3.2.Tak będzie lepiej.
Nie wierzę, że dałam się tak podejść. Tak łatwo dałam się mu złapać, a to wszystko przez moją cholerną nieuwagę. Nie powinnam... nie powinnam wspominać tych dni.
- Puść mnie, Roan. Nigdzie nie idę – wrzasnęłam i szarpnęłam łańcuchem, w który byłam zakuta.
- Myślałem, że nie dasz się tak łatwo złapać, a jednak...
Kopnęłam go w zgięcie nogi i upadł. Uśmiechnęłam się i stanęłam na nim okrakiem. Wyciągnęłam z jego kieszeni kluczyk i uwolniłam sobie ręce.
- Każdy popełnia błędy. Moim było to, że pozwoliłam ci żyć.
Ściągnęłam kajdanki i rzuciłam je gdzieś w trawę. Wtedy on pociągnął mnie za nogę i upadłam na plecy. Jęknęłam głośno, bo uderzyłam w jakiś kamień. Dotknęłam tyłu głowy dwoma palcami i zobaczyłam na nich krew. Dostrzegłam, że wypadł mu sztylet. Szybko za niego chwyciłam i wstałam na nogi. Syknęłam głośno, bo głowa mnie piekła i czułam jak krew spływa mi za kołnierz kurtki i wsiąka w bluzkę. Roan również stał i wpatrywał się we mnie swoimi przenikliwymi oczkami. Chciał mnie złamać i zastraszyć. Czy jeżeli był z Azgeda to myślał, że będę się go bała? Co to to nie. Ruszył na mnie. Odparowywałam jego ciosy. Jednak był bardzo dobrze wyszkolony i on również nie dał mi się. Musiałam zaryzykować. Zrobiłam unik i stanęłam za jego plecami. On się obrócił, a ja wbiłam mu sztylet w brzuch i przeskoczyłam nad nim odbijając się od jego ramion. Wylądowałam kawałek za nim, a w ręce miałam zakrwawiony sztylet. Wyprostowałam się i popatrzyłam na Roana. Stał za mną i trzymał się za brzuch. Myślałam, że to już koniec, ale zaskoczył mnie kopniakiem. Poleciałam kawałek do tyłu. Jęknęłam z bólu. Leżałam w trawie, a Roan stał nade mną i chyba trzymał paralizator.
- Skąd to masz? – zadałam pytanie.
- Z Wanhedą było łatwiej chociaż prawie mnie zabiła – zignorował moje pytanie.
- Wanheda?
Nie doczekałam się odpowiedzi, bo po moim ciele rozeszły się impulsy elektryczne i straciłam przytomność.
***
Obudziłam się w jakimś ciemnym miejscu. Siedziałam na ziemi, przywiązana do jakiegoś słupa. W ustach miałam knebel. Nigdzie nie widziałam Roana. Niech go szlag. Starałam się poruszyć rękami, ale nie udało się.
- Gdybyś trafiła centymetr dalej już bym nie żył – usłyszałam Roana, a potem zauważyłam go kawałek dalej.
Stał bez koszulki ze sztyletem rozgrzanym do czerwoności. Obrócił go kilka razy w dłoni, a potem przyłożył go sobie do brzucha. Słyszałam syk palonej skóry i głośny jęk bólu. Zaczęłam coś mamrotać przez knebel, ale zdało się to na nic, bo Roan mnie ignorował.
- Zastanawiasz się pewnie gdzie cię tak ciągnę, huh? – powiedział i usiadł przy ścianie – Mnie bardziej by ciekawiło na czyje zlecenie.
Popatrzyłam na niego i zaczęłam mówić, ale knebel wrzynał mi się w usta. O czym on mówił? Kto chciałby mnie porwać? Podejrzewałam, że prowadzi mnie do Polis, ale na czyje zlecenie? Miałam nadzieję, że nikt z Arkadii mnie nie szuka i się nie naraża. Może nawet się nie zorientowali. Tak byłoby najlepiej. Może pomyśleli, że pojechałam do Lexy? Miałam tylko nadzieję, że wszystko z nimi w porządku.
- Nie jesteś zbytnio rozmowna, trudno – zaśmiał się i wygodniej ułożył przy ścianie.
Postanowiłam, że też trochę odpocznę i się położę.
Obudził mnie dźwięk kroków. Ktoś się do mnie zbliżał. Myślałam, że to Roan, dlatego zaczęłam się wiercić. Jednak moim oczom ukazał się Bellamy Blake. Zamarłam, a on uśmiechnął się do mnie i odgarnął mi kosmyki włosów z twarzy. Wyciągnął mi knebel z ust i uśmiechnął się. Wyglądał jakby chciał coś jeszcze zrobić, ale się powstrzymał.
- Znalazłem cię – wyszeptał i uśmiechnął się.
- Bellamy, uciekaj.
- Nie, nie mogę cię zostawić – powiedział i zaczął rozcinać moje więzy.
- Bellamy! Uważaj! – wrzasnęłam, ale on poleciał na ziemię pociągnięty przez Roana.
