3.13.Nie mam pojęcia o czym mówisz.

Tego samego dnia miało odbyć się spotkanie z ludźmi. Na placu stał drewniany podest, a wokół niego zbierali się już ludzie. Prowadziłam luźną rozmowę z Lexą i Clarke, gdy podszedł do nas Sebastian i poinformował, że możemy za chwilę rozpoczynać „spotkanie" z mieszkańcami Polis, a w tym nowo przybyłymi Skaikru. Nagle przy mnie zmaterializował się Bellamy. Miałam nadzieję, że bardzo nie odczuł swojego wczorajszego stanu. Wyglądał normalnie, ale jego oczy były trochę podkrążone. Wyprostowałam się i dumnie uniosłam głowę.

- Dobrze się czujesz? - zapytałam.

Spojrzał na mnie i uniósł brwi.

- Wiem, że to byłaś ty - szepnął, nachylając się nade mną.

- Nie mam pojęcia o czym mówisz - skłamałam i uśmiechnęłam się zadziornie.

- Masz, tylko ty pachniesz jak karmel i mleko - powiedział, a ja popatrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami. Zwrócił uwagę na taki szczegół? Po pijaku?

- No dobra, Blake. - przyznałam się - Następnym razem nie okaże ci tyle miłosierdzia.

- Następnego razu nie będzie. - skwitował - Tak w ogóle to głowa mi zaraz wybuchnie, ale nie jest bardzo źle. Dzięki tobie jakoś się trzymam.

Puścił mi oko. Sebastian powiedział, że możemy już wchodzić. Pierwsza wyszła Clarke, a zaraz za nią ja. Po mnie miała wyjść Lexa. Wszystko działo się bardzo szybko. Usłyszałam świst, potem ktoś pchnął mnie do przodu tak, że upadłam na brzuch. Ktoś zaczął krzyczeć.

- Natrona kom Azgeda! (Zdrajca z Azgedy) - krzyknęła Lexa, a ja szybko podniosłam się z ziemi.

Zobaczyłam, że za mną leżał Bellamy ze strzałą wbitą w ramię. Znalazłam się tuż przy nim i zaczęłam uciskać ranę, w której tkwiła strzała.

- Czemu to zrobiłeś? - zapytałam.

- Nie masz na sobie zbroi - wycharczał.

Pogładziłam go po twarzy. Moja ręka była cała w jego krwi, więc zostawiłam na jego policzku czerwone smugi.

- Bellamy. - nie mogłam nic z siebie wykrztusić - Nosze szybko!

Kilku ludzi pobiegło po nosze dla Bellamy'ego, Clarke mnie zmieniła i teraz to ona uciskała ranę Blake'a. Chciałam odwrócić jego uwagę, żeby nie myślał o bólu.

- Mogłaś zginąć. - wychrypiał, a ja ciągle głaskałam go po policzkach albo włosach - To ty zawsze ratujesz mi życie, teraz ja chciałem uratować twoje.

W moich oczach pojawiły się łzy, ale szybko je starłam wierzchem dłoni.

- Boję się - powiedział słabym głosem Bellamy.

- Ciii - uspokoiłam go - nie bój się. Będę z tobą cały czas i obiecuję, że nic ci się nie stanie.

- Nie chcę umierać - jęknął.

- Nie umrzesz, Bellamy. - uśmiechnęłam się słabo - Będę tutaj i nie pozwolę ci umrzeć. Gdzie te nosze? - wrzasnęłam.

- Już biegną - uspokoiła mnie Lexa.

- Powiedz, że mi wybaczasz. Wybaczasz, że cię skrzywdziłem tyle razy -powiedział.

- Bellamy, wybaczyłam ci już dawno - uśmiechnęłam się przez łzy, które zaczęły napływać mi do oczu.

W końcu przyszły nosze. Ostrożnie ułożyliśmy na nich Blake'a. Octavia, która pojawiła się, gdy tylko usłyszała co się stało, szybko zmieniła Clarke w uciskaniu rany Blake'a. Ja przez cały czas trzymałam go za rękę i nie spuszczałam z niego wzroku. Po kilku minutach byliśmy w prowizorycznym szpitalu, a w nim czekała Abby i Jackson. Strażnicy, którzy nieśli Bellamy'ego ostrożnie ułożyli go na blacie. Odprawiłam ich i kazałam nie przeszkadzać.

