowali się do swoich domów. Ciągle wahałam się czy powinnam przejąć rolę Komandora. Byłam młoda. Nie wiedziałam nic o życiu, nawet jeżeli byłam starsza od większości moich przyjaciół z Setki. Wiedziałam, że Lexa została Hedą w wieku 16 lat, ale ona się do tego idealnie nadawała, a ja nie. Weszłam do głównego budynku i od razu na kogoś wpadłam.

- Co do cholery? – warknęłam i zdjęłam kaptur, dzięki czemu zasięg mojego wzroku się zwiększył.

- No, no, no. Pani Heda, jak się pani miewa? – zaczął swoim sarkastycznym tonem John Murphy.

- John, odpuść sobie – powiedziałam i zamierzałam go wyminąć, ale nie udało mi się.

- Nie chciałem urazić. Droczę się – rzucił i uśmiechnął się półgębkiem.

- Jakiś problem? – zapytałam i założyłam ręce na piersiach.

- Wiem, że nie pałam do was miłością. Zazwyczaj myślę tylko o sobie, ale chciałbym żebyś wiedziała, że cię szanuję i życzę ci powodzenia – powiedział, a mnie zatkało, bo po kim jak po kim, ale po Johnie Murphy'm się tego nie spodziewałam.

- Dziękuję, John. Miło mi to słyszeć.

- Też dziękuję, bo tylko ty i Emori mówicie do mnie po imieniu – uśmiechnął się słabo, odwrócił na pięcie i zaczął powoli odchodzić.

- Nie ma za co – powiedziałam sama do siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top