Trzymał mu miecz na gardle i był gotowy go zabić. Nie mogłam na to pozwolić.
- Nie! Nie, proszę. Nie zabijaj go. – zaczęłam desperacko – Ja, ja zrobię wszystko tylko proszę nie rób mu krzywdy. Nie będę stawiała oporu. Tylko go wypuść.
Miałam łzy w oczach. Widziałam, że Roan się wahał. Ostatecznie jednak opuścił miecz z gardła Bellamy'ego. Odetchnęłam z ulgą.
- Dziękuję – szepnęłam i w tym momencie wbił mu sztylet w udo. Szarpnęłam się, a łańcuch boleśnie wbił mi się w nadgarstki.
Bellamy wrzasnął z bólu, a ja razem z nim. Skrzywiłam się patrząc na Blake'a, który zwijał się z bólu.
- To dla pewności, że za nami nie pójdzie. Teraz idziemy – warknął Roan.
- Dobrze. Tylko proszę pozwól mi go opatrzyć – popatrzyłam błagalnym wzrokiem, a Roan tylko kiwnął głową, że mogę i uwolnił mi ręce.
Podczołgałam się do Bellamy'ego i uklękłam obok niego. Miałam w bukłaku trochę wody, więc polałam mu nogę odrobiną wody. Nad raną zawiązałam opaskę uciskową żeby już nie krwawiła. Pogłaskałam Bellamy'ego po czole. Nie mogłam, po prostu nie mogłam pozostać obojętna w stosunku do niego. Wiedziałam, że jest z Giną, ale jednak przyszedł za mną. Jakimś cudem mnie znalazł. I choćbym nie wiem jak się starała, nie mogłam ukryć tego co do niego czułam.
- Wszystko będzie dobrze – szepnęłam.
- Zostaw mnie i uciekaj. Masz szansę – powiedział.
- Pójdę z nim, Bellamy. Tak będzie lepiej.
- Nie mogę cię stracić – wyszeptał, a ja uśmiechnęłam się słabo.
- Wrócę do ciebie. Obiecuję – powiedziałam i pocałowałam go w czoło.
W tym samym momencie przyszedł Roan i pociągnął mnie za rękę. Bellamy próbował wstać i walczyć, ale zraniona noga mu w tym przeszkadzała.
- Zostaw ją – wrzasnął Bell.
- Nie, Bellamy. Jest w porządku– powiedziałam zanim Roan zdążył coś odpowiedzieć.
Nie umiem opisać tego co widziałam w oczach Bellamy'ego kiedy Roan wyprowadzał mnie z tej kryjówki. Patrzyłam mu w oczy dopóki nie wyszliśmy na powietrze. Tam książę skuł mnie w kajdanki i ciągnął za sobą. Byłam już w 100% pewna, że zmierzamy do Polis. Bałam się tylko czy z Bellamym wszystko w porządku. Rozglądnęłam się. Znajdowaliśmy się na skraju lasu. Przez drzewa widziałam chylące się ku zachodowi słońce. Pomarańczowożółte smugi przedzierały się przez gałęzie, dając piękny efekt. Pewnie gdybym nie była uwięziona to rozkoszowałabym się tym widokiem trochę dłużej. Weszliśmy głębiej w las, tak że słońce już tu nie docierało i panował mrok.
- Częściej powinnaś być taka potulna – usłyszałam śmiech Roana, a ja tylko zagryzłam zęby.
- Mogłeś go zabić – warknęłam.
- Owszem. I chciałem to zrobić, ale tak ładnie błagałaś, że postanowiłem się nad wami ulitować. Powinnaś nauczyć swojego chłoptasia jak walczyć – stwierdził.
- Bellamy nie jest moim chłoptasiem – wycedziłam przez zęby. Wiedziałam, że mnie prowokuje, ale musiałam trzymać emocje na wodzy. Najgorsze jest to, że jako cel wybrał sobie moją największą słabość. I powstrzymywanie się było bardzo trudne, a wręcz niemożliwe.
- Nie? Szkoda, razem wyglądacie tak uroczo – zaśmiał się i szarpnął za sznur przez co poleciałam kawałek do przodu i wylądowałam na kolanach. Poczułam w nich lekkie szczypanie, ale zignorowałam to, wściekle wpatrując się w Roana.
- Przysięgam, że zginiesz z moich rąk – wysyczałam i splunęłam na ziemię.