- Musimy wyjąć strzałę - poleciła Abby zakładając lateksowe rękawiczki.

- Jackson i Octavia trzymajcie go za nogi. Ja i Clarke za ramiona, a Abby wyciąga strzałę - poleciłam i wszyscy przyjęli pozycje.

- Na trzy! Raz...dwa...trzy! - wrzasnęła Abby i zaczęła wyciągać strzałę z klatki piersiowej Blake'a, a on zaczął się wyrywać i przeraźliwie krzyczeć.

- Ciii, Bellamy. Jeszcze troszkę, dasz radę - uspokajałam go.

Po godzinie Abby udało się wyciągnąć strzałę i dobrze opatrzyć ranę. Clarke i Jackson gdzieś poszli. Abby czyściła sprzęt, a ja i Octavia siedziałyśmy przy Bellamy'm. Coś jednak nie dawało mi spokoju. Bellamy spał, ale musiałam sprawdzić jedną rzecz. Podeszłam do niego i sprawdziłam źrenice. Były rozszerzone.

- Abby! - zawołałam kobietę, a ona znalazła się tuż przy mnie - Nie powinien mieć tak rozszerzonych źrenic.

- To prawda. - stwierdziła Griffin i zaczęła oglądać Bellamy'ego - Strzała musiała być zatruta, ale czym?

Octavia poderwała się z miejsca.

- Jak to strzała była zatruta?

- Azgeda zawsze zatruwają strzały, wiedziałam, że coś nie daje mi spokoju - mruknęłam.

- Co mogę zrobić? - zaoferowała się O.

- Pozwól nam pracować. Musimy mu szybko pomóc. Postaraj się znaleźć odpowiedź co to za trucizna i jakie jest antidotum - powiedziała Abby.

Nie trzeba było drugi raz powtarzać, bo Octavia wybiegła ze szpitala. Zauważyłam, że przez ten wypadek zainteresowała się swoim bratem. Od śmierci Lincolna była w stosunku do niego obojętna, a nawet zimna, ale kiedy Bellamy mógł umrzeć, była przy nim. Zaczęłam uważniej przyglądać się Blake'owi. Otworzyłam mu usta. Były kompletnie suche.

- Ma suchą jamę ustną i gardło... - zaczęłam, ale w tym momencie Bellamy zaczął jęczeć i niespokojnie ruszać się na swoim posłaniu.

- Diana...nie...tylko...zostawcie ją...umrę...tak - zaczął się coraz bardziej ruszać, ale wciąż spał.

Razem z Abby próbowałyśmy go przytrzymać, ale skończyło się tym, że dostałam cios w brzuch i poleciałam metr do tyłu. Wstałam z ziemi i rozmasowałam bolące miejsce.

- Diana! - krzyczał coraz głośniej moje imię.

Znalazłam się przy nim i złapałam go za rękę, a on mocno ją ścisnął.

- Jestem tutaj, Bellamy. Obiecałam, że cię nie zostawię - szeptałam, a on chyba zaczął się uspokajać.

Abby spojrzała na mnie, a potem na niego.

- Mów do niego - powiedziała, dając znak żebym kontynuowała.

- Lulek czarny z niego produkuje się atropinę. - szepnęłam do Abby i wróciłam wzrokiem do Bellamy'ego - Wszystko będzie dobrze.

- Podam mu benzodizepinę - oznajmiła i odeszła w poszukiwaniu odpowiedniej substancji.

Siedziałam przy Bellamy'm i głaskałam go po włosach. Powinien je trochę skrócić. Za tydzień miał odbyć się Bal Jedności w posiadłości Mikaelsonów. Nie znałam ich, ale Lexa mówiła, że to bardzo ucywilizowani ludzie i są bardzo ważnymi sprzymierzeńcami Polis. Czasami Lexa nazywa ich Pierwotnymi, nawet nie wiem dlaczego.

Obudziłam się kilka godzin później. Leżałam oparta o łóżko Blake'a. Chłopak nie spał tylko bezczelnie wpatrywał się we mnie. Podniosłam się i rozmasowałam kark. Nie mogłam się zbytnio schylać ani robić zamaszystych ruchów, bo cios od niego dawał mi się we znaki. Bellamy śledził każdy mój ruch, a ja przewróciłam oczami.