Posłałam mu wrogie spojrzenie i podniosłam się z dumnie uniesioną głową. Nic sobie z tego nie zrobił i ciągnął mnie jak psa na smyczy. Postanowiłam się poddać, bo zdałam sobie sprawę, że tej bitwy nie wygram. Nie wiem ile szliśmy przez las, ale po jakimś czasie marszu, Roan zatrzymał się w jakiejś grocie. Wepchnął mnie do środka. Przewróciłam się i potoczyłam kawałek. Dyszałam ciężko, leżąc na zimnym kamieniu. Byłam wyczerpana. Roan podszedł do mnie i przewrócił mnie stopą tak, że leżałam teraz na plecach. Moja klatka piersiowa unosiła się najpierw szybko i często, a potem miarowo. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie uśmiechniętą twarz Bellamy'ego. Dobre wspomnienia zalały mi pamięć. Nasze ironiczne i poważne rozmowy, walki, nieoczekiwane pocałunki, a nawet nasze pierwsze spotkanie. Musiałam się do tego przyznać. Kochałam go całym sercem, a obiecałam sobie, że nigdy nikogo nie pokocham. Miałam zamknięte serce przez tyle lat, a on po prostu pojawił się i znów je otworzył. Oczywiście nigdy nie przestałam kochać Lexy, ale od śmierci Dereka nie było to aż tak prawdziwe i silne. Był jeszcze Alec. Byliśmy młodzi, znaliśmy się bardzo długo. Mieliśmy się pobrać, ale nie kochałam go w ten sposób co on mnie. Umarł ratując mnie. Od tego czasu nie pozwalam żeby ktokolwiek się poświęcał za mnie. Kiedy tak leżałam na ziemi w milczeniu wpatrując się w sufit zdałam sobie sprawę, że czasami ludzie budują mury nie po to żeby się oddzielić, ale po to żeby zobaczyć kto odważy się te mury przekroczyć. W pewnym sensie Bellamy Blake przekroczył te mury i zburzył je. Pozostawiając mnie bez chroniącej mnie otoczki, którą tak starannie tworzyłam wokół siebie. Przekręciłam głowę żeby zobaczyć co robi Roan. Siedział na kamieniu i bawił się swoim mieczem. Zastanawiało mnie po co on to robi. Dla pieniędzy? Dla władzy? Albo utraconego honoru i szacunku?
- Rozwiąż mnie – powiedziałam obojętnym tonem.
Popatrzył na mnie i prychnął. Mimo to podszedł i rozwiązał mi ręce. Potem wrócił na swój kamień. Rzucił mi jeszcze jakąś średniej wielkości kulkę. Złapałam ją i zobaczyłam, że to mały chlebek.
- Dziękuję – szepnęłam i z wdzięcznością zaczęłam jeść.
Dopiero wtedy zorientowałam się, że byłam straszliwie głodna. Kończyłam jeść, a Roan przypatrywał mi się z ciekawością. Zmienił się odkąd ostatni raz go widziałam. Miał więcej szram na twarzy. Jego włosy i broda były dłuższe i zapuszczone, a twarz wydawała mi się bardziej stara jakby lata doświadczeń odbiły się na jego obliczu. Miał teraz około 36 lat, a wyglądał na 45. Mimo to musiałam przyznać, że miał bardzo sprawne ciało i no cóż bardzo dobrze wyrzeźbione mięśnie. Nie ciągnęło mnie do znacznie starszych facetów, ale było na czym zawiesić oko.
- Wyruszamy o wschodzie słońca – powiedział tylko i zgasił żarzącą się pochodnie. Jedyne źródło światła.
W jaskini zapanował całkowity mrok, a ja słyszałam tylko odgłosy zwierząt z zewnątrz. Zaczął padać deszcz. Lubiłam go, bo mnie uspokajał. Sama nie wiem dlaczego. Z braku lepszego zajęcia ułożyłam się wygodnie na zimnym kamieniu i postanowiłam pójść spać. W tamtym momencie oddałabym wszystko żeby móc przytulić się do ciepłego torsu Bellamy'ego. Nawet nie pamiętam kiedy zasnęłam.
Rano obudziłam się z potwornym bólem karku. Uroki spania na ziemi. Powinnam być przyzwyczajona, jednak zdarzały mi się takie bóle. Podniosłam się do pozycji siedzącej i rozmasowałam ręką bolące miejsce. Roana nie było w jaskini, domyśliłam się więc, że czeka przy wyjściu. Nie pomyliłam się. Stał oparty o kamienie i bawił się tym razem swoim nożem.
- Śpiąca królewna raczyła się obudzić – wymamrotał.
Nic nie odpowiedziałam i dałam mu związać sobie ręce.
Ruszyliśmy w drogę mokrą ścieżką. Stwierdziłam, że zobaczę dokąd mnie prowadzi i skonfrontuję się z osobą, która mu to zleciła. Cały czas miałam w głowie Bellamy'ego i martwiłam, że z jego nogą mogło być coraz gorzej. Odetchnęłam głęboki wdychając zapach lasu po deszczu. Było cicho i jedyne co można było usłyszeć to nasze kroki. Nie bałam się tego co mnie czeka kiedy dojdziemy do celu. Wręcz przeciwnie, byłam tym bardzo podekscytowana i ciekawa. Po kilku godzinach marszu, las zaczął się przerzedzać. Mogłam już zobaczyć mury Polis. Dawno mnie tu nie było. Westchnęłam i zorientowałam się, że Roan zniknął, a koniec sznura, którym byłam związana leżał kawałek przede mną. Zanim zdążyłam się zorientować co się dzieję ktoś, i miałam pewność, że to Roan, zarzucił mi jakiś worek na głowę. Kilka sekund później poczułam tępy ból głowy. Byłam zdezorientowana i jedyne co wiedziałam to to, że opadam w ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top