- Jak się czujesz? - zapytałam ignorując jego badawcze spojrzenie.

- Czuję się jakby wyrwano mi rękę i znowu doszyto - mruknął.

- Prawie tak było - szepnęłam.

- Czy naprawdę mi wybaczyłaś? Czy mówiłaś to żebym umarł w spokoju? -zapytał.

- Wiedziałam, że nie umrzesz. Robisz mi zawsze na złość, więc byś nie umarł - puściłam mu oko.

- Diana... - zaczął, ale przerwałam mu.

- Powinieneś odpoczywać, Bellamy. Straciłeś dużo krwi. - poprawiłam mu poduszkę i kołdrę - Muszę już iść. Wpadnę później.

Uśmiechnęłam się i wstałam od łóżka, ale Blake złapał mnie za rękę i zatrzymał.

- Dziękuję za wszystko co zrobiłaś - mruknął.

- Nie ma za co, odpoczywaj - szepnęłam.

Bellamy odprowadził mnie wzrokiem do drzwi, a ja wyszłam. Kiedy szłam w stronę mojego pokoju wpadłam na Lexę.

- Jak on się czuje? - zapytała.

- W porządku, jest stabilny - odpowiedziałam.

- Szukamy człowieka odpowiedzialnego za ten zamach.

- Lexa, w tym momencie nie mam ochoty o tym rozmawiać. On wczoraj prawie zginął, ratując moje życie. Muszę pobyć sama - warknęłam i odeszłam zostawiając ją na korytarzu.

Zrzuciłam z siebie stare ubrania i przebrałam się w czyste ciuchy do ćwiczeń. Poszłam do Sali ćwiczeń. Musiałam wyładować się. Byłam wściekła na siebie, na Azgeda, na wszystkich. Nie mogłam pozwolić żeby ktokolwiek się za mnie poświęcał. Zaczęłam walić w worek z całej siły. Jeden cios za kolejnym. Wykop. Półobrót. Trzymałam gardę. Złość wciąż nie znikała. Zaczęłam krzyczeć i uderzać w worek. Jęknęłam, gdy poczułam ból. Złapałam się za miejsce, w które kilka dni temu oberwałam kulką. Zdecydowanie nie powinnam teraz ćwiczyć, ale to przynosiło mi ulgę. Zagryzłam zęby i zaczęłam dalej uderzać.

- Powinnaś walczyć z kimś kto może ci oddać - usłyszałam głos Indry.

- Nie, jeśli każdy mój ruch jest do przewidzenia i łatwo można mnie pokonać - warknęłam i dalej uderzałam w worek.

- Jesteś podobna do matki. Chyba najbardziej z całej trójki. Jesteś do niej bardzo podobna i zachowujesz się jak ona. - Indra podeszła bliżej i obserwowała każdy mój ruch - Zawsze była samodzielna i nie lubiła jak ktoś ją wyręczał. Jeżeli ktoś musiał się poświęcić to właśnie ona. Dlatego zginęli.

- Nie chcę być niegrzeczna, ale czy mogłabyś mnie zostawić samą? Nie mam ochoty na towarzystwo kogokolwiek. Wracaj do szukania człowieka, który chciał mnie zabić.

Indra posłusznie skłoniła się i wyszła. Wtedy przestałam uderzać w worek. Starłam pot z czoła, a potem ściągnęłam rękawice. Wzięłam kilka głębokich wdechów. Podeszłam do strażnika, który stał za drzwiami i poprosiłam go żeby przyniósł mi trochę wody. Wróciłam do środka. Czułam się bezsilna, ale wiedziałam, że muszę znaleźć tego kto próbował mnie zabić. Levi za tym stał, byłam tego więcej niż pewna, ale teraz nie mogłam nic zrobić. Strażnik przyniósł mi wodę. Podziękowałam i odesłałam go. Stałam przy oknie i wpatrywałam się w ludzi, którzy wykonywali swoje codzienne obowiązki. Skaikru rozgościli się tutaj i zaczęli prowadzić spokojne życie w swoich domach, które zostały wybudowane specjalnie dla nich. Jednak zamach na mnie był jednoznacznym wypowiedzeniem wojny. Musimy być przygotowani. Zmarszczyłam brwi i zamyślona opuściłam salę treningową.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top